Drzwi III Spokój
Zawiasy rzeczywistości nie były ostatnią publikacją opisującą bliskie mi rozterki, z którą obcowałem. Jednak następne powielały te same treści, ewentualnie przedstawiały je z innego punktu widzenia. Nigdy więcej nie napotkałem w pokojach-bibliotekach wydania tej niezwykłej książki. W pamięci utkwił mi ostatni rozdział, pisany na szybko, niedokończony, ale najważniejszy, bo końcowy, bo zwieńczający. Życie po życiu – tak brzmiał tytuł. Autor zrezygnował w tym momencie z naukowej, nawet gawędziarskiej maniery. Plątał się w zeznaniach, często zmieniał wątek, widywał w dziurkach od klucza przekrwione oko, które śledziło każdy jego ruch. Nie miał na tyle odwagi, by otworzyć drzwi, dopóty, dopóki otwór z powrotem nie stał się czarny i pusty. To spowolniło jego wędrówkę, najwyraźniej także sprawność umysłu. Wspominał jakąś kobietę, którą spotkał w pokoju paryskim, podkreślał, że między nimi do niczego nie doszło, ale nawet siebie nie potrafił przekonać. Opisywał stan swoich dłoni, zdartych do krwi. Usiłował za pomocą wszelkich środków przejść przez Drzwi Tylne, te brzydkie, zabite belkami. Własnymi rękoma zdzierał strugi drewna, a wszystko nadaremno. Na koniec wyraził chęć zmiany otoczenia - książkę o takiej objętości musiał pisać bardzo długo, przy czym rękopis nie mógł zostać przeniesiony do innego pomieszczenia. Deklaracja na odejście zabrzmiała w ostatnich linijkach, przepleciona zamiarem wykonania paruset kopii na drukarce, aby jego praca nie poszła na marne.
Po skończonej lekturze ja również odszedłem. Szukałem śladu ludzkiej obecności, niedopitej kawy na stole, włączonego telewizora, okruszka chleba. Nic, pusto, świat był martwy, przerażająco namacalny, bez duszy i charakteru. Kiedy kogoś spotkam, opowiem o Zawiasach rzeczywistości. Podam temu komuś całą receptę na życie, on zwróci mi z nawiązką w postaci śmiechu, uśmiechu bądź kiwnięcia głową. Może wówczas zapłonie kilka iskierek życia.
Jedynym wyznacznikiem upływu czasu była moja twarz. Z każdym spojrzeniem w lustro wyglądała gorzej, ząb starości zatapiał się w nią coraz głębiej. Klamek nie pociągałem już tak żwawo, źle znosiłem wilgoć i skoki ciśnienia atmosferycznego. Nie życzyłem sobie nawet, bym trafił na drugiego człowieka w takim stanie. Nie zapanowałbym nad konwersacją tak samo jak autor "Zawiasów", zadano mi by pytanie, na co zmarnowałem swoje życie, dokąd doszedłem i ile jeszcze zamierzam iść, zanim upadnę.
Spałem częściej i dłużej. Okazjonalnie zmieniałem pokoje, zazwyczaj kiedy poduszka uwierała mnie w plecy. Pamiętałem swoje sny po przebudzeniu. Nie niosły ze sobą głębszego przesłania. O ile wcześniej fale ze wściekłością biły o brzeg, to teraz omiatały go obojętnym wzrokiem, po czym cofały się.
Tak jak pierwsze, pamiętam i swoje ostatnie drzwi. Czy naprawdę podejrzewałem, że one nie istnieją? Przecież wszystko musi zostać czymś domknięte, nawet jeśli jest to wzmianka o drukowaniu egzemplarzy książki. Sznurek ma dwa końce, jednak ma też początek i koniec, patrząc z innej perspektywy.
Machinalnym ruchem nacisnąłem na klamkę. Drzwi łagodnym skrzypieniem zaprosiły mnie, a może raczej wyprosiły. Morska bryza zaplątała się w moje włosy i wyciągnęła do otwartej przestrzeni. Fale, jakże pięknie, pędziły niczym malutkie stateczki od strony horyzontu. Podniosłem nieśmiałe oczy na wielką kulę wschodzącą zza piaszczystych wydm. Szedłem wyprostowany, piasek spoczywał pokornie u moich kolan. Chciałem już wiecznie stać na wysokości poziomu morza. Jazgot mew wcale nie wydawał się irytujący w porównaniu z tym, co zostawiłem za sobą. Zerknąłem kątem oka, czy one dalej tam są, drewniane, zabite deskami. Nie. Byłem prawdziwie wolny w granicach przestrzeni, słowa - radosny okrzyk nie uwiązł w gardle ani nie odbił się echem od ściany, lecz poleciał hen daleko wraz z wiatrem. Wygrałem główną nagrodę teleturnieju „Złotych drzwi", nawet nie biorąc w nim udziału. To żaden łut szczęścia, wszystko zawdzięczałem żelaznej determinacji, nadziei głęboko uśpionej, ale teraz ożywionej jak nigdy dotąd. Przy brzegu zacumowała żaglówka. Człowieczek w śmiesznej czapce marynarskiej pomachał mi. Odpowiedziałem tym samym gestem i pobiegłem bosymi stopami w jego stronę, mimo ciężaru lat. Nadszedł czas na ostatni rejs, w poszukiwaniu portu, który dałby nam solidniejsze oparcie niż sypki piasek. Wdrapałem się na rufę i z błogością obserwowałem migoczące odblaski na powierzchni oceanu nieograniczonych morskich dróg i możliwości. Śmiałem się. Płynęliśmy.
04.2020
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top