Rozdział IV

Znów minęło sporo czasu, odkąd Myślimira coś tak dosłownie magicznego spotkało. Była już jesień. Nie śmiał jednak tym razem nawet próbować o tym wszystkim zapomnieć. Skupiał się nad tym, by trzymać w swej świadomości tą niemożliwą i przez to w pamięci kruchą prawdę o tym, co go spotkało. Starał się trzymać te myśli blisko siebie. Starał się również zapomnieć o odległości czasowej, oddzielającej go od tych znaczenie obszerniejszych i starszych wspomnień. Liczył, że w ten sposób zdoła je kiedyś odzyskać.

Myślimir od tamtej, teraz pięknej dla niego, nocy, nosił zawsze medalion ze smokiem. Gdy ludzie pytali się go, skąd go ma i po co, tylko się uśmiechał i mówił:

- Długa historia... aż tak, że mało co jej pamiętam.

Choć raz zdarzyło mu się wcisnąć komuś kit, że kupił go na Allegro, bo się mu spodobał... przecież tam można wszystko znaleźć.

Wracał teraz znów ze swojej pracy. Kiedy szedł już ulicą, na której mieszkał, znów zza jeszcze nietkniętych drzew wyłoniła się „polana". Zawsze, gdy Myślimirowi przychodziło znów na nią patrzeć, niezależnie od tego, jaki piękny mógł być do tej pory jego dzień, zawsze momentalnie pochmurniał.

Wokół jego domu rozciągała się już ogromna, przytłaczająco, trupio jasna „polana", choć jej tak nazywanie było już chyba bezczeszczeniem tego słowa. Nienawidził iść tą ulicą. Zawsze przechodził po niej szybko, a wręcz przebiegał te kilkaset metrów do drzwi domu. Nie inaczej było tym razem.

Myślimir nienawidził tego uczucia bezsilności. Denerwowało go to, jak ludzie musieli źle ten świat zorganizować, że opłacało im się niszczyć. Ale irytującą myślą było również to, że widział teraz ten las wycięty, pusty, jasny, oczywisty. Denerwowało go to, że to wszytko jest teraz odsłonięte i widoczne jak na dłoni. Czuł, że rzeczy z tego lasu powinny już na zawsze pozostać w cieniu.

Nieco zmęczony złapał wreszcie za klamkę drzwi wejściowych, wygrzebał klucze szybko z kieszeni i niezgrabnie zaczął nimi celować w dziurkę. W końcu wszedł do środka. Jego matki jeszcze oczywiście nie było w domu, przecież by mu otworzyła.

Zdjął tylko buty i przeszedł do swojego pokoju. Okno było, na jego nieszczęście, odsłonięte. Nie było już o tej godzinie żadnych pracowników pracujących przy wyrębie. Myślimir, zamknąwszy za sobą drzwi do swojego pokoju, chciał od razu zasłonić okno, lecz potem nagle się wstrzymał.

- To, że nie będę patrzył nic nie pomoże - Pomyślał. - Nie powinienem tak chować głowy w piasek... Powinienem na ten zniszczony las się na patrzeć, zanim na prawdę wszystkie drzewa znikną.

Odsunął więc krzesło od biurka i przysunął je do okna. Usiadł na nim, podparł swoją brodę ręką, którą położył na parapecie i zaczął patrzeć. Codziennie wywozili wszystkie drzewa ścięte tego dnia. Za każdym razem, gdy wracał z pracy, widział jedynie, że przestrzeń za domem jest większa niż była rano.

Myślimir patrzył tak na las, niebo i złociste, jesienne liście leżące wszędzie na „polanie", mieniące się w świetle rozpromienionego słońca. Czuł się znudzony, zmęczony wszystkim, co go otacza. Wiedział, że to, czego doświadczył było prawdziwe, lecz jednocześnie jago umysł podopowiadał mu, że powinien raczej zgłosić się do zakładu psychiatrycznego, ale kto normalny słucha się umysłu i „mądrych" ludzi z tonami książek w głowie, gdy życie tego kogoś przesycone jest magią i rzeczami, w które nikt nie wierzy. Kto z tych „mądrych" nie kazałby mu ostatecznie o tym wszystkim zapomnieć. Może nie tylko on widział takie rzeczy w swoim życiu, może ludzie o takich rzeczach zapominają, a gdy nie chcą, zostają uznani za szalonych i zostają „wyleczeni" z pojmowania i życia w świecie rzeczy „niemożliwych". Kim my jesteśmy, by mówić co jest możliwe, a co nie... kim takim ci „mądrzy"?

Te wszystkie myśli przelewały się przez głowie Myślimira. Były one formą walki z zapomnieniem.

Okazuje się, że kiedy zacznie się myśleć naprawdę logicznie, a nie tylko tak, jak „powaga" „mądrych" nakazuje, wtedy pierwszym wnioskiem jest to, że wszystko jest możliwe, bo gdyby myśleć o wszystkim, jak nam mądrzy nakazują, wtedy pierwszym wnioskiem byłoby to, że wszystko jest niemożliwe... bo nasza egzystencja i życie jest zbyt „niedorzeczne", „surrealistyczne", by mogło być prawdą. Nie byłoby dla mądrych możliwe, bo byłoby za magiczne, za niepojmowalne, za piękne... To jest dopiero paranoja: Niszczenie logicznego myślenia i piękna w imię zachowania „powagi".

To coś - ta prosta, lecz trudna do wyjaśnienia myśl stała się sztandarem, tego co Myślimir zamierzał zrobić ze swoim pojmowaniem rzeczywistości, a raczej czego zniszczenia chciał za wszelką cenę uniknąć.

Czuł, że powoli te wspomnienia zaczynają blaknąc jak obraz pozostawiony na słońcu. Stawały się coraz mniej wyraźne. Coraz bardziej wydawały się marą. Coraz bardziej przypominały szkic, a nie zdjęcie.

Myślimir cały czas patrzył się na oddalony las. Jeździł wzrokiem po jego krawędziach. Chłonął jego maltretowaną zieleń, tak bardzo, jak tylko mógł. Był jednak na tyle zamyślony, że spostrzegł krasnoludy skaczące, z pnia na pień, dopiero gdy znajdowali się już na środku „polany".

Było ich ośmiu. Ich ubrania przypominały pozszywane ze sobą losowe kawałki brunatnego materiału, gdzie nie gdzie przechodzącego w (najwyraźniej skórzaną) zbroję. W większości mieli długie, ciemne włosy. Kiedy chłopak ich zobaczył, jego mózg „zawiesił się" na kilka sekund. Potem Młodzieniec stał się już na tyle świadomy, że w końcu zdołał rozkazać swym oczom się wybałuszyć. Wydawało mu się, że ten wyblakły obraz, ożył na jego oczach, jakby nagle przedstawiony na nim orzeł, znów się na niego wydarł, jakby nie musiał się już starać o nim nie zapominać.

Myślimir wziął głęboki wdech. Wstał z krzesła i się wyprostował. Popatrzył na biegających wesoło krasnali. Zdawali się coś do siebie mówić. Chłopak nagle zerwał się i zaczął biec do drzwi wyjściowych po przeciwnej stronie domu. Założył w biegu buty, wyszedł szybko i jedynie cisnął drzwiami, by te się zatrzasnęły. Nie chciał marnować czasu na szukanie klucza. Od razu zaczął biec za dom, na „polanę". Słyszał ich dźwięczne, radosne głosy przeplecione często śmiechem.

Młodzieniec zatrzymał się zobaczywszy „polanę", powietrze wydawało mu się niespotykanie rześkie. Znów zobaczył ich podskakujących wesoło. Zmierzali do drugiej strony lasu. Myślimir ich pamiętał, a raczej zaczął sobie szczątkowo przypominać. Znał ich. Czuł się jakby spotkał swojego kolegę, którego nie widział bardzo dawno. Młodzieniec zaczął biec w ich kierunku. Sam siebie pytał, po co. Chyba chciał się po prostu przywitać. Po dłuższym biegu zaczął skakać z pieńka na pień, ciągle zbliżając się szybko do swych przyjaciół. Oni zdawali się go nie widzieć. Byli do niego odwróceni tyłem i nadal szli do granicy lasu. Było jednak widać, że są weseli.

- Tak pamiętam! - Nagle dotarł do Myślimira głos krasnoluda, który krzyknął przez śmiech, mocno gestykulując. - Tak! Wtedy, jak kazali ci za karę zbierać wszystkie szyszki z północnego, bo wysikałeś się na tego grzyba pod ochroną! Pamiętam! - Powiedział ten krasnolud wskazując na drugiego palcem.

Myślimir, to słysząc, nie przestawał biec w ich kierunku. Teraz dzieliło go od nich jakieś dziesięć kroków. Młodzieniec krzyknął do nich:

- Hej! - Lecz w połowie, przerwał mu mniejszy pień, o którego się potknął.

Chłopak całym swoim ciężarem i prędkością runął na ziemię. Uderzył się mocno w szczękę, waląc o następny pień, a także w kolano o większy korzeń.

Myślimira nieco zamroczyło, lecz od razu zaczął się podnosić. Spojrzał tam, gdzie wcześniej skakały szczęśliwe krasnoludy. Teraz nie było tam po nich śladu. Młodzieniec już stał. Patrzył się na to puste miejsce. Nie wiedział co robić. Powoli zaczął iść. Kiedy znalazł się już na pniu, gdzie przed upadkiem widział krasnoluda, spojrzał się na las. Zerwał się wiatr, a niebo spochmurniało, nadając wszystkiemu w okół nutę koloru szarości.

W wietrze było coś upiornego. Co mniejsze liście odrywały się od ziemi. Drzewa zaczynały lekko się bujać i szumieć. W niewyjaśniony sposób, dla Myślimira, szum ten nie był kojący i przyjemny, jak zawsze wcześniej. Wydawało się, że to rodzaj płaczu, może nawet krwi. Ten wiatr zdawał się wyrażać pustkę, dziurę po czymś, jakby był czystym zimnem niczego, przeszywającym przestrzeń i chyba nawet więcej niż nią samą.

Młodzieniec spojrzał w górę na, teraz już stalowo, pochmurne niebo. Odwrócił się za siebie i chyba spodziewał się, że coś zobaczy.

Za Myślimirem siedziały bowiem w kole krasnoludy. Niektórzy siedzieli na ziemi, inni na konarach, czy pniach. Patrzyli się w jeden punkt na środku koła. Chłopak widział twarze tych dalszych i przypomniał sobie, jak się z nimi bawił, gdy zarówno on jak i oni byli młodsi. Nagle, pamiętał jak robili z siebie idiotów w lesie, jak się ze sobą śmieli. Zawsze wiedział, że to nie ludzie i, że mieszkają w lesie, ale nie przeszkadzało mu to. Teraz pamiętał, jak bardzo to było kiedyś dla niego naturalne, jak nawet nie wpadł na to by komuś o tym wspomnieć, myśląc, że to przecież całkowicie błahe i zwyczajne.

Normalnie, zapewne ucieszyłby się na widok ich twarzy, gdyby w ich oczach było... coś. Wydawały bowiem całkowicie czarne. Wyrazy ich twarzy były zimne. Postać w jakiej je widział przypominała bardziej upiora.

Wiatr zaczął coraz bardziej unosić łachmany, w które byli ubrani. Poszczególne kawałki materiału zaczynały się odrywać i odlatywać w powietrze. Myślimir patrzył na to wszystko z kilku metrów. Niektóre kawałki już zaczynały zamieniać się, w trakcie lotu, w jesienne liście, niczym się nie różniące od innych. Potem, niezbyt silny wiatr zaczął porywać w powietrze kawałki ich samych, które też, roznoszone przez wiatr, zmieniały się w listki. Wydawali się być ulotni i wręcz materiałowi. Krasnoludy bliżej Myślimira zaniknęły całkowicie, jako pierwsze. W końcu został już tylko ten najdalszy, zwrócony twarzą do młodzieńca i, latające już tylko, wizerunki dwóch pozostałych obok niego. On nagle zamknął oczy. Chłopak nie widział z tej odległości, ale chyba wyciekła mu z czarnych ślepi łza, spływająca po policzku. Uśmiechnął się nagle, otworzywszy oczy, co wbrew pozorom, w połączeniu z ich głęboką czernią, nie wydawało się być przerażające, a rzeczywiście serdeczne. Nagle odezwał się będąc już na wpół istniejącą pozostałością całego siebie i ciągle się rozczłonkowując:

- Mógłbym ci wiele teraz powiedzieć... baaardzo wiele - Mówił nie przestając się uśmiechać. - ... ale lżej ci będzie, jak powiem tylko... - Teraz rozczłonkowywała się jego szyja, a zanikanie zmierzało do twarzy.- ... Pa... Do zobaczenia. - powiedziawszy to zniknął całkowicie, a pozostałe po nim, liście opadły kilka metrów dalej.

Myślimir poczuł się samotny. Wydawało mu się, że teraz dopiero las zaczął tak na prawdę umierać od poniesionych ran. Wydawał się teraz dla niego, sam w sobie, istotą żywą. Wydawało mu się, że to co właśnie zobaczył, dzieje się wszędzie w lesie, jakby ten wielki zielony organizm zapadał właśnie na sepsę, jakby po kolei przestawały działać jego poszczególne organy, a w tym jeden na jego oczach.

Młodzieniec rozejrzał się w okół siebie i wziął głęboki oddech. Spojrzał na zieleń, zaczynającą się nieopodal. Wiedział, że to pewnie zły pomysł wchodzić do czegoś, co umiera, ale być może to była ostatnia szansa, by jeszcze do niego zajrzeć.

Chłopak myślał, że kiedy przekroczy „próg" lasu i zaczną go otaczać drzewa, poczuje się jak dawniej, że znowu poczuje coś, co go kiedyś do tego lasu podświadomie wręcz wciągało. Jednak gdy zaczął mijać kolejne pnie stojących drzew, czuł że to już nie jest ten las, że coś z niego ulatuje w ogromnych ilościach i leci daleko w niebo, zostawiając na ziemi tylko pustą skorupę. Las, w swym całokształcie, wydawał się być blady.

Nagle zerwał się mocniejszy wiatr. Korony drzew zaczęły majestatycznie szumieć, a drzewa, wyginając się, trzeszczały.

Myślimir przeszedł tak kilkaset metrów. Wydawało mu się, że kiedyś po takim dystansie, w tym miejscu, spotkałby już co najmniej kilka rzeczy z tych „niemożliwych", nie wiedział czy to dobrze, jeżeli miałby zobaczyć tylko jak znikają. Dawno stracił już tą „polanę" ze swojego pola widzenia. Była ona już, od dłuższego czasu, zasłonięta przez drzewa. W pewnym momencie, Młodzieniec zobaczył, kilkanaście metrów przed sobą, stare tory kolejowe. Były częściowo zarośnięte trawą. Myślimir nie miał pojęcia, a raczej nie pamiętał, że istnieją. Sądząc po ich stanie, chyba już nikt od dawna o nich nie pamiętał.

Teraz chłopak stanął, na nich i się rozejrzał. Nie widział dokąd prowadzą, gdyż bardzo szybko zaczynały wić się gdzieś w kniei. Bez większej przyczyny, postanowił, że pójdzie wzdłuż nich. Idąc tak, zdążył już włożyć ręce do kieszeni spodni, jakby wyrażając ciężkość... wszystkiego. Zorientował się, co jest dużym elementem tego, że las wydaje się blady. Nie było to szare niebo, przecież w historii nie tylko dziś było pochmurno. Chodziło o to, że nie śpiewały ptaki. Powietrze przeszywał tylko szum drzew, ich trzeszczenie i kroki Myślimira... nic więcej - żadnego stukania dzięcioła, żadnych wiewiórek biegających czasem po gałęziach, o ćwierkaniu nie wspominając. Chłopak był otoczony tylko przez las.

Podążanie torami zaczynało przeobrażać się powoli, ze spaceru, w coś na kształt tułaczki. Młodzieniec chciał już chyba zawracać, lecz zobaczył, że kilkanaście metrów przed nim we względnie zwartej zieleni widać wyrwę, jakby zaczynała się tam ścieżka odchodząca od torów w głąb lasu. Podszedł więc, jeszcze ten kawałek i spojrzał w ścieżkę.

Okazało się, że to tak na prawdę, wydeptane w ściółce aż do ziemi, koło. Miało ono z dwa-trzy kroki średnicy i było otoczone ze wszystkich stron gęstymi krzakami z tylko jedną przerwą od strony torów, przez którą teraz patrzył Myślimir. Koło wydawało się bardzo nienaturalne.

Chłopak może, jak zwykle kiedyś, powiedziałby do siebie z podekscytowaniem: „Zaczyna się...", gdyby tylko nie trzymał ciągle z tyłu głowy poglądu na całokształt.

Młodzieniec stał na torach, przed dziwnym kręgiem. Doszło do niego, że był to definitywnie zły pomysł, by się teraz do lasu wybierać. Ale miałby niby teraz zawrócić - przejść się tylko, po powietrzu i wrócić normalnie tak, jak normalnie teraz tu stoi, czy zostać i dostać kolejny zastrzyk gasnącej i gorzkiej, lecz jednak prawdziwej magii?

Nagle Myślimir przypomniał sobie, co powiedziała mu dziewczyna z jego snów... i chyba nie tylko snów. Bo przezorny, zawsze wystraszony... - Te słowa wybrzmiały w jego umyśle, wywołując impuls. Całkowicie świadomie chłopak postanowił, że go wykorzysta, zanim sekundę później zniknie, wydając się zbyt prosty i... co najmniej ryzykowny. Wiedział, że za chwilę ta iskra istnienia takiej możliwości zgaśnie. Postanowił przechytrzyć swój własny rozum... samego siebie. Choć raz ten Myślimir „tam", wygrał z tym Myślimirem stojącym „tu i teraz".

Młodzieniec przeszedł szybko dwa kroki i znalazł się miedzy drzewami, za którymi zaczynał się już tajemniczy krąg. Od razu pożałował tego, że użył tego impulsu, choć przecież od początku widział, że tak będzie. Usłyszał bowiem donośną, męską mową słowa, którym towarzyszyły odgłosy czegoś ruszającego się szybko w krzakach.

- BUU! KURWA !

Chłopak wystraszył się niesamowicie, a potem jego jedyną myślą było to, że orzeł to przynajmniej był złośliwy przez zmęczenie i irytacje, a nie chęć robienia sobie z kogoś jaj. Z krzaków wyskoczył bowiem, znajomo dla Myślimira wyglądający, mężczyzna w garniturze. Pomimo to, że zamiast głowy miał na karku złotą klatkę ze słowikiem w środku, najbardziej nienaturalne, z jakiegoś powodu, zawsze wydawało się, jego ludzkie ciało. Jego męski, gruby głos dochodził bowiem spod ubrań i był lekko przez nie stłumiony.

Mężczyzna, wyprostowany stanął przed Myślimirem w kręgu, oparł ręce na swych biodrach i zaczął mówić. Każde wypowiadane przez jego tors słowo, było poprzedzone popiskiwaniem słowika w „głowie" mężczyzny, a każdy jego ruch przesunięciem się, czy podskoczeniem samego pięknego ptaka. Sterował on bowiem tym ciałem jak maszyną.

- Nie daj sobie wmówić, że twe piękne słowicze myśli są okropnymi ciemnymi ptaszyskami... - Mówił mężczyzna. - ...bo sam je z siebie wyrzucisz... i poniekąd umrzesz jako to, kim jesteś.

W brew pozorom Myślimir nie był, aż tak zdziwiony, choć raczej do bycia nieustannie zdziwionym zdążył się przyzwyczaić, a może przypomnieć sobie, że był przyzwyczajony. Młodzieniec odpowiedział jedynie:

- Kazali ci to powiedzieć, prawda ?

- Ależ oczywiście, oczywiście... - Odpowiedział mężczyzna, kłaniając się wykwintnie.

Chłopak sam nie widział jak, ale wiedział, że się w tym momencie ten... (chyba)człowiek... do niego się uśmiechnął.

- Chcę się pożegnać. - Powiedział klatkogłowy. - Ty pewnie też, ale mam tą przewagę, że wiem kim jesteś.

Myślimir w tym momencie jedynie wzdychnął z czymś pomiędzy żalem, a tęsknotą wyczuwalną w wydychanym powietrzu.

- Patrz. - Powiedział mężczyzna i wyciągnął z kieszeni zeszycik w kratkę oraz ołówek. - Zawsze lubiłem rysować.

Chłopak stanął teraz obok niego zaglądają mu do kajetu.

- Podoba ci się? - Zapytał Myślimira słowiczogłowy.

Młodzieniec zobaczył teraz, że słowik zadawszy to pytanie spojrzał się na niego swymi ślicznymi małymi oczkami.

Szkic przedstawiał pałac z ogromną ilością powykręcanych, strzelistych wież. W oddali było widać góry, a przed nimi ciągnące się lasy.

- Tak. - odpowiedział Młodzieniec. - Ładne.

- Ja tylko narysowałem to, co widzę. - Odpowiedział mężczyzna, a po chwili schował zeszyt z powrotem do kieszeni.

Kltakogłowy odwrócił się do Myślimira i nagle go przytulił. Teraz zniknęła już jakakolwiek odraza chłopaka do tej... postaci. Sam go objął i spojrzał na słowika w klatce, bo przecież tym, tak właściwie, ta osoba była, prawda ?

- Dobra, koniec. - Powiedział, słowiczogłowy, jakby chciał płakać.

Puścił chłopaka, a on niego. Oddalili się od siebie na krok, a mężczyzna kontynuował:

- Wszystko wydaje się być tak cholernie skomplikowane... przecież to jest proste... chcę, żebyś był szczęśliwy... i tyle... a ty chcesz by inni byli. - Powiedział to, pomimo tego, że Młodzieniec wydawał się szczęśliwy.

- Mogę zadać ci pytanie? - Zaczął Myślimir.

- Już to zrobiłeś. - Odpowiedział, lecz potem z (nie wiem jakim cudem) widocznym uśmiechem, dodał. - Tak, wal śmiało.

Chłopak stanął znów w wyrwie w krzakach, chwilę się zawahał, lecz potem znów się uśmiechnął i zapytał:

- Którędy ty mówisz?

W odpowiedzi mężczyzna podniósł rękę w górę i wystawił palec wskazujący, próbując chyba nadać tej sytuacji jeszcze bardziej (jeśli to możliwe) „absurdalny" wydźwięk. Potem powoli, z niejakim triumfem głupiego humoru, opuścił powoli rękę i wskazał na swój tyłek.

- Wiedziałem! - Wykrzyczał, śmiejąc się, chłopak, i klasnąwszy głośno dłońmi. - Oczywiście! To za dobrze do siebie wszystko pasowało! - Potem Młodzieniec opanował swój żenujący humor i zapytał. - ... Ale serio ?

- Nie. - Dostał od mężczyzny szybką odpowiedź.

- To którędy ?

- Nie istotne... Po prostu ciałem. Więcej nie ma znaczenia.

- OK, niech ci będzie.

Nagle słowiczogłowy spoważniał i po dłuższej chwili milczenia powiedział:

- No... To by było na tyle... Trzeba postawić ostatnią kropkę na końcu naszej dziwnej historii... Historii z wielkim przeskokiem czasu akcji... Pewnie nie słyszysz tego pierwszy raz, ale... Pa... Po prostu... Pa.

Myślimir zdążył spoważnieć.

- Tak... Pa... - Powiedział do mężczyzny.

Dopiero potem chłopak zorientował się, że ciało słowiczogłowego zamarło bez ruchu. Słowik w środku popiskiwał i skakał, ale ciało nie reagowało. Nagle upadło ono na kolana, przed Myślimirem. Tors gwałtownie opadł, lecz trzymał się względnie pionowo. Ze złotej klatki, wyszedł słowik, przecisnąwszy się miedzy złotymi prętami. Stanął potem na jej czubku, spojrzał się na Młodzieńca i nagle mijając go o włos pofrunął nad tory, a potem w górę, nad drzewa, aż za nimi zniknął, nieustannie się wznosząc.

Chłopak, straciwszy go ze swojego pola widzenia, odwrócił się znów do kręgu. W tym momencie, tors huknął z metalowym trzaskiem na ziemię. Zaczął w nią niejako wsiąkać. Pręty zaczęły uginać się pod własnym ciężarem. Został powoli cały wchłonięty, przez podłoże. Miejsce w którym „utonął" porosło mchem. Wydawało się jakby po prostu błyskawicznie się rozłożył. Nie było po nim śladu, prócz zwykłego mchu... i wspomnienia.

Myślimir cofnął się o krok i spojrzał w, nadal szare od chmur, niebo. Wziął głęboki oddech. Stwierdził, że już definitywnie ma dość. Przyjął do wiadomości, że bardzo się spóźnił z tym „przypominaniem sobie".

Nie ma sensu opisywać, jak wracał tą samą drogą. Po czasie wyszedł po prostu na „polanę" i odczuł znów, jak przerażająco duża jest. Przechodząc między pniami, nie czuł już zbyt dużo. Jego umysł był zmęczony. Wydawał się pusty i paradoksalnie, właśnie przez to, ciężki.

Szedł tak długo, ze spuszczoną głową i poważną miną. Przed jego oczami przesuwały się kolejne, mijane pnie. W końcu zobaczył ten ostatni, po którego minięciu, miała się zacząć ta prawdziwa polana. Myślimir zatrzymał się jednak przed nią, gdyż zobaczył leżący na pniu mały zwój ze starego, brązowawego papieru. Przewiązany był on równie tradycyjnym starym sznurkiem.

Chłopak podniósł go. Był poszarpany i nieco mniejszy niż standardowe kartki. Zsunął więc ze zwoju sznurek i rozwinął papier. Było to coś w rodzaju listu napisanego pięknym, powykręcanym charakterem pisma. Myślimirowi wydawało się, że wie nawet czyim. Pod tekstem widniała woskowa, czerwona pieczęć, ze smokiem identycznym jak ten z jego naszyjnika.

Dopiero, kiedy chłopak omiótł już dokładnie całą stronę swym wzrokiem, zaczął czytać:

Kiedyś po ciebie wrócimy, ale nie z zemstą. Wrócimy, bo nas zaprosisz, bo znów będziesz chciał, żebyśmy złapali cię za rękę i zaprowadzili głęboko w las.

~My, których znasz od zawsze.

P.S.

Bądź szczęśliwy.

Myślimir odwrócił się w stronę lasu, opuściwszy list w bezwładnie zwisającej teraz ręce. Spojrzał na zieloną granicę lasu. W jego głowie pojawiła się prosta, lecz przyjemna myśl, która jeszcze nie raz wywoła szczery uśmiech na twarzy tego człowieka: „Ja się mogę zmieniać, ale oni się nie zmienią nigdy.".


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top