Rekrut 2 - Mnich

Świątynia Mnichów była jak zwykle spokojna. Kilka ogolonych głów przechadzało się po otoczonym wysokim murem dziedzińcu. Trenowane ptaki śpiewały wyuczoną melodię, ładnie wpasowującą się w szum wody z fontanny.

Fontanna ta przestała chwilę potem istnieć, gdy młody mnich został w nią rzucony z nadludzką siłą. Wylądował kawałek dalej, w mokrych szatach i z drobnymi kawałkami fontanny w plecach. Pozostali mnisi spojrzeli na niego zdegustowani i opuścili dziedziniec, nawet nie myśląc o spytaniu go, czy wszystko z nim dobrze. Zakłócił im spokój, niech sobie cierpi.

Młody podniósł lekko głowę. Bolały go plecy, kręciło mu się w głowie i chciało mu się wymiotować. Ale zamiast tego przed oczami pojawiła się chuda twarz współ-mnicha, z wrednym uśmiechem zajmującym jej przynajmniej połowę.

-Dzięki niziołku. Rzucanie tobą jest bardzo przyjemną formą odrywania się od tutejszej nudy. Ale mimo to znasz zasady, zwalamy wszystko na ciebie.

Leżący zebrał siły aby odsunąć się od niego i podnieść się do siadu.

Na dziedziniec weszły trzy postacie, wszystkie w biało-czerwonych szatach starszyzny. Ta po lewej podeszła do fontanny, zaczęła oskarżać obu młodzieńców i coś krzyczeć. Młody nie wiedział co. Powoli odpływał.

Chudzielec wskazał na niego palcem i coś powiedział. Młody nie miał siły się bronić. Drugi mnich zaczął oskarżać jego, choć spokojniejszym tonem niż poprzednik. Środkowy pozostał cicho, patrząc młodemu w oczy. W jego oczach nie było widać złości, tylko zawiedzenie.

Nie miał już siły, położył się i stracił przytomność. A ptaki wciąż śpiewały.

***

Okłady musiał sobie przynieść sam, co już go nawet nie dziwiło. Od kiedy jego przybrani rodzice go tu oddali, wiedział, że nikogo tu nie obchodzi, jeśli nie jest idealny, a nie był. I jeszcze ten chudy, krowi bolokoe. Jakby mu była potrzebna jeszcze gorsza reputacja.

Zrzucił szaty w łazience przy swoim pokoju, zostając w samych krótkich spodniach i spojrzał w lustro. Dla ludzi spoza Świątyni pewnie różniłby się od pozostałych tylko wiekiem. Był tylko kolejnym łysym mnichem bez imienia. Czasem próbował sobie jakieś wymyślić. Nie wychodziło.

Wyszedł z łazienki, usiadł na łóżku i naszykował okłady na wciąż okropnie bolące plecy, gdy zauważył kartkę na biurku. Westchnął i ją podniósł. Czy to jakaś kara, specjalnie męczące zadanie, czy tylko wykład o tym, jaką złą jest osobą? Nie, to wyglądało raczej jak... List.

Wiedział co to list, wiele osób je tu dostawało. Oprócz niego, bo nikogo nie miał poza murami Świątyni. Więc w miarę zaciekawiony zaczął czytać.

Potem przeczytał jeszcze raz. A na koniec odłożył kartkę i położył się, zapominając o okładach.

Mógłby to zrobić. Gdyby się udało, być może szanowaliby go tu dość, aby wysłuchiwać jego punktu widzenia. Albo nawet mógłby żyć poza tymi murami. Ta wizja kusiła jeszcze bardziej. Cały świat, wszystko o czym słyszał, czego jeszcze ani razu nie widział...

Zdecydował. Wziął kartkę i schował do kieszeni. Pora opuścić to miejsce. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: #fantasy