VIII Po drugiej stronie ściany
(3342)
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
Pierwszym, co poczuła, był ciepły oddech na twarzy.
Otworzenie oczu okazało się trudniejsze, niż się spodziewała. Oddech na jej policzku powoli się odsunął i dopiero wtedy uniosła ciężkie powieki. Przed nią ukazała się twarz, ale trudno było jej rozpoznać, do kogo należała. Skądś znała te oczy, ale potrzebowała chwili, by jej wzrok się wyostrzył...
— Więc żyjesz — odezwała się osoba. — Już chciałam Vrake wzywać.
Wiśnia zerwałaby się do siadu na dźwięk głosu, gdyby nie nagłe mdłości szargające jej żołądkiem. Musiała się zrobić widocznie zielona, bo wiadro zostało podsunięte jej pod nos.
— Wyniosę to zaraz — powiedziała niewzruszenie kobieta, gdy Wiśnia skończyła wymiotować. Odłożyła wiadro obok nogi, nieprzyjemny zapach zaczął roznosić się po pomieszczeniu.
Wiśnia jednak nie była w stanie skupić się na wyglądzie miejsca, w którym się znajdowała. Chciała się stąd tylko wydostać. Jak najdalej od niej. Przechyliła się w bok i dopiero zdała sobie sprawę z tego, że jest na hamaku, więc to przechylenie prawie kosztowało ją spotkanie z ziemią. Prawie, bo powstrzymała ją dłoń, która jak bransoletka zacisnęła się na jej nadgarstku. Spojrzała na kobietę, która patrzyła na nią tak samo jak wtedy w lesie.
Wiśnia otworzyła szerzej oczy, ale nie miała odwagi zacząć się wyrywać.
— Spałaś dwa dni, zastanawialiśmy się, czy w ogóle jeszcze oczy otworzysz — wytłumaczyła jej pokrótce kobieta o elfich uszach. — Dostałaś mocno.
— Gdzie... — Zaniosła się kaszlem, zanim mogła dokończyć pytanie. — Gdzie jest Jasmer?
— Zajmuje się innymi sprawami.
— Proszę, wypuśćcie nas.
Kobieta w kapeluszu z kruczym piórem westchnęła, przewracając oczami.
— Jedyną opcją byłoby wyrzucić was za burtę. Nie zamierzamy się zatrzymywać, póki nie dotrzemy do celu.
— Jakiego... celu?
— Posłuchaj — odezwała się, zamykając na dłuższą chwilę oczy, jakby musiała pomyśleć, jak chce powiedzieć cokolwiek miała na myśli. — Z nami sprawicie mniej problemów. Szczególnie ty.
— Ja? — Zerknęła na nadgarstek uwięziony w jej uścisku.
— Już wiedziałaś.
— O czym?
Kobieta spojrzała na nią niecierpliwie. W końcu puściła jej rękę, a Wiśnia musiała zacisnąć obie dłonie na bokach hamaku, żeby nie spaść.
Myślała gorączkowo. Co wiedziała? Czy ona z nią pogrywa? Co mogła wiedzieć, co sprawiłoby, że jest dla nich „problemem"? Była gotowa najprościej w świecie rozpłakać się przed nią i błagać, żeby ich odwieźli do domu, a nikomu nic nie powiedzą. Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie w stanie tak pomyśleć. Co wiedziała?
— Nie wiem.
— Nie wiesz — mruknęła pod nosem kobieta, poprawiając płaszcz. Westchnęła. — Z tego co mi wiadomo, to fakt, że Lucjo to cesarzewicz miał zostać tajemnicą.
Wspomnienia zaczęły do niej napływać. No tak! Przecież to cały powód, dla którego znaleźli się z Jasmerem na tym statku! Mimo to nie była zdolna do winienia Lucjo. Został porwany, to raczej nie jego wina.
— Czemu go porwaliście?
— Coś taka nagle chętna do rozmowy? — Uniosła brwi. Odeszła od Wiśni parę metrów łapiąc w dłoń wiaderko, kiedy ta zaczęła próby wygramolenia się z hamaka, by stanąć na podłodze. — Mamy swoje powody i nie są one waszym interesem.
Wiśnia z trudem ustała w miejscu. Kolana jej drżały i już żałowała, że w ogóle wstała. Kobieta w kapeluszu patrzyła na nią z nieruchomym, obojętnym wyrazem twarzy. Niemal czarne oczy nie opuszczały jej nawet na moment. Spiczaste, elfie uszy starała się ukryć pod krótkimi, kręconymi włosami i kapeluszem tak jak wcześniej, ale widocznie nie wychodziło. Pierwszy raz w życiu widziała elfa.
Oprócz uszu wiedziała, że słyną ze swojej urody i atrakcyjności. Nie była pewna jednak, co myślała o niej w tym względzie. Z jednej strony... musiała przyznać, że jest naprawdę ładna, szczególnie bez przyglądania się szczegółom takim jak na przykład jej blizny. Z drugiej natomiast, w głowie wciąż miała jej obraz celującej z broni w Lucjo i w nią i to ją zdecydowanie odpychało. Do tego to, jak ją pobiła i szarpała za włosy... Nie chciała myśleć o niej w żaden inny sposób. No i śmierdziała gorzej niż ona i cała jej postawa wyglądała, jakby uważała się za ważniejszą. To, nieważne, kim się jest, zniechęcało Wiśnię za każdym razem.
— Nie możecie tak po prostu... — zaczęła, ale natychmiast jej przerwano.
— Podziękujesz później, kiedy o wszystkim usłyszysz — odpowiedziała tajemniczo i cofnęła się do drzwi. — Nie zamykam ich już. Możesz chodzić po korytarzu, ale nie ma tu raczej nic ciekawego. Jak znajdzie się jakieś zadanie dla ciebie, to przyjdę.
— Podziękuję? — Podeszła o krok bliżej. Kobieta zaczęła wychodzić, ale Wiśnia miała jeszcze zbyt dużo pytań, by dać jej odejść. — Nie możesz po prostu tak sobie wyjść!
— Masz ci los. — Zerknęła na nią przez ramię, jednak z ledwo dostrzegalnym ostrzeżeniem w oku. — Patrz, właśnie to robię.
— To nie jest dobre — stwierdziła oczywiste, mając nadzieję, że ją to zatrzyma choć na moment rozmowy. Nie wiedziała, co w nią wstąpiło, że była w stanie to powiedzieć na głos: — A wy jesteście zwykłymi piratami!
Lihen została, i to jeszcze jak. Natychmiast stanęła w miejscu. Odłożyła śmierdzące wiaderko na ziemię i mimo bujania się statku, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę Wiśni pewnie i stanowczo. Dziewczyna nie miała nawet chwili na odsunięcie się, kiedy poczuła, jak zostaje uderzona w twarz. Tym razem drugi policzek.
Czasem zdarzało się, że jej matka strzelała ją otwartą dłonią w tył głowy albo po policzku, kiedy jej pyskowała, a ona była wykończona całym dniem szycia na zamówienie i zajmowania się Lonją. Rozumiała to, mimo że w tych momentach złościła się na nią jeszcze bardziej. Ale to? To było zupełnie co innego. Teraz najprościej w świecie dostała z pięści w twarz. I znowu od niej.
Zatoczyła się i upadłaby na podłogę, gdyby nie skrzynka pod ścianą, na której wylądowała po ciosie. Spojrzała w górę, na kobietę. Jej wzrok zmienił się jedynie na sekundę. Przez tę sekundę widziała w jej oczach błysk jadu jak wąż przygotowujący się do plunięcia trucizną w oczy. Szybko wróciła do obojętnego wyrazu sprzed chwili, ale nienawiść zawarta w tym krótkim spojrzeniu zostanie jej jeszcze na długo w głowie.
— Nie masz prawa — wycedziła przez zaciśnięte zęby — stwierdzać, czy to, co robię, jest dobre czy nie. Masz szczęście, że nie mam przy sobie mojego pistoletu, bo takie podważanie skończyłoby się gorzej.
Zrobiła obrzydzoną minę, odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi z trzaskiem niczym zbuntowana nastolatka, zabierając wiaderko.
— Kurwa — szepnęła do siebie Wiśnia, po czym prychnęła z... nawet nie wiedziała czego. — Kurwa, kurwa, kurwa...
Roześmiała się w głos, gdy wydawało się jej, że ktoś szepcze „halo?" spod wysokiego łóżka w pokoju. To wszystko było niedorzeczne! Najpierw zostaje porwana, potem pobita i teraz słyszy jakieś głosy! Co się z nią porobiło? Już traciła zmysły? To co dopiero będzie za ten cały czas? Czy w ogóle dożyje? Jak długo to potrwa?
— Zamknij się! — zatkała uszy dłońmi po usłyszeniu szeptów o raz za dużo.
— Wiśnia! — odkrzyknął jej głos, wciąż jednak starając się być jak najciszej.
Wzięła dłonie z uszu. Polik pulsował jej bólem i krwawiła, ale nie wiedziała, czy z policzka, czy nosa. Czuła tylko metaliczny smak w ustach i szumiący dźwięk w głowie. Rozpoznawała ten głos. To nie Jasmer, mimo że tego chciała. Przełknęła ślinę i wstała ze skrzyni. Zachwiała się, ale nie opadła na nią z powrotem. Powoli, niepewnie podeszła do łóżka, skąd dochodził ten głos.
Kucnęła na ziemi, żeby zobaczyć, co jest pod spodem, ale nie spodziewała się zauważyć tam ręki.
— Tylko cicho bądź — powiedział głos od strony ręki, zanim Wiśnia zaczęła krzyczeć.
Zmarszczyła brwi, łapiąc się za obolały policzek. Teraz właściciel głosu stał się oczywisty.
— Lucjo?
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
— No to jak to z tymi kłami jest?
— Uhm — mruknął Jasmer, przerywając wycieranie pokładu.
Złapał mocniej mop i spojrzał na członka załogi w kamizelce w śmieszne wzorki i chuście na głowie. Znał go — to jedna z osób, które go przyłapały w biurze, jak się okazało, kapitanów. Maakt, bo tak się nazywał, usiadł na skrzyni, którą zapewne miał gdzieś przenieść.
— Co?
— Nigdy nie widziałem nikogo z mutacjami. — Wzruszył ramionami i się uśmiechnął. Jak na kogoś z tak mocnym akcentem podobnym do tego Szabli, mówił po ataov bardzo dobrze. — A pływamy po całym świecie.
— No po prostu... je mam — odpowiedział, marszcząc brwi. Spodziewał się, że żarty o świniach zaczną się za trzy, dwa...
— Fajne to takie. Ogon też masz?
— Nie — odpowiedział poirytowany, chociaż nie był pewny, czy mężczyzna jest szczerze ciekawy, czy się z niego nabija.
— Maakt, demoralna ne hi! — Po statku rozniósł się nagle krzyk Szabli. — Tëdd nå tyøh!
Jasmer zerknął nad ramieniem w stronę dziobu na podwyższeniu statku. Jeden z masztów zasłaniał mu widok na większość sylwetki rudego wielkoluda za sterem, ale jego kapelusz jak zawsze się wyróżniał nawet z daleka. Blondyn spojrzał z powrotem na Maakta.
— Powiedział, że mam cię zostawić w spokoju. — Wyszczerzył się Maakt. — Oraz wracać do pracy.
Jasmer przytaknął, niepewny, jak inaczej zareagować na jego słowa. Maakt trzasnął rękami o skrzynię, na której siedział i podniósł się z niej. Nie miał tylu mięśni, co Szabla, ale podniesienie skrzyni nie stanowiło dla niego dużego problemu.
— Trzymaj się, młody — powiedział ciszej, zanim odszedł. — Miną ci te dwa miesiące jak mruknięcie okiem.
— Mrugnięcie — poprawił go, zanim się zorientował, że otworzył usta. Mężczyzna spojrzał na niego przez ramię i się uśmiechnął.
To była bardzo dziwna konwersacja, stwierdził Jasmer. Nie spodziewał się, że będzie mieć normalne rozmowy z załogą, do tej pory przez cały dzień wszyscy go unikali. Uważał, że tak jest lepiej, najchętniej nie odzywałby się do nikogo na tym statku przez całą żeglugę. A jednak możliwość rozmowy, normalnej rozmowy, sprawiły, że w jego sercu zagościło ciepło. Tylko troszeczkę, ale...
Po odejściu Maakta kilku najbliższych marynarzy zerknęło na niego. Jasmer odwzajemnił spojrzenia, ale nic więcej z tego nie wynikło.
Co dziwne, nikt z nich nie wyglądał jak pirat, a przynajmniej nie tak, jak sobie ich całe życie wyobrażał. Znaczy, oprócz Szabli. Wszyscy byli ubrani dość elegancko: jakieś kamizelki, drogie koszule, płaszcze, kurtki, spodnie w prążki, ładne buty, szelki... To on na tym statku czuł się jak pirat, który dopiero co zaczyna swoją „karierę" w jego brudnej, lnianej koszuli, byle jakich spodniach i bez butów. Co prawda butów nie nosił nigdy, ale nie o to chodziło.
Główną myślą zagnieźnioną w jego umyśle wciąż była Wiśnia. Próbował się wymknąć do kajut kilka razy w ciągu dnia, ale tak jak wcześniej załoga go ignorowała, tak najwidoczniej mieli rozkazy, żeby go upilnować. Zawsze, gdy zbliżał się do drzwi na rufie statku, ktoś do niego wołał albo łapał za ramię i odciągał.
Nadzieja w nim urosła w momencie, w którym usłyszał, że to Szabla jest tym, kto go woła. Z mopem w ręce pobiegł do schodów na dziób, przeskakując po dwa stopnie.
— Takiś aktywny? — Uniósł grube brwi Szabla, widząc, z jakim przerysowaniem porusza się Jasmer. — Ale nie mam więcej zadań do dania ci. Wracaj do pokoju i się przywitaj.
— Przywitaj? — powtórzył, a serce zabiło mu zdecydowanie mocniej.
Szabla tylko się uśmiechnął, patrząc na horyzont przed sobą. W polu widzenia nie było niczego — tylko woda i trochę skrzeczących ptaków. Jedna z białych mew o szarym ogonie wpadła na statek, siadając na zwiniętej w stożek linie leżącej na podłodze i szybko zamknęła oczy.
Jasmer nie marnował więcej czasu. Zbiegł ze schodów, prawie z nich spadając na wypolerowany przez siebie pokład. Wrzucił byle jak mop do wiadra pod balustradą i pobiegł ku kajutom. Otworzył drzwi i szybkim krokiem zbliżał się do drzwi pokoju jego i Wiśni. Spojrzał na odpowiednie drzwi zaraz przy jednym z dwóch wejść do kajut, pociągnął za klamkę i wszedł do środka.
Od razu zauważył postać niższą od siebie o pół głowy o drobnej sylwetce i rudych lokach opadających na ramiona i plecy. Wokół miejsca na ramieniu, gdzie drasnęła ją kula, miała teraz bandaż. Stała na środku pokoju z rękami za plecami. Wyglądała jak dziecko przyłapane na czymś, czego nie powinno było robić.
— Ja... — zaczęła, widział jej otwierające się szeroko oczy. — Jasmer!
— Wiśnia!
Zaraz potem trwali w objęciach. Oboje mocno się trzymali, wbijając sobie nawzajem paznokcie w plecy i głowy. Jasmer tak wplątał palce w jej włosy, że myślał, że ich nie wydostanie. W końcu przysunął ją bliżej do siebie i złączył usta w pocałunku.
Kiedy się odsunęli, oboje zaczęli się śmiać.
— Jak ty się... jak się czujesz? — zapytał Jasmer kładąc dłonie na jej policzkach. Skrzywiła się i od razu je wziął z powrotem, przypominając sobie, że przecież jest ranna. Otworzył szerzej oczy, zauważając, że na drugim policzku też coś ma.
— A, nie najgorzej — powiedziała mimo to. — Widzę, że się uczesałeś?
— Na wszechojca i matkę, co ci się stało?! — Zignorował jej pytanie, odwracając jej głowę za brodę, żeby móc obejrzeć nową ranę.
— Nic — odpowiedziała od razu, jej uśmiech zniknął z twarzy zastąpiony zaciśniętymi ustami. Cofnęła się kawałek. — Nie wiem. Tak się obudziłam.
— Ale to drugie! Tego na pewno nie miałaś.
— Miałam. — Uparła się.
— Wcale nie. No i moglibyście się przestać obściskiwać? Stąd to słyszę.
— Co do cholery?
Jasmer rozejrzał się po pokoju. Nie było tu nikogo oprócz nich. W drzwiach za nim też nikt nie stał. Stanął ogłupiony. Głos rozpoznawał, ale skąd on się brał?
— Lucjo? — Rozejrzał się jeszcze raz. Wiśnia natychmiast zatkała mu usta. Spojrzał na nią zdumiony.
— Zamknij drzwi.
Jasmer przez chwilę trwał w bezruchu, ale w końcu cofnął się do drzwi i je zamknął, tak jak go o to poprosiła dziewczyna. Kiedy się odwrócił, Wiśnia siedziała na kolanach, schylając się pod jego wysokim łóżkiem.
— Co ty... robisz?
— Chodź tu.
Podszedł więc. Kucnął obok niej i popatrzył pod mebel. Otworzył usta, widząc wystającą ze ściany dłoń, a zaraz potem całe przedramię. Rękaw eleganckiej koszuli był naderwany.
— Lucjo odkrył... — Wiśnia zaczęła tłumaczyć, ale głos po drugiej stronie się wtrącił.
— Odkryłem dziurę w ścianie. O właśnie tę. — Pomachał do niego bladą dłonią. — No i to w sumie tyle. Mam nadzieję, że drzazga mi się żadna nie wbije.
— Zostałeś porwany, a przejmujesz się jakąś drzazgą? — Uniósł brwi Jasmer. Dalej chciał mu pomóc, bardzo chciał, ale to nie zmieniało faktu, że jego postawa go denerwowała.
— Wzruszyłbym ramionami, gdybyś mógł to zobaczyć.
— Nie przejmuj się nim, on tak cały dzień. — Machnęła ręką Wiśnia.
— Hej! Nie zapominaj, że wciąż jestem cesarzewiczem! Leżę na brudnej podłodze, ryzykuję drzazgami, żeby z wami rozmawiać, a wy co? Nie masz prawa...
— No dobra, wszystko świetnie, ale... co teraz? — Przerwał im potyczkę słowną Jasmer.
— Nie uciekniemy im — odezwała się w końcu Wiśnia.
— No to raczej oczywiste — odpalił się na nowo Lucjo. — Słyszałem, że mają nawet swojego demona.
Na to słowo Jasmer zadrżał. Słyszał o demonach. Istniały specjalne oddziały czarodziei trenowanych do zabijania ich. Same demony przybierały formę najbliższego zmarłego ciała i pobudzały je do życia. Białe, przeszywające oczy, które zamieniają cię w kamień albo lodową statuę. Piją krew wszystkiego i wszystkich, którzy się nawiną, a jak zawrzesz z nimi umowę, nie opuszczą cię do końca życia. Niezdolne do współczucia, troski czy miłości były tylko i wyłącznie maszynami do zabijania spełniającymi zachcianki swojego „partnera kontraktowego" za cenę takich ilości ich krwi, że ledwo przeżywali do następnego dnia...
Wiśnia jednak nie wyglądała na równie przerażoną. Wręcz przeciwnie.
— Też na początku się przestraszyłam — zaczęła mu tłumaczyć, widząc jego minę. — Ale według Lucjo, nie są takie, jak się mówi.
— Co?
— Zostawmy temat demona, to nie jest aż tak istotne. — Westchnął Lucjo za ścianą, kładąc rękę płasko na podłodze.
— Myślę, że jednak jest? — Jasmerowi zadrżał głos. — Możliwe, że mamy demona na pokładzie i ani trochę was to nie przeraża?
— Jeżeli słyszałem dobrze — Lucjo znów się odezwał zrezygnowanym tonem — to jest tu tylko wtedy, kiedy wiatr zaczyna wiać w złą stronę i to poprawia. Wiesz, demon powietrza i tak dalej.
— Jeżeli!
— Możemy wrócić do poprzedniego tematu? — Podrapała się po brodzie Wiśnia. — Mam gdzieś tego demona, musimy porozmawiać o ważniejszych sprawach.
— Czyli? — Wyprostował się Jasmer. To schylanie się krzywdziło jego plecy.
— Ustalmy, że nie będziemy próbowali uciec.
— No to co my mamy niby robić?
— To, co nam każą. Nie uda nam się uciec. Jak? Jesteśmy na środku oceanu, chcesz dopłynąć na Sobieszkę? — Wiśnia podniosła się, wycierając brudne ręce o już nie tak beżową sukienkę. — Przecież ty nawet nie umiesz pływać.
— A próbuj pływać z racicami!
— A czy statki nie mają przypadkiem szalup? — Zabębnił paznokciami o drewnianą podłogę Lucjo.
— Co to jest szalupa? — zapytał Jasmer próbując zakryć swoje zawstydzenie.
— Taka mała łódka, zwykle przy większych statkach takich jak ten — wyjaśnił, ale takim tonem, jakby uważał go za idiotę, za to, że tego nie wiedział. — Gdyby ten taką miał, może coś by z tego wyszło.
— Zapominacie chyba — wtrąciła Wiśnia — że jesteśmy na statku pełnym ludzi z bronią na wyciągnięcie ręki.
— Może i tak, ale gdyby zobaczyli mnie na tej łódce, to wątpię, że by strzelili. — Jasmer tego nie widział, ale domyślał się, że wypowiadając to, Lucjo szeroko się uśmiechnął.
— Skąd niby to wiesz? A może oni chcą cię zabić? — Oparł skroń o łóżko. — Albo strzeliliby tylko do mnie i Wiśni, a ciebie wyłowili.
— Gdyby chcieli mnie zabić, zrobiliby to na tej waszej wyspie. Nie, oni mnie do czegoś potrzebują. Tylko nie wiem do czego. — Zignorował drugą część jego wypowiedzi.
— A macie jakiś pomysł, gdzie my w ogóle płyniemy? — Spojrzała po nich (to znaczy, po Jasmerze i ręce Lucjo) Wiśnia.
— Mówili coś o Grimvern — odpowiedział jej Lucjo. — Stolica Ingedahl.
— Ingedahl? Czy my nie prowadzimy z nimi... wojny? — Zaniepokoiła się dziewczyna.
— Prowadzimy. Z Ingedahl i Jongeir.
— Ingedahl... — szepnął pod nosem Jasmer. Coś mu świtało w głowie, coś ważnego, coś... — Um.
— Co? — Znów zastukał o podłogę Lucjo.
— Bo w ich biurze...
— Byłeś w ich biurze? — zapytał zdumiony cesarzewicz.
— No i tam właśnie dostałem po łbie. — Wzruszył z wolna ramionami. — Ale znalazłem tam jakiś papier. Nie czytam zbyt szybko, ale nawet nie byłem w stanie przeczytać... niczego! Jedynie podpis. Old... Uhh... Olgdorf?
— Olgdørf? Olgdørf Arenss?
— Chyba.
— Przecież to jest król Ingedahl! — prawie wykrzyknął Lucjo. — Jesteś pewny?
— Tak. To na pewno był jego podpis. No i była jeszcze zielona pieczątka z łapą niedźwiedzia. — Przytaknął Jasmer. — Ale czego... król Ingedahl mógłby chcieć od tych... piratów?
— Pewnie jestem królowi do czegoś... potrzebny. Ale... — urwał i chwilę milczał. — Nie wiem. Nie wiem też, jak w ogóle dowiedzieli się o tym, że jestem na tej waszej wyspie. Dowiemy się za dwa miesiące. — Najpewniej przewrócił oczami Lucjo. — Chyba że faktycznie się stąd wydostaniemy. Widziałeś w ich biurze coś jeszcze?
— Więcej papierów, ale ich też nie zrozumiałem zupełnie.
Po tej wymianie cała trójka zamilkła. Wiśnia wpatrywała się w jakiś konkretny punkt w podłodze i zastanawiała się, czy próbowanie wydostania się stąd jest rozsądne. Jasmer utkwił wzrok w skrzynce pod ścianą, myśląc o tym, czy widział gdziekolwiek miejsce, w którym mogłaby owa szalupa być. Lucjo wyjął rękę z dziury i podniósł się do siadu po swojej stronie ściany. Zaczął przeklinać, widząc, że podarł sobie rękaw koszuli jeszcze bardziej.
— Myślicie, że mogłoby się udać? — Przerwał ciszę Jasmer. — W sensie, jeśli wiedzielibyśmy, gdzie jest ta szalupa?
— Może — odezwał się Lucjo. — Ty sprzątasz pokład, no nie? Porozglądaj się jutro za balustrady.
— Po co?
— Może wcale nie jest schowana. Często są przyczepione do... do, uh, ścian statku.
— Do burty?
— Mhm — burknął.
Jasmer powoli przytaknął, ale gdy spojrzał na Wiśnię, ona wydawała się, jakby nic z tej części rozmowy nie usłyszała. Zbliżył się do niej i położył rękę na ramieniu, tym niezranionym.
— Wszystko okej?
— Dobra to wy się tam miziajcie — wtrącił Lucjo, a Jasmer tylko zacisnął zęby. Po drugiej stronie ściany dało się usłyszeć stukot eleganckich butów na niskim obcasie cesarzewicza, kiedy wstał. Coś zostało przysunięte do dziury w ścianie. — Nie przeszkadzajcie sobie.
— Nie jest dobrze — odpowiedziała mimo to szeptem Wiśnia, kiedy kroki Lucjo ucichły. — Jesteśmy na statku, Jasmer. Pirackim statku. I nie mamy, jak wrócić.
— Mamy. — Próbował ją jakoś pocieszyć, chociaż bał się, że to nie wyjdzie. — A jeżeli... jeżeli to się nie uda, to ta elfka mówiła, że odwiozą nas z powrotem.
— I ile to zajmie? Jasmer, błagam. W jedną stronę dwa miesiące, w drugą kolejne dwa — jęknęła żałośnie. — Ty wiesz, jak wszyscy muszą się już martwić?
— Domyślam się, ale martwienie się dużo im jakoś nie da. — Odwrócił wzrok na ścianę.
— Mam nadzieję, że ktoś pojechał do Kruviowa...
— Po co mieliby? — zapytał, a Wiśnia popatrzyła na niego jak na idiotę. Denerwowało go to coraz bardziej.
— No bo, Jasmer — zaczęła z naciskiem, patrząc mu w oczy — mój ojciec przecież wiedział o tym, że Lucjo to cesarzewicz. Ma prawo pójść do Kruviowa i zażądać, żeby wysłał magiczną wiadomość do stolicy! Do samego cesarza!
— A skąd ja miałem wiedzieć, że on wie? — Zmarszczył brwi.
— Pomyśl.
Cisza.
— Jestem zmęczona — zakryła twarz dłońmi.
— Dobranoc — odpowiedział po długiej chwili, wstając i otrzepując spodnie.
— A ty gdzie? — zapytała, patrząc, jak chłopak idzie w stronę drzwi.
— Oglądać wodę.
Może spotka tego Maakta i dadzą radę jednak chwilę porozmawiać.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
witam po jednodniowej przerwie:DD
jak obiecywałm, mapka mniej więcej ułożenia pomieszczeń w statku:
jakość jest jaka jest, ale no LMAOO
najważniejsze, że jest czy coś lol
niektórych z tych imion jeszcze nie znacie, ale będą się pojawiać! poza tym to są postacie drugoplanowe i nie aż tak istotne, więc shrugs
jeszcze od razu powiem, że w czwartek albo piątek wstawię na raz dwa/trzy rozdziały (jeszcze nie jestem pewna, będę informować:3), bo wyjeżdżam i nie będę mieć dostępu do laptopa:DD
do zobaczenia jutro<333
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top