VII Gdzie będziesz?
(3513)
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
Gałąź uderzyła go po twarzy, mimo to nie zwalniał jazdy. Musiał dostać się do miasta najszybciej jak to tylko możliwe. Upewnił się w tym, kiedy w stajni znalazł ciało żołnierza Monthel.
To wszystko nie miało sensu, ale czuł, że jest niebezpiecznie.
Najpierw zobaczył brak Wiśni. Skończył strasznie długą rozmowę z mundurowym i wrócił do domu, jego żona i najmłodsza córeczka spały w sypialni, a po Wiśni nie było ani śladu. Potem poszedł do stajni po konia. Z przerażeniem stwierdził, że córka musiała podsłuchiwać chociaż część jego konwersacji i polecieć do chaty, w której był cesarzewicz. Miał chronić sekretu, nawet przed własną rodziną i widać, jak się skończyło! I to tylko przez chwilę nieostrożności...
Kiedy jednak wszedł do stajni, zastał kogoś przy jednym z ich dwóch koni. Wyprowadzał go właśnie z boksu, zatrzymując się, gdy usłyszał drugie drzwi budynku. Nikołaj Blagowicz Jastrow nie widział dużo, ale coś zabłyszczało na złoto z jego kierunku. Na początku ze zgrozą pomyślał: czarodziej!
— Ktoś ukradł mojego, a muszę mieć czym dojechać w bardzo ważne miejsce — powiedział mu tajemniczy mężczyzna, wskakując na zwierzę z szyderczym uśmiechem. Zdał sobie sprawę z tego, że to w jego ustach coś świeci na złoto. Miał mocny akcent.
Wyszedł na zewnątrz i zanim cokolwiek mu odpowiedział, odjechał niemal od razu cwałem. Nikołaj patrzył za nim w szoku i odwracając się do pozostałego konia, zobaczył ciało żołnierza oparte o boks. Sprawdził: nie żył.
Wtedy sam wsiadł na konia i najszybciej jak mógł pojechał do chaty. Zastał tam krew, kolejnego martwego żołnierza i brak cesarzewicza. Przecież cesarz skaże go na śmierć, jak jego synowi coś się stanie! I gdzie się podziała Wiśnia?
Kilka minut później dojechał do Komstov. Musiał dotrzeć do ratusza.
Marmurowy budynek znajdował się blisko portów. Dzięki temu usłyszał prychanie konia z ich okolic. Podejrzliwie podjechał bliżej. Na molo stał skradziony siwy koń, a w oddali widział odpływający statek. Był za daleko, a na dworze panowała ciemność, nie mógł wyczytać jego nazwy. W budce strażnika portu nieobecność zapalonej chociaż świeczki utrudniała możliwość rozejrzenia się.
Zawrócił z dwoma końmi w stronę ratusza. Zostawił je pod nim i wbiegł do środka. Długi korytarz prowadził do pustego biurka, do którego podbiegł w stresie. Po obu jego stronach wyrastały wysokie schody prowadzące na otwarte piętro. Nie wiedział, która była godzina, ale wziął dzwonek stojący na biurku i zaczął dzwonić najgłośniej, jak się dało.
W końcu usłyszał na piętrze kroki. Na szczycie schodów stanął burmistrz Gargranov w eleganckim szlafroku. Musiał nie rozpoznać sołtysa Jastrowa, bo schodząc na parter, wściekle zaczął go wyzywać.
Nikołaj szybko wytłumaczył, że musi wysłać wiadomość do pałacu. Burmistrz dopiero wtedy zrozumiał, kim jest. Zaprowadził go do biura czarodzieja Kruviowa.
— Nie wiem, Jastrow, czy doczekacie się odpowiedzi w najbliższych minutach — powiedział wciąż jeszcze zaspanym głosem Erish Kryviewicz Kruviow. Podrapał się po kilkudniowym zaroście i wstał zza biurka.
— Nieważne. — Pomachał głową nerwowo Nikołaj. — Muszę... wiedzieć. Wiedzieć, czy pomogą. Moja... Moja Wisienka też chyba tam jest... Jak oni... oni...
— Nie martwcie się. — Wygładził szlafrok czarodziej. Złota obręcz wokół jego szyi przestała świecić. — Odpowiedzą zapewne niedługo, ale Hamāns też będzie musiał skonsultować się z cesarzem przed wysłaniem odpowiedzi i tak dalej, i tak dalej...
Nikołaj przytaknął. Usiadł w jednym z krzeseł w biurze Kruviowa i nie wiedzieć kiedy, zasnął.
Zbudził go krzyk. Otworzył oczy i zobaczył Kruviowa stojącego za biurkiem już w pełnych szatach. Krzywił się, jakby zjadł przed chwilą całą cytrynę. Trzymał w obu rękach kawał papieru, na którego tylnej stronie błyszczały złote runy, stopniowo coraz bardziej się materializujące. Transkrypcja czarodziejskiej wiadomości.
— ...i powiedz mu, że jak mojemu synowi coś się stanie to powyrywam mu nogi z życi i wepchnę z powrotem gardłem! — Groźny głos zdawał się pochodzić z kartki.
...Nikołaj nie wiedział, że świeżo odebrane wiadomości czarodziejskie mówią.
— Tak jak cesarz powiedział. Uwzględniając to, co mówiłem wcześniej, postaramy się zrobić swoje jak najszybciej — odezwał się z tej samej strony inny, spokojniejszy głos. — Dziękuję za błyskawiczną informację.
Kruviow odetchnął, gdy wiadomość się skończyła. Złote runy na tyle kartki pojawiły się na całą jej długość i przestały świecić. Czarodziej spojrzał znad listu na pobladłego sołtysa.
— No, słyszeliście, Jastrow. — Wzruszył ramionami, ale sam poczuł, jak pot spływa mu po karku. — Nie muszę powtarzać słów cesarza.
— To... to był cesarz? — spytał przerażony. Tak naprawdę nigdy nie słyszał głosu swojego władcy, nie miał kiedy. Wszystkie podatki zostawiał w ratuszu i to oni zawozili pieniądze i wyhodowane przez nich jedzenie do stolicy.
— Oraz Ikeij Hamāns, cesarski czarodziej, tak — potwierdził dodatkowo skinieniem głowy. — Wcześniej w wiadomości Hamāns przekazał, że kiedy będą mieć dostępny odpowiedni statek, wyślą go w ocean.
— Ki... kiedy? — powtórzył Nikołaj z niekomfortowo spoconymi dłońmi.
— Wojska Ingedahl i Jongeir skutecznie... pozbywają się naszych statków — przyznał, odwracając wzrok. Wygładził szatę. Po raz kolejny. — Na jednym z południowych brzegów Jongeir znajduje się na pewno jeden, ale żaden z jongeirskich czarodziei nie przyjmie wiadomości od naszego cesarza i tym bardziej nie przekaże jej monthelskiemu generałowi. Nawet jeśli goniec został posłany już w tym momencie i ciągle pędziłby na złamanie karku, podróż z Tolyagraadu zajęłaby z... miesiąc, minimalnie. W rzeczywistości pewnie będzie to co najmniej półtorej.
— Ale nic... nic innego nie można zrobić?! — Wstał z krzesła gwałtownie, ból w nodze się odezwał, ale nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
— My... nie. Nic, oprócz czekania.
— Ale moja... moja córka! Jeśli ona tam naprawdę jest...
— Najważniejsze jest to, że wiemy czego szukać — przerwał mu czarodziej, obchodząc biurko na około. — Czekając na wiadomość zwrotną, pytałem w portach. Strażnik mówił o statku o nazwie „Tren Lokkë". Przyznał także, że ktoś musiał go uderzyć, bo padł nieprzytomny w budce, a gdy się obudził, Tren Lokkë nie było.
— Tren Lokkë? — zaparło mu dech w piersiach. To musiał być ten statek, który odpływał! To musiał być on! — Co to znaczy?
Kruviow popatrzył niepewnie na sołtysa.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
Cisnęły mu się na usta wszelkie przekleństwa, które usłyszał kiedykolwiek od ojca. Przed powiekami tańczyły mu pomarańczowe i czarne plamy. Przełknął ślinę, z wielkim trudem podnosząc głowę. Głowa i nadgarstki go bolały, dopiero gdy chciał wstać, zorientował się, że ma związane za plecami ręce. Otworzył gwałtownie oczy i próbował się rozejrzeć, ale jedyne co widział przed nim to coś wyglądającego jak hamak zwisający z sufitu. On sam leżał na czymś twardym, jakby drewnianej desce przykrytej cienkim kocem. Jedyną miękkość miał pod głową w postaci poduszki.
— Wiśnia? — zawołał głosem bardziej zachrypniętym, niż się tego spodziewał. Stęknął pod nosem, czując jak mu niedobrze.
Odkaszlnął i ponowił nawoływanie dziewczyny. Zbierając wszystkie swoje siły, odwrócił się na plecy i ułożył łokcie tak, by móc się podnieść do siadu. Pomógł sobie nogami, które na szczęście były wolne i po kilku próbach odetchnął, mogąc przyjrzeć się pomieszczeniu lepiej.
Było zdecydowanie mniejsze od biura, w którym dostał po łbie. W rogu stało wiaderko, pod ścianą naprzeciwko drzwi natomiast skrzynka ze srebrnymi akcentami. Pomarańczowy hamak, na który zwrócił uwagę już wcześniej, nie wydawał się wisieć zbyt bezpiecznie. On natomiast leżał na czymś, co okazało się być dość wysokim, niewygodnie twardym łóżkiem z poduszką i jakimś cienkim kocem.
Zsunął racice z łóżka, stawiając je na drewnianej podłodze. Od razu gdy wstał, wciąż z niekomfortowo związanymi nadgarstkami, zakręciło mu się w głowie. Nie tylko przez samo powstanie, ale miał wrażenie, że się buja. Wiedział jednak, że to nie jest tylko wrażenie: naprawdę się bujał. To by znaczyło, że są na statku.
Nic nie rozumiał, ale nie miał czasu na namyślenie się.
— Bogowie, Wiśnia! — wykrzyknął na głos, zauważając na hamaku dziewczynę o rudych lokach.
Podszedł do Wiśni chwiejnie, ale nie był w stanie dużo zrobić. Odwrócił się plecami do dziewczyny i usiłował sięgnąć do niej dłońmi. Złapać ją za ubranie, potrząsnąć... cokolwiek. Nie dało to dużo, bo jej oczy pozostały zamknięte. W narastającej panice znów się odwrócił i spojrzał jej w twarz, kręcąc nadgarstkami w nadziei, że liny puszczą. Okazały się jednak zbyt silne.
Jak ma jej pomóc? Ta myśl krążyła mu w głowie i nachodziła na wszystkie inne. Musi się rozwiązać. Wtedy weźmie ją w ramiona i uciekną ze statku.
Nie, źle. Płyną. Nie wiedział, jak daleko od Wyspy Sobieslavy już są. Godziny? Dni? Tygodnie? Kto wie, ile był nieprzytomny? Więc... więc zrobi tak, że... że...
Co zrobi?
Pierwszy raz od czasów przez niego niepamiętnych, nie miał realistycznego rozwiązania. Zawsze wpadały mu do głowy takie, które szybko odrzucał, bo nie miały prawa się udać, ale potem wymyślał coś, co może i wymagało dużo szczęścia, ale było wykonalne prędzej niż poprzednie. A teraz stał bezsilny nad nieprzytomnym ciałem swojej miłości i nie wiedział, co zrobić. On. On nie wiedział, co zrobić.
Spiralę negatywnych myśli przerwało mu otworzenie z impetem drzwi. Jasmer odrzucił głowę w bok i zauważył tego samego barczystego mężczyznę w kapeluszu z piórami. Uśmiechał się tak szeroko jak w momencie, w którym wszedł do biura. Uśmiech ten nie osłabł, gdy zobaczył przerażonego Jasmera stojącego nad Wiśnią.
— No — odezwał się twardym akcentem, ale w końcu w języku, który Jasmer mógł zrozumieć, ataov. — Toście se narobili.
Zamknął za sobą drzwi, zdmuchując z twarzy kosmyk rudych włosów. Otrzepał rękaw eleganckiej koszuli o kolorze kości słoniowej ze śmiesznymi dla Jasmera mankietami i podszedł bliżej. Upewnił się, że rozchyla długą, granatową kamizelkę niby od niechcenia, ale na tyle, by Jasmer zauważył pięknie zdobioną skórzaną pochwę na broń i wystającą z niej rękojeść szabli.
Sprawiał wrażenie zupełnie innej osoby. Wtedy Jasmer myślał, że będzie groźnym i poważnym przeciwnikiem. Tak się zachowywał, w taki sposób mówił. Teraz wydawał się niemal... rozbawiony sytuacją. Chociaż jedno nie wyklucza drugiego. Raczej.
— Cho no tu. — Stanął w miejscu niedaleko wiadra w kącie. Jasmer patrzył na niego nawet nie tyle, co podejrzliwie, co ze wzbierającym się gniewem. — Oj, no nie bądź tak. Podchodź.
Wsparł pięść na biodrze, a Jasmerowi tak naprawdę nie zostało nic innego, jak się zbliżyć.
— Czego chcesz? — zapytał mniej pewnie, niż sobie to wyobrażał, stawiając powoli kroki w kierunku mężczyzny.
— Co tak agresywnie, chłopaku? — Przekręcił głowę w bok kapelusznik z głupim uśmiechem. Naprawdę miał jeden złoty ząb. — Sami chcieliście się tu znaleźć.
— Ale to wcale...
Pisnął, gdy palce mężczyzny wbiły się w jego ramię. Odwrócił go do niego tyłem. Zadrżał, kiedy zauważył kątem oka błysk metalu w jego wolnej ręce, spoglądając nad ramieniem. Zaczął się wiercić, ale ten tylko wzmocnił uścisk.
— Varej, bo ci żyłę podetnę zaraz! — Zaśmiał się, mimo powagi sytuacji. Przynajmniej Jasmerowi wydawała się co najmniej poważna.
— Wypuść nas — wycedził przez zaciśnięte zęby, przestając się rzucać we wszystkie strony.
— Mogę, jeśli bardzo chcecie. — Przeciął sznury wiążące go. — Ale przyznasz, że to raczej durne żądanie na środku oceanu.
— Środku oceanu?! — Odwrócił się do niego, a widok tego samego uśmieszku rozsierdził go silniej.
— Przesadziłem, ale no... parę godzin od tej waszej wysepki jesteśmy — wyszczerzył się, wsuwając sztylet do kieszonki na pasie obok szabli. — Zdaje się, że dopiero niedługo wpłyniemy na Ocean Strzał.
Jasmer chciał mu odpowiedzieć, otworzył nawet usta, ale wszystkie słowa zawisły mu w gardle. Serce biło mu jak szalone od początku. Zerknął kątem oka na rękojeść sztyletu, który dopiero co został schowany, kiedy mężczyzna był zajęty mówieniem.
Ręka Jasmera wystrzeliła w nowo odnalezionej determinacji ku ostrzu. Nie nacieszył się wyrwaniem go z kieszonki na długo, bo zaraz potem poczuł uderzenie, powietrze uciekło mu z płuc. Uderzył jeszcze boleśniej plecami o podłogę, słysząc, jak coś w żebrach mu strzyknęło. A może chrupnęło? Czy to było możliwe, żeby od jednego uderzenia łokciem złamać komuś żebro?
— Nie podskakuj za wysoko, bo ci nogi zabraknie — powiedział wciąż tym samym tonem, podnosząc z podłogi sztylet, który wypadł Jasmerowi z dłoni podczas upadku.
— Że co? — jęknął żałośnie Jasmer podnosząc się na łokciu.
— Co? — Zmarszczył brwi, drapiąc się po siwiejącej pod ustami brodzie. — Tak się u was nie mówi? Chyba coś pomiliłem. Czas sobie przypomnieć idiomy wasze.
Jasmer złapał się za żebra. Czuł, że jeśli to nie żadne złamanie to będzie siniak. Duży, purpurowy, bolący siniak. Chociaż to i tak było jego najmniejsze zmartwienie w tym momencie.
— Czego od nas chcesz? — powtórzył pytanie. Cofnął się trochę, zbliżając tym samym do hamaka z Wiśnią. — I kim jesteś?
Mężczyzna uniósł dłoń do kapelusza i Jasmer pomyślał, że chce go zdjąć, ale on tylko skłonił głowę w geście powitania, jakby nie znajdowali się właśnie w sytuacji, w której mógłby mu poderżnąć gardło w każdej chwili.
— Savløk — powiedział, ale musiał się zorientować po wyrazie twarzy chłopaka, że nie ma pojęcia, o czym mówi. — Na wasz to będzie Szabla. Miłoby mi było, jakbyś jeszcze dodawał „kapitan".
Jasmer odruchowo zerknął na szablę przy jego pasie.
— Nie, nie ta... eh. — Machnął na niego ręką Szabla zrezygnowany. Poprawił kapelusz i schował w końcu pas z powrotem pod kamizelką. — W każdym razie to nie ja jestem od tłumaczenia. Powinienem wrócić za ster. Lihen później wpadnie i się zajmie wszystkim, czym ja nie.
— Za ster? — Pomasował jeszcze raz miejsce, w które Szabla go uderzył.
— No... to tam właśnie jest kapitan, nie? — Uśmiechnął się do niego ostatni raz. Zawrócił i otworzył drzwi. Zanim wyszedł, ukłonił głowę w ten sam sposób, co wcześniej z jeszcze szerszym uśmiechem, niemal pławiąc się w wymalowanym na twarzy Jasmera strachem. — Witajcie na Drugiej Mewie.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
— No i chuj. — Jasmer westchnął, siadając na ziemi przed skrzynką.
Usiłował ją otworzyć od jakiegoś czasu. Wszystko było lepsze od zamartwiania się na śmierć, kiedy Wiśnia się obudzi. Próby dostania się do środka zajmowały więcej z jego skupienia, chociaż pełno innych myśli także zaprzątało mu umysł.
Kim była ta cała Lihen? Czy to ta kobieta, będąca powodem tego wszystkiego? Znaczy, poprzez wszystkiego miał na myśli to, przez co siedzą teraz na statku. No i... gdzie jest Lucjo? Gdzie jest teraz cesarzewicz? Czy jest w ogóle na statku? I gdzie oni płyną? Nienawidził tylu pytań, kiedy na żadne nie miał odpowiedzi. Wtedy sam próbował sobie na nie odpowiadać, a to... nigdy nie kończyło się dobrze, bo nie był największym optymistą, jakiego znał. Jego ojciec był.
No i znowu jest w czymś lepszy. Nawet w momencie, w którym Jasmer został porwany, a on może jeszcze tego nie zauważył. Nie zdziwiłbym się, pomyślał, marszcząc brwi.
W pokoju trwała cisza. Dałby wszystko, żeby usłyszeć cokolwiek. Powiew wiatru przez okno, śmiechy i rozmowy z pokładu, głos Wiśni. Bogowie, ile on by dał, żeby usłyszeć jej głos. Mogła nawet na niego krzyczeć, ale żeby tylko się odzywała...
Co chwilę sprawdzał, jak wygląda jej oddech. Przede wszystkim żyła i według jego obserwacji, oddychała raczej normalnie. Dlatego nie wiedział, czemu wciąż się nie obudziła.
— Ty wciąż śpisz, gdy sypią ci piasek w oczy. — Westchnął, cytując jeden z wierszy, który jego mama uwielbiała. Zawsze uznawał go za głupi i bezsensowny, ale jak widać, niektóre wersy zostały mu w głowie. — A gdzie będziesz, gdy się skończy?
Nie, pomyślał. To jednak jest głupi wiersz. Do teraz nie wiedział, o co chodzi. Co go tak wzięło nagle na poezję?
Nie mogąc się powstrzymać, podniósł się na nogi. Nie miał problemów z chodzeniem na racicach, w końcu to z nimi się urodził i męczył od zawsze, ale na bujającym się, nawet jeśli nieznacznie, statku było mu o wiele trudniej ustać prosto. Miał nadzieję, że niedługo wrócą na ląd, a potem do siebie. Tęsknił za wszystkimi. Nawet za ojcem i bratem.
Zbliżył się do hamaka, na którym Wiśnia jak leżała, tak leżała. Oglądał już jej rany: czerwony siniak na policzku, przyozdobiony jeszcze rozcięciem. Kiedy jednak pierwszy raz się jej przyjrzał po wyjściu Szabli kilka godzin temu, żadnej krwi nie było, a od dziewczyny pachniało dość mocnym alkoholem. Od jej draśniętego przez kulę ramienia także.
Macał wcześniej swoją głowę dookoła, więc wiedział, że najpewniej nie krwawił po tym, jak dostał po głowie, ale za to wyczuwał siniaka, przez którego trudniej byłoby mu zasnąć. Gdyby w ogóle spał, oczywiście.
— Wyciągnę cię stąd — szepnął do niej, gładząc po nieuszkodzonym policzku delikatnie, jakby była zrobiona z porcelany. — Nawet jeśli będzie mnie to kosztować życie.
Przyglądał się jej spokojnej twarzy. Chciałby móc tak zamknąć oczy i zasnąć choć na trochę, ale musiał być na baczności, skoro nikt inny nie był w stanie. Powieka mu zadrżała. Może pozwoli sobie na chwilę snu... Tylko chwilkę. Usiadł na ziemi obok hamaka i oparł głowę o ścianę, przymknąwszy powieki.
Podskoczył w miejscu, słysząc przekręcany w drzwiach klucz. Odwrócił głowę w ich kierunku i pierwsze co zobaczył, to wysokie buty. Co niepokojące, niemal ich nie usłyszał. Pomyślał, że to Szabla, który miał takie same, ale im wyżej podnosił wzrok, tym szybciej zdawał sobie sprawę z tego, że to zupełnie inna osoba. Dopiero po dotarciu do jej twarzy zorientował się, że to kobieta. Długi, brudnoczerwony płaszcz i schowana w spodnie za duża koszula z żabotem zasłaniały wszystko, co mogłoby mu to powiedzieć wcześniej. Szybko, jak na siebie, zauważył u niej elfie uszy.
— Mam nadzieję, że wam wygodnie — powiedziała i Jasmer zdał sobie sprawę, że to faktycznie ta sama osoba, którą słyszał wykrzykującą rozkazy. To ta kobieta. — Bo zostaniecie tu sobie na dwa miesiące.
Ta informacja nie dotarła do niego od razu. Powoli wstał, dzięki czemu szybko się zorientował, że jest wyższy od elfki o obojętnym spojrzeniu. To zbudziło w jego głowie pomysł — jeśli by tak wbiec w nią i przewrócić? Wtedy mógłby zabrać jakąkolwiek broń miała i...
Ledwo postawił jednak krok ku niej, a kobieta już do niego celowała. Nie zdążył nawet zarejestrować, kiedy wyciągnęła pistolet z wygrawerowanym, złotym J. Była szybsza, niż przypuszczał.
— Chcesz wyjaśnienia — zaczęła tonem, jakby stała przed nim za karę, pomachała pistoletem — czy kulkę?
— Co chcecie z nami zrobić? — Nie tracił czasu Jasmer. Miał dość bycia trzymanym w ciemności i braku odpowiedzi na wszelkie pytania, jakie udało mu się wymyślić przez te parę godzin. No i... skoro Wiśnia nie mogła przeprowadzić rozmowy, zrobi to dla niej. Nie ma miejsca na obawy.
— Osobiście? Chciałam was wyrzucić za burtę. — Jej słowa były wypowiedziane z równą obojętnością, co jej wzrok. Nie uśmiechnęła się, nie ruszyła nawet o milimetr, widząc, jak wpłynęła na Jasmera jej brutalnie szczera odpowiedź. — Ale mamy tu taką politykę, że obaj kapitanowie muszą się zgadzać.
— Czyli musisz być Lihen — stwierdził, zaciskając szczęki.
— Kapitan Lihen — poprawiła go z dużym naciskiem na słowo kapitan.
Kobieta zmrużyła oczy. Jasmer nie wiedział, co to może oznaczać, ale po tym jak wyśledził z jej wzroku, gdzie patrzy, domyślił się, że nie jest to nic dobrego.
— Nieźle się wpakowaliście, co? — Przez jej twarz przebiegła chwilowa mgła. Wycelowała lufę w kierunku wciąż nieprzytomnej Wiśni. — Albo powinnam powiedzieć, ty was wpakowałeś?
Jasmer musiał przyznać, że działał bezmyślnie w wielu przypadkach. Nikt mu nie musiał tego powtarzać, bo nie był głupi i to widział. Dlatego od razu zakrył leżącą Wiśnię jeszcze zanim kobieta skończyła mówić.
Zaległa między nimi dziwna cisza. Nieprzyjemna, niemal grobowa. Przerwał ją dźwięk paznokcia stukającego o metal.
— Hm — mruknęła, chowając pistolet do pętli przy zrobionym ze sznura pasie, nie spuszczając wzroku z Jasmera. — Jak mnie nie zdenerwujesz, to nie dostaniesz tej kulki.
Coś błysnęło w jej ciemnych niczym las nocą oczach. Nie potrafił rozpoznać co, ale miał wrażenie, że to nie pierwszy raz, kiedy będzie musiał się zastanawiać nad znaczeniem jej gestów i zachowań. W końcu mieli tu zostać na...
— Dwa miesiące?
— Szybko minie. — Oparła pięść na biodrze, przekręcając w bok głowę. Mimo to między nimi istniała niewidzialna ściana; nie mówiła takim tonem, jakby byli starymi znajomymi. To odróżniało ją od Szabli. — Szczególnie, jak będziecie mieć, co robić.
— To znaczy? — Zmarszczył brwi. Myślał, że będą tutaj jedynie jako jacyś więźniowie, a nie... niewolnicy.
— To znaczy — zmrużyła oczy — że będziecie pomagać. Nie zawrócimy już, za duże mamy opóźnienie, a skoro już jesteście na pokładzie i żyjecie, to można to wykorzystać.
Cień uśmiechu pojawił się na jej ustach po raz pierwszy. Zniknął tak szybko, jak się pojawił.
— No i na co wyście tu wchodzili? Idioci. Nie pomyśleliście, że może się to dla was skończyć czymś zdecydowanie gorszym od zamknięcia w kajucie?
— Po co wam cesarzewicz? — zapytał prosto z mostu, czego pożałował od razu, gdy te słowa tylko wyszły do końca z jego ust.
— Nie byłbyś w stanie pojąć — odpowiedziała potwornie spokojnie, a jednak przez zaciśnięte zęby. — Potrzebujemy go i wam nic do tego. Zajmij się może lepiej rudą, bo niepokojąco długo się nie budzi.
Dreszcz przebiegł przez całe jego ciało na wspomnienie jej niebezpiecznie długiego stanu nieprzytomności. Sam miał takie myśli przez cały czas, ale właśnie dlatego próbował zająć się czymkolwiek innym, a przynajmniej czymś, co mogłoby pomóc Wiśni. Pomysły nie nadchodziły. Przynajmniej te rozsądne, co mógł teraz stwierdzić na podstawie planu „wbiegnę w nią i okradnę na statku pełnym innych członków załogi".
„Idioci", powiedziała przed chwilą Lihen i miała całkowitą rację.
— Nawet nie pytasz, jak macie wrócić do domu? — Uniosła brwi kapitan.
Spojrzał na nią spode łba jak osaczone dzikie zwierzę. Spojrzał krótko na Wiśnię przez ramię.
— Masz rację — Wzruszyła ramionami dramatycznie. — Wcale nie musimy was później odwozić.
— Odwozić?
— Tylko jeśli się spiszecie przy pomocy na statku — powiedziała. Czyżby załoga nie była tak liczna, jak się im wcześniej wydawało? — Inaczej zostawimy was u naszego celu i sami sobie będziecie musieli poradzić.
— A jaki jest wasz cel, skoro musimy płynąć dwa miesiące?
— Już mi się nie chce odpowiadać na pytania. — Otrzepała płaszcz z niewidzialnego kurzu. Jasmer zwrócił uwagę na rękawiczkę bez palców tylko na jej lewej dłoni. — Z rana tu przyjdę i ci coś przydzielę. Albo Szabla.
— To... to tyle? — zapytał zdumiony, drgnął, słysząc skądś nad nim krzyki. — I teraz po prostu wyjdziesz?
— A co chcesz, żebym zrobiła? Pewnie, że tak. Nie ma teraz nic do robienia, więc nawet pokładu nie umyjesz. — Wtedy pokazała ręką na sufit. — Poza tym, słyszysz co się tam dzieje. Widzimy się za kilka godzin.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
witam znowu! jak mówiłm, jutro nie będzie mnie większość dnia w domu, więc nie będzie też rozdziału. VIII pojawi się w sobotę:D
i to jednak w VIII będzie mapka ze statkiem sory LMAOO
pomyliły mi się rozdziały</3
ALE W KAŻDYM RAZIE DO ZOBACZENIA W SOBOTĘ:33
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top