V Weź nie pierdol
(2343 słów)
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
Jasmer przeklinał pod nosem piach oraz kamienie tańczące pod jego racicami. Nie przepadał za nocnymi spacerami po plaży, ale musiał się poświęcić. Nie mógł przecież przejść przez wioskę, kiedy tylko zobaczył tego żołnierza przy domu Wiśni. Jego intuicja nie podpowiadała mu często, że coś jest nie tak, więc kiedy nie mógł spać z nerwów, stwierdził, że to jest jeden z tych razy, gdy to się jednak dzieje.
Drgnął z zaskoczenia, słysząc gdzieś niedaleko prychnięcie. Właśnie wychodził ścieżką z plaży do lasu, nie tutaj spodziewał się usłyszeć... konia. W Nevichce stała stajnia z dwoma końmi, których używali albo na polach, albo przy wozach, gdy ktoś chciał dojechać do Komstov albo innego miasta, był jednak za daleko, żeby zasłyszany dźwięk należał do jednego nich.
Serce mu biło, jakby miał zaraz znaleźć coś, co mu się bardzo nie spodoba. Okazało się jednak, że znalazł faktycznego konia przywiązanego do jednego z cieńszych drzew trochę głębiej w lesie. Zwierzę po zauważeniu go spoglądało z ciekawością, uderzając uniesionym kopytem o ziemię.
Jasmer rozejrzał się i podrapał po brodzie. Nigdy go nie widział. Ich konie były pociągowe, ten... zdecydowanie takim nie był. Smukłe nogi i głowa... Do tego nie rozpoznawał jego umaszczenia: oni mieli jednego siwego i jednego kasztanowego. Ten był kary w białe łaty na zadzie. Pomyślał na moment, że jest to koń żołnierza stojącego pod domem Wiśni z jej ojcem, ale nie przypomniał sobie, żeby ci konie w ogóle mieli. Plus jego derka ani nie była w kolorze magenty, ani nie mógł się dopatrzeć małej ilustracji czarnych, jelenich rogów. Podobno wszystkie konie żołnierskie powinny takie mieć, więc to dodatkowo odsuwało go od tej teorii.
Spędził więcej czasu na odwiązywaniu zwierzęcia od drzewa, niż na rozmyślaniu, czyj może być i czy robi słusznie. Przecież go odda. Kiedyś.
Wsiadł na niego z małymi problemami. Nigdy nie jeździł konno ze względu na swoje racice, które za każdym razem trudno było mu umieścić w strzemionach, ale teraz sytuacja rozbrzmiewała powagą, więc wyjątkowo się tym razem postarał. Chciał dostać się do chaty Szarej Wiedźmy i to możliwie jak najszybciej.
Nie da mu to spokoju. Musi się do Wukszy dostać i dowiedzieć, co tu robi i kim jest naprawdę. Obudzi go, jeśli będzie musiał, ale się dowie.
Koń posłuchał go od razu. Ruszył spokojnym krokiem głębiej w las. Nie przypominał koni, których używali w wiosce: nie wyglądał na silnego, a przy kopytach nie miał szczot. Czy takimi końmi ścigano się na kontynencie? Ćwicząc czytanie, widział wiele razy w gazetach informacje o wyścigach w stolicy i ich wygranych. Sport ten pielęgnowano także i teraz, w czasie wojny, bo z każdym kolejnym wydaniem, które czytał, pojawiało się coś na ten temat.
Pogłaskał go po grzywie, ale nie był pewny, jak ma przyspieszyć. Cierpliwość tracił szybko, ale nie chciał go przypadkowo skrzywdzić. Usiłował sobie przypomnieć, co robił niegdyś Lubo — brat Wiśni, który od roku uczył się na uniwersytecie w Cevranie.
Zawsze pokazywał im, jak się jeździ, gdy bawili się w trójkę. Uśmiechnął się na wspomnienie, gdy nie chciał pozwolić przejechać się Wiśni, bo „jest dziewczyną", więc ona kopnęła go w piszczel tak mocno, że przez parę godzin kulał, a fioletowy siniak wielkości kromki chleba zniknął dopiero dwa tygodnie później.
Zganił się w myślach. Miał przypomnieć sobie, co robił, gdy chciał, żeby koń przyspieszył. Jego umysł był jednak pusty.
Wiśnia powiedziałaby, że to nic nowego, pomyślał z uśmiechem. Żałował, że nie wziął jej ze sobą, ale z jednej strony, nie miał jak się do niej dostać. Z drugiej — pewnie i tak kazałaby mu wracać do domu i spać, wcześniej okropnie go wyzywając. Nie zmieniało to faktu, że wszystko mu o niej przypominało: spokojny chód konia, powiew wiatru, ten pomarańczowy krzak przed nim...
Moment, że jaki krzak?
— Wiśnia? — zawołał, choć nie zdziwiłby się, gdyby miał po prostu jakieś zwidy i to naprawdę był krzak.
Pomarańczowa plama jednak się odwróciła i teraz był pewny, że patrzy na swoją dziewczynę. Serce mu podskoczyło do gardła, gdy zorientował się, że ta siedzi na ziemi, a na jej policzkach błyszczą w świetle księżyca łzy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział, żeby płakała. Już jemu się zdarzało częściej.
Na samym początku pomyślał, że jest ranna. Nic innego nie wyciskało z jej oczu łez.
— Wiśnia! — powtórzył tym razem pewniej, zeskakując z konia, ignorując cały trud, jaki sobie zadał, żeby na niego wsiąść. — Co ty tu robisz?
— Ja...
Zamilkła. Mrugnęła raz. I drugi. Drgnęła, gdy chłopak przed nią kucnął. Jasmer, przerażony jej stanem, przetarł kciukiem policzki dziewczyny, pozbywając się łez. Zaczął ją oglądać, szukając ran i serce mu się niemal zapadło, gdy zauważył krew na jej ramieniu.
— Na wszystkich ojców i matki, co ci się stało?! — Złapał ją za rękę mocniej, o czym przekonał się, gdy Wiśnia syknęła z bólu i oparła o pień drzewa, przy którym siedziała. — Przepraszam! Nie chciałem!
— Przecież wiem — odparła sucho, jakby musiała się powtarzać już ze sto razy. — To tylko draśnięcie.
— Co się stało? — zapytał jeszcze bardziej zmartwiony, próbując obejrzeć ranę tak czy siak.
— Ma go... wzięła i... uciekła.
— Kto? Kogo? — Zmarszczył brwi, brudząc się w połowie zaschniętą krwią na jej ramieniu. Nic z tego nie rozumiał i dawał to po sobie poznać.
— Lucjo — szepnęła, a jej oczy nagle wydały się Jasmerowi zmęczone. Tak strasznie zmęczone, że przypominała w tej chwili swojego ojca. — Kobieta go wzięła. Nie wiem, miała...
— Jaki Lucjo? Jaka kobieta? — dopytywał się, kładąc czystą dłoń na jej policzku. Wiśnia się zmieszała. — I kto ci to zrobił?
— To był tylko wypadek. On nie chciał. Nie wiedział, że to ja i strzelił i... — odpowiedziała. — Lucjo...
— Strzelił?! To on ci to zrobił?!
— Lucjo to Wuksza — dokończyła, patrząc mu w oczy. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Jasmer po raz kolejny się wtrącił:
— Wuksza cię zranił?! Czemu ty w ogóle...
— Zamknij się! — krzyknęła nagle, Jasmer posłusznie się uciszył. — Lucjo Ondrewicz Agyapov! To jest Wuksza!
Zadrżał.
— Że co?
— Nie wiem, czemu tu jest! Ale jest! A teraz ona go... Bogowie, Jasmer, ona go porwała! A ja nic nie zrobiłam... ale ona...
— Kto? — powtórzył pytanie po raz kolejny.
— Jakaś kobieta. — Przełknęła ślinę, opuszczając wzrok. — Nie... nie widziałam jej dobrze. Kazała mi zostać w miejscu, póki nie odejdą, ale ja nie wiem, gdzie oni poszli...
— W którą stronę?
Wiśnia rozejrzała się, jakby straciła jakiekolwiek poczucie orientacji. W końcu wskazała kierunek.
— Tam się jedzie... do Komstov — mruknął pod nosem. Podniósł się.
— Jasmer, co ty robisz? — Popatrzyła na niego szklanymi oczami.
— Jak to co? Jadę tam — odpowiedział, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Podszedł do konia, zupełnie ignorując wzrok dziewczyny. — Pomożesz mi wsiąść?
— Czy ty jesteś nienormalny?!
Spojrzał na nią.
— Życie ci niemiłe?! — Wiśnia, trzymając się pnia drzewa, wstała na równe nogi. — Niczego przy sobie nie masz! Z czym ty chcesz tam iść?! Co ty chcesz niby zrobić?!
— Muszę mu przecież pomóc. — Starał się zachować spokojny ton, ale to zdawało się rozsierdzić dziewczynę tylko mocniej. — Wracaj do Nevichki.
— Czy ty możesz pomyśleć chociaż raz o sobie?! Albo o mnie? — Jej głos złagodniał, ale tylko na krótki moment. — Pchasz się tam, gdzie nie jesteś w stanie nic zrobić! I po co? Po co?!
— Ty nie rozumiesz. — Zmarszczył brwi. Zaczął próby wspięcia się na konia samodzielnie. — Myślę o tobie, mówiąc, żebyś wracała. Nie wiem, czemu masz do mnie problem. Nie w takiej sytuacji może?
— Problem? — Wypowiedziała to słowo przez zaciśnięte zęby. — Ja się o ciebie martwię, idioto! Ona mi groziła bronią i nie wyglądała na chętną do puszczenia mnie, jakby mnie zobaczyła drugi raz!
— Dlatego nie idziesz ze mną. — Wdrapał się w końcu na grzbiet konia i poklepał go po szyi. Opuścił wzrok. — Proszę cię, wracaj...
— Weź przestań pierdolić, Jasmer — warknęła, sprawiając, że znów na nią spojrzał.
Wiśnia przez moment sama nie wiedziała, co chce powiedzieć dalej. Chce pojechać z nim? Kazać mu wracać z nią? Powiadomienie kogoś byłoby zdecydowanie rozsądniejsze. Jej ojciec wiedział, że Lucjo to cesarzewicz, więc w pewnym sensie miał go pod opieką. Gdyby się dowiedział, że go porwano, mógłby zrobić... coś. Mógłby do kogoś napisać albo pojechać.
Ale z drugiej strony po prostu się bała i o siebie i Jasmera. Chociaż, gdyby on usłyszał teraz jej myśli, powiedziałby, że „są rzeczy ważniejsze niż strach, na przykład pomoc tym w potrzebie".
— Weź mnie ze sobą.
— Dopiero co mnie wyzywałaś od idiotów za pojechanie za nimi. — Chciał zabrzmieć ostro, ale Wiśnia słyszała cień ulgi w jego głosie.
— Z kim przystajesz, takim się stajesz. — Podeszła do niego bliżej na chwiejnych nogach. — Pomóż mi wsiąść.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
— Wiecie, że jak kupicie sobie... hic! Jak kupicie sobie cztery, to piąte dostaniecie za darmo? Wy dzieciaki jesteście to pewnie przeczytać nie potraficie... ale ja! Ja wam przeczytam!
— Podziękujemy — odpowiedziała Wiśnia śmierdzącemu alkoholem mężczyźnie pod tawerną, przy której zostawili konia.
— Poza tym potrafimy czytać. — Z jakiegoś powodu Jasmer poczuł potrzebę wybronienia się przed pijakiem, Wiśnia rzuciła mu gniewne spojrzenie.
— Aaa! Tak! W tych czasach dzieci się edukuje... Nawet na wsiach! — zarechotał, po czym zaczął kaszleć tak mocno, że szczurza twarz mu się zaczerwieniła jak pomidor.
— Tak, tak. — Przytaknęła mu szybko Wiśnia z uprzejmym uśmiechem, próbując zaciągnąć Jasmera z dala od niego.
Na szczęście zostawił ich w spokoju i wszedł z powrotem do tawerny, z której wyszedł tylko po to, żeby załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Wiśnia odetchnęła z ulgą i położyła dłoń na zranionym ramieniu, zakrywając zaschniętą już krew i rozerwaną delikatnie w tym miejscu sukienkę. Wygładziła własnoręcznie uszytą kamizelkę, rozglądając się.
Tawerna stojąca na krawędzi miasta była otoczona drewnianym ogrodzeniem, obok niej stał wodopój dla koni. Z twardej, jasnej ziemi przed budynkiem zeszli na kamienną drogę główną Komstov. Żadne z nich nie wiedziało do końca, czego szukają, jedynie Wiśnia rozglądała się, nastawiając uszu. Nie miała pojęcia, jak wyglądała kobieta, która zabrała Lucjo, ale rozpoznałaby jej głos bez problemu, nawet jeśli nie mieli stuprocentowej pewności, że w ogóle tutaj są.
Domy i kamienice w Komstov rosły wysoko, ale wąsko. Ulice okazały się jeszcze smuklejsze i rozchodziły się między nimi. Wiśnia, zerkając w niektóre z tych uliczek, widziała wywieszane pomiędzy oknami linki z ubraniami, na ziemi natomiast stały najróżniejsze stoliki, taborety czy donice. Pomyślała, że sąsiedzi z takich uliczek muszą być blisko ze sobą, ale z drugiej strony nie czuła się tu komfortowo. Wszystko było ze sobą zbyt mocno ściśnięte.
Niektóre lampy gazowe wzdłuż ulicy wciąż się paliły mimo późnej godziny rozjaśniając choć część ulic. Minęli grupkę śmiejących się studentów z Cevrany w czarnych płaszczach z wyszytymi symbolami uniwersytetu na piersiach. Wiśnia miała nadzieję zobaczyć w jednym z nich Lubo, ale w ostatnim liście pisał, że mimo tygodniowej przerwy w nauczaniu ze względu na jakieś cevrańskie święto, nie będzie w stanie przypłynąć w odwiedziny. Ramiona jej opadły, czego Jasmer musiał nie zauważyć, będąc zbyt zajęty szukaniem kobiety i Lucjo.
Weszli na rynek. Otoczono go kolejnymi budynkami, tym razem rzadziej. Dało się stąd urywkowo zobaczyć porty. Wiśnia przystanęła, widząc w nim ogromny statek z wysokimi jak ich ulubiony dąb na wzgórzu żaglami. Były rozłożone, a mimo to statek stał w miejscu. Bujał się pod wpływem wiatru. Odetchnęła głęboko. Wyglądał jak ptak szamotający się w klatce.
Może ich tu nie było? Albo już ich nie ma? A jeśli zdążyła go zabić i uciec?
I wtedy usłyszała wściekły krzyk. Jasmer zawrócił, w końcu zauważając, że Wiśnia stoi w miejscu.
— Co jest?
— To ona — powiedziała, gdy od portów rozniósł się ten sam melodyjny, nawet jeśli już nie tak samo spokojny, głos.
Jasmer zerknął tam, gdzie Wiśnia wskazywała. Faktycznie między budynkami widział kogoś na dziobie statku wymachującego ręką. Kilku członków załogi schodziło z pokładu na molo i wnosiło z powrotem różne skrzynie i beczki. Kobieta krzyczała i, mimo że jej nie rozumiała, po chwili potwierdziła:
— To zdecydowanie ona.
— Chodź — powiedział Jasmer.
Chociaż raz wykazał się spostrzegawczością. Weszli z Wiśnią w uliczkę pomiędzy piekarnię i budynek mieszkalny, żeby nikt ze statku nie mógł ich dostrzec. Prowadził Wiśnię za rękę coraz bliżej.
W portach już nie paliło się tyle lamp. Właściwie to żadna. Widzieli cokolwiek tylko dzięki księżycowi. Dostrzegła budkę strażnika, ale jeśli w środku stała gdzieś świeczka albo lampa naftowa, to była zgaszona. Wiśnia zauważyła, jak kobieta na dziobie pokazuje na co to kolejne skrzynie, które miały znaleźć się na pokładzie.
Statek wyglądał na kupiecki. Okazał się mniejszy, niż się spodziewała, ale zdecydowanie był szeroki. Ledwo mieścił się między pomostami z możliwością wypłynięcia. Jasne żagle trzepotały na wietrze, ale nie odpływał ze względu na przywiązanie grubą liną do poleru. Kolejni członkowie załogi ciągle schodzili, brali skrzynie, wracali i znikali pod dziobem, gdzie prawdopodobnie znajdowały się schody pod pokład.
Wiśnia i Jasmer zeskoczyli z drogi na drewniane pomosty i od razu ukryli się za jednym ze stosów skrzyń.
— Jasmer, nie wiem, czy... — szepnęła do niego tak cicho, że sama ledwo to usłyszała.
Jasmer jedynie ją uciszył, a ona niemal widziała, jak wszystko, co się dzisiaj stało, znowu na nią spada jak wielki głaz. Dłonie trzymane na skrzyni, za którą kucała, zaczęły jej się niemiłosiernie pocić. Niemal ześlizgiwały się z drewna. Spotkanie z porywaczką cesarzewicza nie sprawiało jej jednak zbyt wielkiej radości.
Ile razy w ciągu tego tygodnia ktoś jej groził rozstrzelaniem?
Przełknęła ślinę, próbując wyjrzeć zza skrzyni, ale w ostatniej chwili została złapana za ramię.
— Wiśnia, szybko! — szepnął do niej Jasmer unosząc wieko jednej ze skrzyń.
— Co ty robisz? — odpowiedziała równie cicho.
— Właź do beczki albo gdzieś! — wytłumaczył prędko, samemu wślizgując się do jakiegoś kufra. — Idą tutaj!
Wiśnia nie musiała nawet pytać kto. Nie było dla niej to ważne, nie myślała nad logiką jej ruchów, gdy otwierała pustą beczkę.
Zasunęła za sobą wieko bez słowa. Nie miała, oczywiście, wystarczająco miejsca, żeby stwierdzić, że jej wygodnie, ale przynajmniej odkryła, dlaczego beczka stała pusta. Na dole, zaraz przy jej stopach była dziura. Z jednej strony miała szczęście, bo jeśli nikt owej dziury nie zauważy, to nie będą podejrzewać, że coś jest nie tak. Z drugiej strony, jeśli zauważą...
Czuła, że musi chronić Jasmera, bo on sam zrobiłby coś tak idiotycznego, że zatęskniłaby za jego zwykłą głupotą. A Lucjo... Lucjo był cesarzewiczem. Synem najważniejszej osoby w państwie, w którym się urodziła, w którym żyje i w którym umrze. Niekoniecznie cieszyła się z faktu, że siedzi w beczce śmierdzącej alkoholem, ale... Jasmer miał rację. Nie mogła tak po prostu zostawić go na pastwę losu. Powiadomienie kogoś zajęłoby za długo. Jedyne co mogła zrobić to pójść z Jasmerem na akcję ratunkową, nawet jeśli w żaden sposób przemyślaną.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
HEJJJJ
dzisiaj trochę krócej, bo nie było innego dobrego momentu, żeby podzielić tę scenę na pół, więc albo mielibyście trochę krótszy rozdział albo rozdział, który miałby z 4k (3760 około, bo sprawdziłm właśnie) słów lol
od razu mówię, że jutrzejszy rozdział jest jednym z moich ulubionych, więc mam nadzieję, że wam też się jutro spodoba!!:DD
NO I PRZEDE WSZYSTKIM DZIĘKUJĘ ZA 250 FOLLOWÓW!!!!!!!!!!
DZIĘKI TEMU ROZDZIAŁY BĘDĄ CODZIENNIE:333
also w prologu dodałm jeszcze jedną rzecz, z którą bawiłm się jeszcze lepiej, niż z robieniem kart LMAOOO w mediach pojawił się filmik z voice claimami postaci:33333
do pozostałych książek też postaram się je dodać, bo naprawdę super się z tym bawię!!!
najcięższą pracą jest faktyczne znalezienie pasujących głosów lol ALE DAJĘ RADĘ
DO JUTRA<333
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top