IV Arogancki buc!
(3616 słów)
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
— A może się tam włamiemy po prostu?
Wiśnia odruchowo poczuła, jak jej dłoń zaciska się w pięść i opada na ramię Jasmera.
— Au! No i na co tak mocno?!
— Trzeba ci jakoś wybijać durne pomysły z głowy. — Przewróciła oczami i odwróciła przodem do morza.
Domyślali się już, że „Wuksza" nie został porwany. Wiśni nie zostało więc dużo powodów, dla których chciałaby się dowiedzieć, kim i po co tu jest. Tak naprawdę pomagała dalej Jasmerowi z ciekawości. Chęć zrobienia ojcu na złość była równie silna.
Poza tym fakt, że nie nazywał się Tacznikow... interesował ją. Musiała przyznać, że wpadła na taki pomysł. Za dużo było w tym wszystkim podejrzane, żeby od razu uwierzyła, że imię, które podaje, naprawdę należy do niego. Nie zdziwiła się więc na tę wiadomość, otrzymaną od Jasmera trzy dni temu. Te trzy dni spędzili na zastanawianiu się nad kolejnymi sposobami, by dowiedzieć się, co się dzieje. Na pierwszy rzut oka każdy by zobaczył, że Jasmer ekscytuje się tym o wiele bardziej od niej. Nawet by się cieszyła z tego, że znalazł sobie jakieś zajęcie, gdyby owo zajęcie nie było niebezpieczne. Dalej drżała na wspomnienie broni wycelowanej w ich dwójkę. On najwidoczniej nie przejmował się tym tak mocno, stąd kolejny powód, dla którego powinna go pilnować.
— Mam lepszy pomysł — powiedziała głośno, obserwując opadające słońce wyglądające, jakby miało się zacząć topić w oceanie.
— Niby jaki? — Odwrócił się do niej Jasmer ze zmarszczonymi brwiami.
— Może dzisiaj uda się nam go złapać przy pniach.
— Próbowaliśmy, odkąd go tam zauważyłem pierwszy raz! — Przewrócił oczami. — Myślisz, że tym razem tam będzie?
— Myślałam, że jesteś bardziej zdeterminowany, żeby się czegoś dowiedzieć. — Spojrzała na niego, przekręcając głowę delikatnie w bok.
— No... no jestem, ale... — zaczął, plącząc się w słowach, żeby chwilę później stanąć pewniej na nagrzanym piasku. — No to idziemy! Na co czekasz?
— Na nic — odparła z uśmiechem. — Chodźmy.
Jasmer ruszył z miejsca prędzej, niż Wiśnia się tego spodziewała. Dodatkowo kazał jej się pospieszyć, bo „jak słońce zajdzie, to już go tam na pewno nie będzie". Nalegał, żeby przejść plażą zamiast przez wieś. Mówił coś o tym, że nie chciał, żeby któreś z ich rodzin lub sąsiadów zagonili ich do pomocy. „Nie mieli na to teraz czasu". Wyczuwała, że kryje się za tym coś więcej, ale nie dopytywała i założyła, że może pokłócił się z ojcem lub bratem.
Wspinając się już na wzgórze niedaleko chaty, poprosiła Jasmera o danie jej chusteczki, którą wepchnął mu wtedy do ust Wuksza. Zaraz potem prawie potknęła się o korzeń jednego z drzew rosnących w drodze na szczyt przez skupienie, z jakim wpatrywała się w wyhaftowane inicjały. Jasmer znajdował się w takiej odległości od niej, że nawet nie zauważył. Zmarszczyła nos, ale ostatecznie postanowiła mu tego później nie wypominać.
Zatrzymała się, gdy usłyszała obcy głos na górze po tym, jak Jasmer się tam znalazł. Zaczęła biec w ich kierunku, słysząc niemiłe słowa rzucane w kierunku jej chłopaka.
Stanęła obok Jasmera i nareszcie zobaczyła Wukszę twarzą w twarz. Nie był już jedynie zielono-brązowym okiem, które jej mignęło tamtej nocy w chacie. Te same oczy patrzyły teraz z kocią wrogością i zacięciem na Jasmera. Z zawahaniem przeniósł wzrok na osobę, która wyłoniła się zza niego, a jego powieki otworzyły się trochę szerzej.
Jasmer przestał mówić cokolwiek, orientując się, że i tak Wuksza go nie słuchał. Zmarszczył brwi, zauważywszy, jak intensywnie patrzy na Wiśnię i już miał mu zwrócić uwagę, gdy dziewczyna wyciągnęła przed siebie rękę z chusteczką.
— To chyba twoje. — Machnęła krótko ręką.
Wuksza natychmiast się opanował. Dłuższe od reszty jego włosów pasemko przy uchu zachwiało się na wietrze, gdy zrobił krok ku niej i złapał chusteczkę. Napotykając jednak opór z jej strony, coś przewróciło mu się w żołądku.
— Uważaj, wieśniaro, bo jak to mi się rozerwie, to pożałujesz — zagroził jej, nie śmiejąc ciągnąć za delikatny materiał. Oboje poczuli gotujący się w Jasmerze gniew.
— LOA. To twoje inicjały — wtrąciła, zanim to Jasmer miał okazję dorzucić swoje trzy druple. Mówiła pewnie, choć dłoń świeżbiła ją, by puścić. — No nie? Więc jak się nazywasz?
— Odczepcie się ode mnie — mruknął, marszcząc wąskie brwi.
— Może jeśli nam powiesz. — Jasmer podszedł bliżej, chcąc brać czynny udział w rozmowie.
— Grozicie mi? — prawie krzyknął zdumiony.
— Ty zrobiłeś przed chwilą to samo.
— Bo ja bym was wszystkich mógł... ugh! — warknął zdenerwowany jak dziecko, które nie dostało tego, czego chciało. Ale chusteczki nie puścił.
Jego zdenerwowanie było... dziwne. Nie rozumiała, o czym mówił, nawet mogąc obserwować jego mimikę z tak bliska. Wyczytywała z niej wiele, ale wciąż nie była w stanie pojąć, o co mu chodzi. Już rozumiała odczucia Jasmera, którymi się z nią podzielił w dzień, w którym pierwszy raz rozmawiał z Wukszą:
— Arogancki buc! — powiedział wtedy cały czerwony na twarzy. — Taki dziwny jakiś jest! Wredny! Paskudny. Wciąż ciekawy, ale paskudny.
Zgadzała się w stu procentach. Mimo to gdzieś w głębi czuła zażenowanie całą sytuacją. Jak to musiało wyglądać z boku?
— Powiedz, jak się nazywasz, a cię zostawimy — powiedziała w końcu.
— Czemu wam tak na tym zależy?! — oburzył się, po czym chwilę myślał. — Nie będziecie mi stawiać warunków!
— Jasmer... — Zwróciła głowę w jego stronę. Widziała, że ten jest bliski powiedzenia czegoś, czego nie uwzględniała w planie. Nie chciała płoszyć Wukszy, a jeśli Jasmer coś... Nieświadomie poluźniła uścisk, co chłopak wykorzystał, zabierając do siebie chusteczkę.
— I co teraz, co?! — Zrobił się czerwony na policzkach i nosie, uwydatniając jaśniejsze o kilka odcieni od jego skóry znamię na pół podbródka. Zaczął oglądać jego własność, czy aby na pewno jest cała. — Wieśniacy...
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale cała trójka zamarła. Ktoś wchodził na wzgórze od drugiej strony. Wuksza podszedł do nich bliżej, złapał mocno za nadgarstki i Jasmer już widział, że chciał ich poprowadzić w stronę zejścia ze wzgórza. Okazało się jednak, że na to już za późno, ponieważ wkrótce usłyszeli wysoki, męski głos:
— Panie! — zawołał.
Wuksza nagle się odwrócił i spiorunował mężczyznę w mundurze z fioletowo-różową szarfą wzrokiem. Puścił nastolatków gwałtownie, jakby nagle się ich brzydził. Żołnierz dopiero wtedy zauważył obecność Jasmera i Wiśni. Pobladł, co było widoczne nawet z odległości, w jakiej się znajdowali.
— ...Tacznikow! Panie Tacznikow. — Zaczął podchodzić z bronią na ramieniu. Wuksza odwrócił się do niego przodem z podniesioną brodą. Żołnierz zerknął na Wiśnię i Jasmera. — Czy te dzieci się naprzykrzają?
— Nie, zgubiły się tylko — odpowiedział ze spokojem, choć Wiśnia wyczuła nutkę rezygnacji. — Właśnie wracają do domu.
— Mogę zapewnić, że się nie zgubiły, one ciągle tutaj... — zaczął się wybraniać, ale ucichł pod wzrokiem Wukszy.
— Zgubiły się tylko i właśnie wracają do domu — powtórzył z o wiele większym naciskiem.
Mundurowy już się nie odezwał. Przytaknął tylko i chwilę obserwował, jak Wuksza go wymija i zaczyna schodzić ze wzgórza, widocznie zdenerwowany. Popatrzył groźnie na Wiśnię i Jasmera, po czym odwrócił się i odszedł za chłopakiem.
Wiśnia i Jasmer stali w milczeniu przez jeszcze długie kilka sekund.
— Jest strasznie... — Wiśnia wzięła głęboki oddech.
— ...ciekawy. Coraz bardziej — dokończył Jasmer z głupim uśmiechem.
— Chciałam powiedzieć dziwny.
— Też może być.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
Płomienie paru pomniejszych świec rzucało pomarańczowo-żółte światło na całą izbę. Wiśnia siedząca na złożonym w kostkę kocu przed rozpalonym kominkiem przeklinała pod nosem, gdy kolejne razy kłuła się igłą po palcach. Jej ojciec siedział parę metrów dalej w fotelu z książką w rękach. Matka oraz siostra, Lonja, już dawno spały. Dochodziła godzina księżycowa, gdy ten wisiał w swym najwyższym punkcie na niebie.
Podczas gdy w Komstov, jedynym z większych miast na wyspie, życie dopiero się zaczynało, większość mieszkańców Nevichki spała już od paru godzin. Ale nie oni. Oboje byli zdecydowanie nocnymi markami, zajmując się swoimi zainteresowaniami dopiero po zapadnięciu zmroku.
Dlatego tak się zdziwili, słysząc pukanie do drzwi.
Nikołaj Blagowicz Jastrow podniósł wzrok znad lektury. Spojrzał na równie zdezorientowaną córkę. Dziewczyna wstała szybciej od ojca i podeszła do drzwi, wcześniej odłożywszy materiał, igłę i nić.
Po drugiej stronie stanął żołnierz. Ten sam, który wczorajszego wieczoru przyłapał ją i Jasmera na rozmowie z Wukszą. Dopiero z bliska ujrzała, że jest dość młody; wystarczająco jednak dorosły, aby zajmować się obroną kogoś ważnego. Bo co do tego wątpliwości nie miała — Wuksza był kimś ważnym i to zdecydowanie bardziej, niż wcześniej z Jasmerem myśleli. Przekonała się o tym w szczególności po tym, jak mundurowy stojący przed nią, zawołał do Tacznikowa na początku „panie". Nazywanie go w taki sposób połączone z ochroną prawdziwych żołnierzy musiało znaczyć wiele.
Swoją teorię miała i jak na razie wszystko do niej pasowało.
— Jest twój ojciec? — zapytał tonem tak wyniosłym, jakby uważał się za królewskiego posłańca.
— A... a. Tutaj. — Niemal podbiegł do drzwi Nikołaj Blagowicz słysząc, że to on jest potrzebny i nie dał Wiśni chwili na odpowiedź. Zbladł odrobinę, zauważywszy, że to żołnierz się o niego wypytuje. — W czym pomóc?
Mężczyzna spojrzał z ukosa na Wiśnię.
— Porozmawiamy na zewnątrz.
Ojciec dziewczyny przytaknął i przeszedł obok niej. Zamknął za sobą drzwi, ona natomiast się w nie wpatrywała. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, o co chodzi i wtedy zdała sobie sprawę z tego, że nie musi się wcale domyślać.
Wyjrzała przez okno przy drzwiach. Żołnierz musiał nie przemyśleć tego, że ściany chaty są wystarczająco cienkie i większą część rozmów słychać, szczególnie z uchylonym oknem. Schyliła się, by nie zostać dostrzeżoną i widocznie wybrała idealny moment na podsłuchanie ich szeptów.
— ...więc jestem tu w imieniu nas dwóch — mówił żołnierz tym samym tonem, co przed chwilą. — Oni nie mogą się więcej pokazywać przy cesarzewiczu.
Cesarzewiczu. Cesarski syn, Lucjo Ondrewicz Agyapov. LOA.
Oczywiście. Czyli miała rację. Czy to dlatego mężczyźni byli tak zirytowani, gdy usłyszeli jej nazwisko po raz pierwszy? Bo była córką sołtysa? Sołtysa, u którego chwilę przed ich pojawieniem się potwierdzili, że nikt w chacie Szarej Wiedźmy nie mieszka i nikogo być tam nie powinno... A tu nagle pojawia się dwójka dzieciaków. Tych samych, którzy teraz „pokazywali się przy cesarzewiczu".
Zachowała spokój. Coś z tyłu głowy zaczęło jej podpowiadać, że powinna pójść z nim porozmawiać. Z Lucjo, oczywiście. Nie szukała w tym wielkiej logiki, zastanowiła się nad tym wyborem, dopiero gdy otworzyła drzwi wychodzące na ogród jej domu. Obejrzała się przez ramię. Zdecydowała się jednak wyjść, bo wiedziała, że nie ma dużo czasu, zanim żołnierz zacznie wracać do chaty, a jednego zawsze było łatwiej ominąć niż dwóch.
Jej krok był szybki. Dotarła w czasie krótszym, niż sądziła. Cisza. Żadne światła w środku się nie paliły, jedynym co oświetlało jej drogę, był mleczny księżyc. Przedarła się przez ostatnie krzewy zagradzające jej przejście i stanęła pod oknem sypialni, w której najpewniej znajdował się Wuksza. Znaczy... Lucjo. Cesarzewicz.
Zapukała w szybę. Potem zawołała go szeptem po fałszywym imieniu, na końcu używając dopiero tego prawdziwego. Nic. Zmarszczyła brwi i mimo zażenowania tym zachowaniem, zajrzała głębiej do pokoju.
Łóżko jak stało, tak stało. Mały, ledwo trzymający się na nogach stołek w kącie i biurko również. Dywan wcześniej leżący na środku pokoju znajdował się teraz bliżej łóżka, częściowo nawet pod nim. Nie myślała o tym zbyt dużo, dopóki spod szpary między drzwiami a podłogą nie zobaczyła, jak coś lśni w blasku księżyca. Wytężyła wzrok i próbowała się odpowiednio ustawić, chociaż nawet to nie dało dużo przez jego położenie. Mimo to jej serce zaczęło walić jak młotem, gdy pomyślała, że to krew.
Tego już się tak nie spodziewała. Mogła jednak pójść po Jasmera. Mieszkał zupełnie po drugiej stronie Nevichki, ale jakoś byłaby w stanie wyminąć oczy ojca i żołnierza... Teraz już na to za późno. Zdawszy sobie sprawę z tego, jak ciemno naprawdę było, wzięła drżący oddech.
Usłyszała za sobą coś jakby prychnięcie w krzakach. Zamarła w miejscu nie mogąc się przez pierwsze sekundy nawet odwrócić. Gdy to zrobiła, nic nie zauważyła, ale nie potrafiła powstrzymać paniki szarpiącej ją za serce. Bez większego zastanowienia przeszła na przód chaty. Pociągnęła za klamkę, drzwi otworzyły się bez problemu, weszła więc do środka i zamknęła je z powrotem, napierając na nie.
Westchnęła, gdy jej oddech się uspokoił. To pewnie tylko jakiś zaj...
— O bogowie.
Na początku po odwróceniu się plecami do drzwi nie była pewna, co widzi pod drzwiami sypialni. Ciemność wypełniała chatę i tylko mała część światła wpadała do środka przez okna. Wystarczająco duża jednak, żeby mogła zobaczyć nogę odzianą w eleganckie spodnie, wysokie buty do munduru oraz kałużę krwi barwiącą ich czerń na szkarłat.
Bała się podejść bliżej. Musiała dostać się do sypialni, ale bała się podejść bliżej...
Nogi trzęsły się jej potwornie, lecz kroki zaczęła stawiać. Chwiejne i powolne, ale stawiała. Zbliżając się do nogi, zaczęła zauważać więcej części ciała. Druga noga, tułów, ręce, a w końcu głowa. Kałuża okazała się największa wokół tej ostatniej. Drżała, jakby błądziła po zimnych górach od godzin. Mogła iść po Jasmera, mogła iść po Jasmera...
Krzyknęła, gdy jej bosa stopa dotknęła cieczy na podłodze. Próbowała dostać się do drzwi sypialni, ale to oznaczało, że musiała obejść ciało naokoło. Skończyło się to właśnie tym, że wdepnęła w krew. Łzy wezbrały się jej w oczach i znieruchomiała na nie wiedziała jak długo.
Tchórz, pomyślała. Czy Jasmer zareagowałby tak samo? Realistycznie... tak. Ale nie była w stanie myśleć teraz realistycznie. Kolejne negatywne myśli wzbierały się w jej głowie jak rzeka, która grozi wylaniem. Nie potrafiła jej uspokoić. Dopiero krótka modlitwa o bezpieczeństwo szeptana pod nosem do Lokyi, Matki wszystkich Matek, jakkolwiek pomogła.
Z drżącym oddechem w końcu się ruszyła i znalazła przy drzwiach, które otworzyła najszybciej, jak mogła. Weszła do sypialni, zamknęła za sobą drzwi. Przeszła na środek pokoju, zostawiając za sobą kilka mniejszych krwawych śladów i zaczęła się rozglądać. Wyjrzała przez okno, niczego ani nikogo nie zauważyła.
Zaczęła się gorączkowo zastanawiać. Tu nikogo nie ma. Czemu tu w ogóle...
Wtedy jej wzrok spoczął na dywanie pod łóżkiem. Klapa do piwnicy. Piwnica. Tutaj była piwnica.
Zdając sobie z tego sprawę, od razu doleciała do łóżka. Czy da radę je odsunąć? Złapała za ramę i zaczęła ciągnąć do siebie. Nie było tak ciężkie, jak się obawiała, ale i tak wydawało jej się to torturą.
Jakimś cudem udało jej się. Oddychała głęboko. Przełknęła ślinę, zastanawiając się, czy ojciec zobaczył, że jej nie ma, czy dalej rozmawiał z żołnierzem. A może wrócił do domu wykończony, usiadł na fotelu i zasnął bez sprawdzenia, czy ona sama poszła spać?
Klęknęła na ziemi, odsunęła dywan i otworzyła klapę. Jęknęła, zauważając, jak ciemno jest na dole i nagle zejście drabiną nie wydawało jej się takie... przyjemne. Nigdy nie wiedziała, jakie okropności czają się na nią w ciemności i wolała o tym nie myśleć dużo, bo zastygała i nie była w stanie iść. Tak jak z pszczołami.
Drżące dłonie oparła o podłogę i stanęła na pierwszym szczeblu. Znów zaczęła się modlić, tym razem o to, żeby nie spaść. Odetchnąwszy po dotknięciu podłogi, przycisnęła rękę do szalenie bijącego serca. Szczerze, debatowała nad wyjściem w momencie, w którym znalazła się już w piwnicy, ale usłyszała jakiś dźwięk. Skądś go rozpoznawała, ale nie była w stanie go nazwać.
Kliknięcie.
— Lucjo?
I rozległ się huk.
Wiśnia krzyknęła, cofając się i wpadając na drabinę, przesyłając kolejną falę bólu, tym razem do pleców. Ramię zaczęło ją piec, co wkrótce przeradzało się w coraz to większy ból. Jęknęła, gdy na przyłożonej do tego miejsca dłoni poczuła krew. Sukienka na rękawie była rozerwana.
— Nie... — Usłyszała zduszony głos z ciemności. — Nie zbliżaj się!
— To ja — odpowiedziała mu, ale po braku odpowiedzi zorientowała się, że „to ja" nie będzie miało dla niego dużego znaczenia. To, że nie strzelił jeszcze raz, musiało oznaczać jednak, że skądś kojarzy jej głos. — Z... z wczoraj.
— O bogowie — jęknął i Wiśnia słyszała, jak Lucjo zaczyna się podnosić. Słuchając, jak stawia kroki, miała wrażenie, że był jeszcze bardziej przerażony niż ona. — Przepraszam. Przepraszam. Ja... myślałem... myślałem, że to oni...
— Kto? — zapytała, gdy z ciemności wyłoniły się jako pierwsze jego oczy, pozbawione tego błysku, który pamiętała.
Ten błysk posiadał jednak pistolet w jego dłoni.
— Przepraszam — powtórzył jeszcze raz.
Czuła jego obecność zaraz obok siebie. Jedyne światło, jakie tu dochodziło, było małym kwadratem przy wyjściu z piwnicy. Lucjo podszedł bardzo blisko, by tylko wyjść z ciemności. Jego głos drżał, wydawał się wręcz nieobecny. Włosy miał potargane, a koszula koloru kości słoniowej, mimo że założona starannie, wydawała się pognieciona w niektórych miejscach. Jego przylegający, kamizelkowy gorset także.
Nie sądziła, że kogokolwiek byłaby w stanie zobaczyć w ten sposób, a co dopiero... cesarzewicza. Gdyby nie wiedziała lepiej, nawet by nie powiedziała, że to ten sam chłopak, który poprzedniego dnia zachowywał się, jakby był pępkiem świata.
— Chodź — powiedziała. Spotkawszy się z milczeniem, pociągnęła nosem i dodała: — Najbezpieczniej będzie w wiosce. Chodź. Weź ten... pistolet ze sobą.
Odwróciła się. Mimo że ramię dalej bolało ją, jakby została dźgnięta, złapała za szczeble drabiny i zaczęła się wspinać. Nawet jeśli z trudem.
Gdy znalazła się na górze, na podłodze zobaczyła zostawione przez nią czerwone ślady. Westchnęła, ale słysząc trzeszczące drewno, spojrzała na zejście do piwnicy. Lucjo stanął obok i trząsł się chyba mocniej od jego głosu. Był to doprawdy... dziwny widok. Szczególnie że myślała, że rodzinę cesarską raczej się trenuje do takich (jakakolwiek ona aktualnie jest) sytuacji, ale najwidoczniej widział o wiele więcej tego dnia, niż to ciało w izbie chaty.
— Co tu się... — zaczęła pytać, ale cesarzewicz szybko się wtrącił, zanim skończyła.
— Ktoś strzelił w okno. Jakaś kobieta zaczęła coś o mnie... krzyczeć. Poszedłem z nim do sypialni, odsunął łóżko, kazał zejść w dół i dał broń — zaczął tłumaczyć, jakby zależało od tego jego życie. Poprzez „nim" Wiśnia rozumiała żołnierza, który leżał martwy pokój obok. Musiała nie zwrócić uwagi na przestrzelone okno, gdy weszła do środka. — Zasunął potem łóżko z powrotem i już... nie wrócił. Nie wrócił i teraz... Słyszałem kolejny... strzał. I...
Usiadł na odsuniętym z klapy łóżku i przyłożył dłoń do głowy. Zamknął oczy, ale gdy je otworzył Wiśni, wydało się, że zbladł jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe.
— Czy to...
Wiśnia podążyła za jego wzrokiem i mruknęła, widząc po raz kolejny krew wpływającą do pokoju pod drzwiami.
— Chodź. Wyjdziemy oknem i... pobiegniemy do wsi. — Złapała go za nadgarstek i wtedy przeniósł wzrok na nią.
— O bogowie. — Nie wyrwał ręki, ale wolną dotknął jej ramienia obok miejsca, które prawie przestrzelił.
— Tylko mnie drasnęło — wysyczała i próbowała pociągnąć go, żeby wstał.
— Nie chciałem.
— Wiem przecież. Wstawaj. — Ponowiła ruch, tym razem Lucjo się podniósł.
Podeszli do okna, które Wiśnia od razu otworzyła na oścież. Obejrzała się jeszcze raz ponad ramię i zobaczywszy ten sam, pozbawiony błysku wzrok Lucjo, przełknęła ślinę. Nie dziwiła mu się, ona sama nie wiedziała, jak dalej jest w stanie mieć mniej więcej czysty umysł, żeby prowadzić ich obu, ale myślała, że to właśnie on będzie nauczony sposobu na takie sytuacje. To on był częścią rodziny cesarskiej, nie ona. Niebezpieczne sytuacje były wpisane w jego życiorys! Przynajmniej tak wychodziło ze wszystkich opowieści, jakie czytał jej Jasmer.
Wyszli przez okno i stanęli na piachu pod nim. Wiśnia rozejrzała się i zaczęła prowadzić Lucjo szybkim krokiem w stronę lasu. Musieli przez niego przejść, by dostać się do wioski, ale obawiała się tej wycieczki. Drzewa wydawały jej się nagle ciemniejsze i wyższe. Każda gałąź przypominała jej kolce, każda dziupla paszcze z ostrymi zębiskami...
— Lucjo, posłuchaj, nie wiem, co tu się dzieje. — Przedzierała się przez kolejne krzewy, starając się zrobić przejście cesarzewiczowi. Mimo to nie dbała w tamtej chwili o używanie jego tytułu, on zresztą też jej nie poprawiał. — Nie mam pojęcia. Ale dostaniemy się do wioski. To tylko kilka minut. Mój tata pomoże.
— Niby jak? — zapytał ściszonym głosem, poruszał się wyjątkowo głośno.
— Nie wiem, czy go widziałeś, czy nie, ale jest sołtysem — odparła, wyrywając sukienkę z uścisku gałęzi. Część materiału została na krzewie. — Pójdziemy do niego i coś wymyślimy. Pojedziemy do Komstov może. Poza tym może drugi żołnierz dalej jest w Nevichce. Damy radę...
— Jesteś córką sołtysa? — Zdziwił się. — To dużo...
Urwał.
— Taa... — mruknęła. — Mogę o coś zapytać?
Chciała wiedzieć, co tu naprawdę robił. Skoro był cesarzewiczem, mógł pojechać i popłynąć wszędzie, gdzie sobie zażyczy. Co prawda przez wojnę z Jongeir i Ingedahl podróże w niektórych kierunkach były utrudnione, ale możliwości miał wciąż w bród. Dlaczego Wyspa Sobieslavy? I dlaczego w ogóle opuścił Tolyagraad? Myślała, że w stolicy jest bezpieczny, a nawet jeśli nie to na pewno miał do dyspozycji lepsze miejsca przystosowane do ochrony. Musiał...
Chwila.
— Lucjo?
Jedyne kroki oprócz tych jej, jakie słyszała, zaczęły się oddalać. Popatrzyła przez ramię i zamarła.
Nie potrzebowała wiele światła, żeby zobaczyć Lucjo stojącego sztywno w miejscu. Wyglądał, jakby bał się ruszyć, choć o milimetr. Za nim ktoś stał i Wiśnia nie była w stanie powiedzieć dużo o tej osobie. Jedyne co widziała to błyszczący w świetle księżyca dostającego się pomiędzy liśćmi drzew metal pistoletu wycelowanego w nią. Do tego postać musiała mieć na głowie albo kaptur, albo bardzo duży kapelusz, bo ten rzucał jeszcze większy cień na jej twarz.
Gdyby w jej głowie nie zapanowała nagła pustka, pomyślałaby: Znowu?
— Nie mam pojęcia, kim jesteś — odezwała się postać spokojnym, melodyjnym damskim głosem. — Dla ciebie lepiej, bo to oznacza, że cię ze sobą nie zabieram. Puszczę cię teraz, a ty tu zostaniesz, póki nie stracisz nas z oczu, jasne? Później masz pobiec z powrotem do wiochy. Ten tu — pokazała przelotnie pistoletem z wygrawerowanym złotym J na Lucjo — może zaświadczyć, że mam wyśmienitego cela. Więc jak?
Wiśnia zorientowała się, że kiwa głową, dopiero gdy kobieta schowała pistolet. Po chwili w jej dłoni pojawił się jednak inny, przełożony z drugiej ręki, którym tym razem celowała na zmianę to w głowę Lucjo, to w nią. Nie była w stanie się ruszyć i wpatrywała się w przerażoną twarz cesarzewicza. Kobieta złapała go za ramię i zaczęła ciągnąć za sobą, nie spuszczając wzroku z Wiśni. Może to tylko jej wymysł, ale wydawało jej się, że słyszy tylko jedną parę kroków.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, gdy już od dawna straciła ich z oczu. Kolana miała jak z waty. Tego wszystkiego było za dużo na jeden dzień. Oparta bokiem o to samo drzewo zjechała w dół, siadając na ciemnej ziemi pokolorowanej jedynie ciemnozielonymi liśćmi, które zabierał właśnie wiatr.
Miała wrażenie, że mijają godziny. Czy ona pozwoliła zabrać komuś cesarzewicza? Czy ona chce go zabić? Czy ona to zrobi?
Jej serce zapadło się, gdy za sobą usłyszała kopyta i końskie prychanie. Nie miała odwagi i siły się odwrócić.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
no i jest odpowiedź na to, kim jest wuksza! w znaczeniu, oczywiście, lucjo:D
NARESZCIE ZACZYNAMY POWOLI Z PIRATAMI AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
SO EXCITED AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
(mam nadzieję, że wy też)
ALSOOOOO JEŚLI WBIJEMY 250 OBSERWUJĄCYCH TO PLANUJĘ WSTAWIAĆ ROZDZIAŁY JEDNAK NIE CO DWA DNI, A CODZIENNIE MIĘDZY 12 A 13 :333
ale jak na razie to następny rozdział pojawi się 1 sierpnia!!:DD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top