5
Naszym kolejnym celem były szaty, jak je nazwał. Mundurek szkolny dla mnie i do tego trzy w czarnym kolorze, bo jak niby inaczej? W końcu to szkoła magii, mieszcząca się w zamku, gdzie uczniowie są ubrani jak na pogrzeb. Nie żeby to był jeden z moich ulubionych kolorów, zaraz po tym jest żółty. Lubię żółty. Zjadłabym sernik. Weszliśmy do "Madame Malkin", jak głosił szyld. Usiedliśmy na naprawdę wygodnej kanapie, czekając na naszą kolej. Następne minuty, jak nie godziny, z moim przyszłym Profesorem na jednej kanapie, czekając na przymiarkę. Mogło być gorzej.
Czekaliśmy kolejne minuty bez słowa, gdzie zaczęłam się nudzić. Nadal miałam swój typowy, beznamiętny wyraz twarzy i nie zwracałam na nic uwagę, trzymając się na bezpieczną odległość od Profesora. Jeszcze mi coś zrobi, gdy się zbliżę. Niestety musiałam zwrócić swoją uwagę na dwóch przybyszy, którzy zajęli miejsca po mojej prawej. Musieli wybrać akurat tę kanapę? Nie było innej, prawda? Bo te dwie puste są dla ozdoby. Gdyby były większe, nie byłoby takiego problemu jak teraz, gdzie kisze się między nimi, starając się nadal zachować pewien dystans od Profesora. Wolę nie zakłócać jego przestrzeni osobistej, dlatego wstałam i stanęłam po lewej Profesora. Kątem oka spojrzałam na dwóch chłopców, wyglądających jak na mój wiek. Ewidentnie są bliźniakami, patrząc po ich twarzach i rudych włosach. Gdyby jeszcze się tak samo ubierali, to by ich nikt nie rozróżnił.
- Co ty wyprawiasz? Siadaj z powrotem. - warknął, patrząc na mnie ostro.
- Profesor wybacz, lecz ta kanapa nie jest przeznaczona dla czworga. Usiądę gdzie indziej. - szepsząc to skierowałam się do siedzenia na przeciwko nas.
Odetchnęłam z ulgą, siadając na niej i patrząc przed siebie, siedząc wyprostowana, tak jak babcia zawsze kazała, bo inaczej będę miała garba. Ile razy się tego nasłuchałam, gdy nawet przy obiedzie siedziałam krzywo lub się tylko odrobinę zgarbiłam. Dobrze, że babcia Clair aż tak nie zwraca na to uwagę, choć wbijany paznokieć babci Charlotte będę czuła na zawsze. Zauważyłam, że bliźniaki się podniosły i zmierzały w moją stronę. Serio chcą usiąść akurat ze mną? Nie mają z kim? Usiedli po moich obu stronach, uśmiechając się.
- Cześć, jestem Fred...
- A ja George. - wymienili się, nadal się uśmiechając. Teraz wiem jak - psotnie. Czyli mamy żartownisiów.
- Jestem Waldenburiona Hantesowineria Kopenhagernowa, nie rozumieć ja co mówić wy. - odpowiedziałam znudzona już tym czekaniem i nie mając ochoty na dalsze prowadzenie z nimi konwencji. Ich głupie miny usatysfakcjonowały mnie na tę chwilę, lecz minęło to tak szybko jak się pojawiło.
- Skąd jesteś? - zapytał powoli i w dziwaczny sposób ten po mojej prawej, czyli George.
- Nie rozumieć ja. - mruknęłam ponownie, wstając, bo zobaczyłam, że Profesor wstał i w jego oczach widziałam, bym za nim szła.
- Z tego co widzę, znalazłaś przyjaciół. - patrzył na mnie z góry, gdy stanęłam obok i razem szliśmy do jakiejś Pani.
- Raczej przyszłych współpracowników w zbrodni. - odparłam, stając na podeście, na który pociągnęła mnie ta Pani z wcześniej. Kątem oka zerknęłam na Snape'a, patrząc w jego oczy, w których na chwilę widziałam zmieszanie. Tylko ta mała chwila pokazała mi w nim choć odrobinę czegoś z dobrego człowieka. Nie jest nędzny, jest interesujący i skrzywdzony. Chętnie poznałabym jego historię, ale wolę się nie narażać przyszłemu nauczycielowi. Lepiej nie.
- Słodziutka, zdejmij proszę okulary, przeszkadzają mi w pracy. - mocno złapałam za zauszniki, by nikt ich nawet przez przypadek nie ściągnął.
- Nie, lepiej nie. - zacisnęłam zęby, patrząc na kobietę. Nikt nie ma prawa ruszać moich okularów. Wystarczy, że Snape mnie bez nich widział i prawie wtargnęłam do jego wspomnień.
- Skarbie, tylko na chwileczkę, przecież i tak przez nie nic nie widać. - wyciągnęła w moją stronę dłonie na co odsunęłam się w tył, prawie spadając z podestu.
- Zamknij oczy. - spojrzałam na Profesora, wygląda zbyt poważnie i na zirytowanego, by się z nim kłócić. Stanęła z powrotem na środku podestu i patrząc na wystającą dłoń Snape'a w moją stronę, zamknęłam oczy. Powoli i nie ufnie zdjęłam okulary i na ślepo podałam mężczyźnie.
- Nadal psuje mi to koncepcję. Otwórz oczy, słodziutka, przecież nie zabijasz wzrokiem. - zachichotała, łapiąc moją twarz w dłonie.
- Robię coś gorszego. - mruknęłam, zabierając twarz z jej szponów.
- Oj, proszę, skarbie, masz taką uroczą buzię, że muszę wiedzieć jakie masz oczy. - nalegała dalej, nie przyjmując odmowy.
- Proszę na mnie nie naciskać, nie chcę... - poczułam jak ktoś mocno nadepnął mi na stopę, wbijając swoją szpilkę.
Warknęłam, automatycznie otwierając oczy, patrząc teraz w jej niebieskie. Potrzebna była ta zbyt długa chwila, by obrazy z jej życia zaczęły mi mijać przed oczami. Widziałam ją za dziecka, jak stawia pierwsze kroki, jej pierwsze słowa, jak wykrada mamie kosmetyki, jej czas szkoły, jej miłości w życiu, jej córkę. Ostatnie wspomnienie o jej małej Melanie i o jej losach i jak żyła. To wszystko trwało kilka sekund i nie pokazało wszystkiego, bo staruszka przerwała kontakt wzrokowy.
- No widzisz, nie było tak źle? Masz piękne oczy, nie spotykane, lecz piękne. - uśmiechała się szeroko, a ja widziałam jak Profesor mi się przygląda.
- Pani córka Melanie zmarła 1968 roku w wieku siedemnastu lat, dnia 25 grudnia o godzinie ósmej rano. Spędzała święta u swojego chłopaka, do którego specjalnie pojechała po waszej kłótni o jej planach na przyszłość. Nie popierała faktu, że wybrała Pani dla niej kierunek, woląc żyć u mugolskiej rodziny, niż z kontrolującą mat... - jej mocne uderzenie w mój policzek przerwało mój potok słów. Wtedy poczułam ten zapach, zapach wściekłości, smutku i tęsknoty. Jak ja dawno tego nie czułam.
- Przestań! - po jej policzkach leciały łzy, a usta zaciskały w wąską linię.
- Pani mąż został zamordowany przez... - dostałam kolejne uderzenie w drugi policzek. Jakoś mam gdzieś ten ból. Od lat się zastanawiam, czemu ludzka wściekłość pokazuje mi ich prawdziwe oblicze. Widzę jaka jest. Tęskni i dlatego się na mnie wyżywa, bo przypomniałam jej o tragedii. Wiele osób umie się z tym pogodzić, ale ona nadal nie, po tylu latach.
- Zamilcz! Nic już nie mów! Załóż te okulary, mam to gdzieś! - zniknęła za drzwiami do innego pomieszczenia, zostawiając mnie na pastwę Profesora.
- Mogę? - patrząc w dół, wystawiłam dłoń po swoją własność, której nie dostałam.
- Jeśli mi wytłumaczysz, co tu się właśnie stało.
- Lepiej jeszcze nie. Nadal Profesorowi nie ufam i nie mam pewności, że Pan się nie wygada. - zobaczyłam jak miarka sama mnie mierzy, a lewitujące pióro i kartka wszystko piszą. To jest dopiero coś. - Radziłabym zawiadomić kogoś, ta Pani zabiła swojego męża gdy ten pod wpływem... Amormencji? Asomencji? Akłorencji? Nie pamiętam, ważne, że ją zdradził pod jej wpływem. - powiedziałam ciszej, lecz tak, by Profesor usłyszał, gdy sama przyglądałam się latającym przedmiotom.
- Amortencji. - mruknął zamyślony, podając mi okulary do nadal wystawionej mojej dłoni. - Było coś jeszcze? - słychać w jego głosie, że jest ewidentnie ciekawy dalszego rozwoju wydarzenia.
- Oczywiście. - założyłam okulary, mogąc spojrzeć w końcu na Profesora. - Madame skrywa wiele mrocznych sekretów, o których chciałaby, by nikt nie wiedział. - nagle miarka oplotła się wokół mojej szyi, dusząc mnie powoli. - Lepiej... nic nie... będę... już mó... mówić... - wydusiłam z siebie, nie broniąc się nawet. Jak mnie udusi, to mnie udusi i będzie spokój. Profesor wróci wcześniej do siebie, babcia Charlotte będzie miała to i tak gdzieś, babcia Clair trochę popłacze, ale urządzi mi piękny pogrzeb i po kilku latach wszyscy będą szczęśliwi. Tylko co z Harry'm? Tego jeszcze nie przemyślałam.
- Diffindo. - usłyszałam ze strony Profesora i miarka została ucięta, czy tam przecięta. - Pójdziemy do innego krawca, który nie będzie naciskać na zdjęcie okularów. - złapał mnie za ramię i siłą prowadził na zewnątrz.
Teraz to będzie. Oby wszystko poszło już spokojnie i bez zbędnych wspomnień innych w mojej głowie. Moje mi w zupełności wystarczą.
- Skończyliśmy. - powiedział, gdy wyszliśmy ze sklepu ze zwierzętami, gdzie kupiłam kruka, a raczej on mnie jakoś wybrał. Gdy tylko weszłam do sklepu, zaczął szaleć, prawie przewracając swoją klatkę, a jak sprzedawca chciał go zabrać, wyjmując go, wyrwał się i usiadł mi na ramieniu. Tyle wystarczyło, by go wziąć. Jak większość rzeczy kupionych, Profesor za sprawą magicznych czarów, teleportował gdzieś, nic mi nie mówiąc gdzie. Jeżeli je otrzymam z powrotem, nie mam nic do tego. Resztę pomniejszał i chował w swojej sukience. - Zaraz deportuję nas do domu twojej babki...
- Nie. - powiedziałam stanowczo, przykuwając jego wzrok. - Profesor wybaczy, ale podziękuję ponownemu rozrywaniu żołądka. Wrócę autobusem. - wyszliśmy z tego baru, do którego weszliśmy na początku.
- Przeniosę twoje rzeczy. - mruknął ewidentnie niezadowolony. Pewnie chciał już jak najszybciej wrócić. - Masz środki, by móc jechać... autobusem?
Ma rację. Przecież wszystkie pieniądze jakie dała babcia zostały wymienione. Można je też odmienić?
- Można wymienić Galeony na funty?
- Jak działa w jedną stronę, to musi też w drugą, dzieciaku.
- Więc wrócę tam i wymienię część. - wzruszyłam ramionami i wracałam z powrotem do lokalu, nie mówiąc nic więcej.
Trzymając w ręku różdżkę, przeszłam przez cały bar, by dostać się do tej ściany. Szkoda, że nie zapytałam się o kod, byłoby prościej, ale dla chcącego nic trudnego. Przeszłam przez wejście i jakie ja mam szczęście, że właśnie ktoś używał tego przejścia. Poszłam zaraz za tym mężczyzną i wyprzedziłam go. Teraz jest mniej ludzi, co daje mi możliwość swobodnego poruszania się. Pamiętam, że to był spory, jasny budynek na rozwidleniu i nawet stąd go widzę. No to lepiej bym się pospieszyła. Szybkim krokiem weszłam do środka i nie zwracając uwagi na stworzenia dookoła, ruszyłam do tego chyba głównego, na samym końcu. Patrzył na mnie bez żadnego wyrazu, czekając aż dojdę pod jego stanowisko.
- Witam ponownie. - mruknął na przywitanie.
- Miło mi Pana widzieć. - odparłam, nie wiedząc co tak właściwie mam odpowiedzieć. - Istnieje możliwość wymiany Galeonów na funty? - zaczęłam, nie chcąc spędzić tu wieczności.
- Jest taka możliwość. Ile Panienka sobie życzy?
- Pięć Galeonów. - podałam mu monety, skacząc prawie. Musi to być tak wysoko? Rozumiem, że jestem dzieckiem i nadal jestem niska, ale bez przesady. Nawet dorosły by tam nie sięgnął.
Gdy wszystko załatwiłam, podziękowałam grzecznie za fatygę i wyszłam. Muszę zapamiętać, by poczytać o tym budynku. Wydaje się być pewnego rodzaju bankiem, co może tak być. Z tego co pamiętam, to Snape wspominał coś o Banku Grinkota, pewnie to to. Nadal nie wiem co to za stworzenia, ale trudno, w Hogwarcie na pewno jest jakaś biblioteka i tam coś znajdę. Z powrotem na uliczce została mi zagrodzona droga przez jakiegoś starego gościa z długimi włosami.
- Stoisz mi na drodze, dziewucho. - syknął z taką nienawiścią, że mogłabym pomyśleć, że jest spokrewniony z babcią Charlotte.
- Wystarczy mnie minąć, księżniczko. - odparłam znudzona i sama go minęłam. Nie będzie mi dziad jeden ubliżać.
- Jak śmiesz się tak do mnie odzywać?! - złapał mnie mocno za ramię, co zwróciło uwagę kilku przechodniów. - Czy ty wiesz kim ja jestem?!
- Nie, księżniczko i nie spieszy mi się dowiedzieć. - obróciłam się w jego stronę, podnosząc wysoko i dumnie głowę. Nie przestraszy mnie nędznymi słowami. - Prosiłabym o puszczenie mnie. - starałam się być jeszcze miła, choć na to nie zasłużył.
- Jak śmiesz mi rozkazywać. - warknął, łapiąc mnie drugą ręką za ubranie, przyciągając bliżej.
- Żeby tak dziecko traktować. - mruknęłam i cofnęłam głowę, by nie czuć jego smrodu z ust. Jest za blisko.
- Zwykła szlama, nic więcej. Nie powinnaś nawet istnieć.
- Masz rację, nie powinnam, ale jestem.
- Puść ją, Lucjuszu. - usłyszałam czyjś stanowczy i spokojny głos. Zerknęłam na osobę, która nam przerwała.
- Witam ponownie, Profesorze. - mruknęłam i zostawiłam w spokoju, a raczej zignorowałam, mężczyznę przede mną. - Coś się stało, że wrócił Pan na Pokątną? - uszczypnęłam księżniczkę, na co mnie zaskoczony puścił. No i mam spokój od niego. Ułożyłam swoje ubrania, by nie wyglądać przez niego jak siedem nieszczęść i przeczesałam ręką włosy.
- Chciałem się upewnić, że taki dzieciak jak ty, poradzi sobie. Jak widać, miałaś mały problem. - syknął, chyba bardziej wkurzony na mnie niż na tego faceta obok.
- Poradziłabym sobie, bywały gorsze sytuacje. - wzruszyłam ramionami i odeszłam kilka kroków od blondyna. - Mogę już wracać? Głodna jestem. - zrzuciłam płaszcz z ramion, by zobaczyć miejsce w którym mnie złapał. Dość szybko zrobiło się sine.
- Idź. - przeniósł całą swoją uwagę na mężczyznę obok, dając mi spokój.
- Do zobaczenia, Profesorze i Panie Lucjuszu. - zza okularów spojrzałam na blondyna, która zaciskał mocno pięści w gniewie, jednak moje ostatnie słowa go ewidentnie zdziwiły.
Wmieszałam się w tłum, który ponownie mnie przytłaczał. Za dużo ludzi w tak ciasnej uliczce. Muszę jak najszybciej wrócić do domu, tam będę miała święty spokój od denerwujących ludzi, no może od nieznanych ludzi pasuje lepiej. Ważne by wrócić.
Po kilku godzinnej jeździe kilkoma autobusami, dotarłam do najbliższego przystanku. Wolę jeździć tymi pojazdami, niż czuć jak mnie rozrywa od środka. Teraz tylko kilka minut pieszo i jestem w domu. Teraz nie powinnam się gubić jak w rozkładzie jazdy, czy mapie. To wszystko wyglądało jak ogromny, kolorowy labirynt z mnóstwem liter bez sensu. Skomplikowane, ale przyjemniejsze od tego demontowania, czy jak to się tam nazywało.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top