5„Ludzie, którzy naprawdę chcą być w twoim zyciu..."
„ Ludzie, którzy naprawdę chcą być w twoim zyciu, zrobią wszystko żeby w nim być."
Kiedy zjadłam obiad posprzątałam pokój i kuchnię. Wujka i ciotki jeszcze nie było, więc poszłam do stajni z myślą, że będzie tam Martin. Nie pomyliłam się. Siedział na beli słomy w stajni. Wyraźnie nad czymś rozmyślał.
- A ty co tak tu sam siedzisz?- spytałam zaciekawiona.
- Czekałem aż przyjdziesz- Te słowa były bardzo szczere. Byłam zdziwiona, że czeka akurat na mnie.
- Na mnie? Dlaczego ?
- Pomyślałem, że chciałabyś jutro przejechać się ze mną w teren.
- No pewnie, ale o której?
- Może dziesiąta?
- A ty jutro nie masz szkoły?
- Jutro jest sobota.- Przez to wszystko straciłam poczucie czasu.
- A faktycznie. Zapomniałam.
- To jak jesteśmy umówieni?
- Jasne.
- Dobra to ja już będę leciał. Do jutra.
- Pa.
Martin poszedł i ja również. Nie mogłam się doczekać jutra. Poszłam do domu gdzie czekała ciotka. Wujka nie było.
- Hej ciociu.
- Hej. I jak minął dzień?
- Dobrze.
- Jak się jeździło?
- Super. Korona to świetny koń. Posejdon tez dobrze chodził.
- Posejdon pod Martinem zawsze dobrze chodzi. Ten chłopak ma talent. Masz jakieś plany na jutro?
- Jadę z Martinem w teren.
- Na kim pojedziecie?
- Ja bym chciała na Koronie, a on pewnie na Posejdonie.
- Nie ma problemu. Chcesz płatki na kolację?
- Nie jestem głodna. Dziękuje. Pójdę do siebie.
- Dobra, a i jak coś to mnie jutro nie ma. Jedziemy z Jerzym do znajomej, która ma stajnie. Podobno ma na sprzedaż konia i chcemy zobaczyć.
- Okej.
Poszłam na górę. Umyłam się i położyłam do łóżka. Nie mogłam zasnąć. Po kilkudziesięciu minutach w końcu mi się udało.
***
Nazajutrz obudziło mnie słońce. Znowu ładna pogoda. Spojrzałam na zegarek była dziewiąta trzydzieści, więc szybko zerkałam się z łóżka. Ogarnęłam się i zjadłam śniadanie. Karolina jeszcze spała. Postanowiłam jej nie budzić. Pobiegłam do stajni, gdzie czekał już Martin. Posejdon i Korona stały przed stajnią już wyczyszczone i osiodłane.
- Cześć Paula.- Przywitał mnie wesoło Martin.
- Hej.
- Przyszedłem wcześniej i postanowiłem osiodłać już konie.
- Super.
- To co jedziemy?
- Tak
Ubrałam kask i wsiadłam na Koronę. Wyruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy przez godzinę dyskutując o naszych upadkach z koni. W pewnej chwili przede mną ukazała się duża łąka, gdzie Martin się zatrzymał.
- Ścigamy się do tamtego drzewa?
- Spoko
- Jeśli wygram idziemy się gdzieś przejść.
- Haha okej.
Wystrzeliliśmy jak z procy. Najpierw jechaliśmy łeb w łeb, później Korona wyprzedziła, ale przy samym końcu Posejdon wyprzedził nas o cztery długości. Nie sprawiło mu to najmniejszego problemu. W przeciwieństwie do Korony nawet nie był spocony.
- Wygrałem, czyli idziesz ze mną się gdzieś przejść.- Na twarzy Martina pojawił się wesoły uśmieszek.
- No na to wygląda.
- Pasuje ci popołudnie?
- W sumie nie mam planów.
- Więc jesteśmy umówieni.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top