Zmartwychwstali
– Zaklęcie, o którym myślę, nie należy do bezpiecznych. Wymaga także przelania krwi.
W bibliotekach Ereboru niewiele było książek – ich ilość nie umywała się do wielkich księgozbiorów elfów czy choćby tych w Gondorze, krasnoludy nie zawracały sobie staropisami głowy. Gandalf ściągnął z jednej z najwyższych półek opasły tom, zakurzony, z pewnością nikt nie miał go w rękach od napaści Smauga; dobry kwadrans zajęło mu odnalezienie w nim odpowiedniego akapitu, dalej wzmianki o pradawnym rytuale.
– Mamy... kogoś zabić? – pytanie zadane mu przez Balina zdominował sceptycyzm.
– Upuścić komuś krwi nie musi oznaczać pozbawienia go życia – czarodziej pochylił się nad tekstem. – O tak. Tak – wymruczał, do siebie, śledząc palcem wers za wersem. – To bardzo stare czary. Bardzo stare. Należy przelać krew niewinnego – podniósł wzrok, popatrzył po nich, po Dwalinie, Balinie i Miriam, czy tego chciała czy nie, była teraz tego częścią. – Taka krew nabiera magicznej mocy.
– Na Durina, bierz moją – Dwalin rzucił się do przodu. – Zabierz jej ile chcesz.
– Obawiam się, mój drogi przyjacielu, że twoja krew nie jest niestety niewinna – westchnięcie. – Krew żadnego z krasnoludów należących niegdyś do kompanii nie będzie taka, na każdym z was ciąży bowiem pośrednia odpowiedzialność za los, jaki spotkał Miasto na Jeziorze, za każde życie stracone w Bitwie Pięciu Armii. Może to niesprawiedliwe – skinął im, przyznając im częściową rację. – Ale taka jest przykra prawda. – Obejrzał się, jego wzrok... spoczął na Miriam. – Jest tu jednakże ktoś, w przypadku kogo sprawa wygląda inaczej. Ktoś, kto nie nosi na sobie tego piętna.
Balin i Dwalin podążyli za jego wzrokiem, trzy pary oczu wbiły się w nią, cofnęła się, poczynając się bronić.
– Ja? – zdziwiło ją to szczerze. – To śmieszne. Nie jestem niewinna. Zabijałam orków!
– Z całym szacunkiem, zabijanie orków można by uznać za czynienie dobra – Gandalf prychnął. – To się nie liczy.
– A kradzieże? Oszustwa? – to zbulwersowało Dwalina, a zatem on, ON, który przeszedł ramię w ramię z Thorinem przez pół świata miałby nie móc ratować go, przez jakąś głupotę, a ona, obca, nieznajoma, ZŁODZIEJKA, owszem? Toż to skandal! – To przestępczyni! To niedorzeczne!
– Z powodu buchnięcia kury czy kilku buraków nikt tak naprawdę nie cierpi – starzec prawie zdzielił go kijem po łbie. – Wierzcie mi, próżno szukać w pobliżu istoty z aurą podobną do jej aury. Otacza ją atmosfera magii. Te czary są potężne, niedostatecznie silną osobę rzucą na kolana, mogą ją upośledzić, w skrajnym przypadku zabrać tak wiele energii, że nie odzyska pełni zdrowia już nigdy. Ona szansę na wyjście z tego bez szwanku będzie mieć nieporównywalnie większą. Moja droga – zwrócił się bezpośrednio do niej. – Jak masz na imię?
– Miriam – odpowiedziała mu, rezygnując z podchodów.
– A więc Miriam. Czy chcesz pomóc w tym przedsięwzięciu?
Nie odpowiedziała.
– Nie zmuszę cię. Do czegoś takiego nie zmusza się nikogo – zamknął księgę, buchnęło kurzem. – Przemyśl to. Jeśli się nie zgodzisz, będziemy musieli pomyśleć o kimś innym.
Po wyjściu z biblioteki tuż za rogiem trafiało się na wielki gobelin, wyszyty już po bitwie, ku czci poległych w niej krasnoludzkich książąt; Thorin, Fili i Kili spoglądali z niego wzrokiem pełnym męstwa. Złote nici tworzące ich szaty połyskiwały, wraz z przekrzywieniem głowy i zmianą kąta patrzenia – wszyscy byli młodzi. Byli bardzo młodzi, zwłaszcza Kili i Fili, gdy spotkała ich śmierć, śmierć heroiczna, co prawda, nie znała jednak nikogo, kto w głębi duszy faktycznie, bez ściemy, wolałby umrzeć niż żyć. Nikt nie chce umierać. Nawet żołnierze, których szkoli się do wojowania i umierania.
Stanęła pod nim, pod gobelinem, o ile Gandalf nie rzucał słów na wiatr, a raczej nie zawracałby sobie tym głowy, ona mogła sprawić, by pootwierali oczy. Spojrzała im w nie, spojrzała w oczy Thorinowi, jego niebieskie tęczówki budziły szacunek. Wystarczył jeden rzut okiem, by odczuć respekt, to było spojrzenie króla. Mądre, przenikliwe. Egzekwujące posłuszeństwo... i wzbudzające zaufanie. Chyba rozumiała, dlaczego przed trzema laty gromada krasnoludów zdecydowała się przyjść tu za nim, choć prawie równało się to misji samobójczej.
Tak. Rozumiała to.
Nie zgodziłaby się z Gandalfem w kwestii swej niewinności – nie pamiętała, kim była wcześniej, to prawda, lecz i swych ostatnich lat nie uważała za szczególnie chwalebne. Cierpiała na brak przynależności, na brak własnego miejsca na świecie, kto wie, może... może zrobienie czegoś dobrego, jak bezinteresowna pomoc krasnoludom, wreszcie nadałoby jej egzystencji w Śródziemiu sens? Może poczułaby się z tym lepiej, w końcu gdyby udało się uzdrowić Górę, miałaby w tym swój udział, miałaby swój udział w czymś szlachetnym. Tego jej brakowało, nieustannie. Udziału. Odgrywania jakiejś roli, jakiejkolwiek poza rolą Odrzyskóry, nienawidziła tego przydomku. Przez wieki zdobywała pod nim jedzenie, ubrania, pieniądze na kąt do spania czy przeprawę przez rzekę lub jezioro, jeżeli koniecznym było za takową zapłacić. Wszystko na tak zwany krzywy ryj.
Oto stała przed szansą na zmianę swego wizerunku, by zacząć kojarzyć się dobrze, nie tylko innym, ale przede wszystkim sobie.
– Zrobię to – oświadczyła, stając w drzwiach biblioteki. Gandalf objął się ramionami i właśnie tłumaczył coś krasnoludom, na jej widok przerwali rozmowę, spojrzeli na nią. – Pomogę wam obudzić Dębową Tarczę.
♥
Światło latarni padło na kamienne ściany, niosąc ją w zimnym mroku Dori zbiegł po nagich stopniach w dół – on i Ori zareagowali na wieść o „przedsięwzięciu" z niesłychanym entuzjazmem. Oin miał swoje lata, próba odgadnięcia ile ich w rzeczywistości jest przyprawiała o istny ból głowy, taki czy inny wiek nie przeszkadzał mu jednak w dotrzymywaniu kompanom kroku, gdy jeden za drugim, gęsiego, schodzili pogrążonymi w ciemności schodami w chłodną czeluść. Dłoń Miriam musnęła zimną, wilgotną ścianę, natychmiast cofnęła rękę; chłód bijący od tych skał poczuła poprzez ten nikły kontakt w łokciu. Zeszli na sam dół otchłani, nie czuło się tu żywego ducha, ni gryzonia, nietoperza, żadnej żywej istoty, choć z pewnością można tu było znaleźć umarłych. To smutne, że nawet królowie, za życia lśniący jasnym blaskiem spoczną ostatecznie w ciemnych grobowcach, w ciszy i pustce.
Bijący od latarni blask oświetlił trzy groby.
– Tu spoczywa Thorin, syn Thráina, syna Thróra – Gandalf odczytał, w blasku swej magicznej laski. – Król pod Górą. – Krasnoludy poprzyklękały na jedno kolano, pozwolił im na to, dał im tę chwilę, by mogły w taki sposób oddać Thorinowi Dębowej Tarczy hołd. – Pomóżcie mi – pogonił je, chwila minęła. – Trzeba to przesunąć.
Dwalin, Balin i Oin, któremu nie w głowie było ustępować młodszym kolegom siłą i zaparciem ruszyli, by wraz z czarodziejem popchnąć kamienną płytę i na „trzy!" w języku khuzdûl zrzucić ją na podest po drugiej stronie. Grób Thorina znajdował się na najwyższym podeście, Fili i Kili spoczywali nieco niżej po obu jego stronach. Kamienna płyta uderzyła o grunt z hukiem, jaki wstrząsnął jaskinią i wzbił tumany pyłu; Gandalf przyświecił do środka, z czerni wyłonił się tam zarys postaci, ciała przykrytego całunem. Złapał za jego krawędź, za krawędź gładkiego materiału... Pociągnął, całun zsunął się z twarzy leżącego pod nim krasnoluda. Ujrzeli thorinowe oblicze, Gandalf, krasnoludy, Miriam. Jako jedyna z nich patrzyła na niego po raz pierwszy. Ziąb jaskini i ten całun, uchroniły go przed zębem czasu, wciąż wyglądał, jakby złożono go w tym grobie wczoraj. Blady. Pogrążony we śnie.
– Miriam! – zorientowała się, że czarodziej do niej mówi, piękno krasnoludzkiego króla oczarowało ją tak, że nie od razu zdała sobie z tego sprawę. Część niej należała do tej rasy, to zapewne sprawka genów, fakt, iż się w niego zapatrzyła. – Podejdź – wskazano jej miejsce. Krasnoludy zrzuciły już kamienne płyty zasłaniające Filiego i Kiliego. – Wy wszyscy, odsuńcie się.
Stanęła naprzeciw niego i nabrała powietrza, „upuścić krwi", też coś, nie bała się. Krew jej nie przerażała, nie jej własna. Znała się na elfickich czarach leczących mniejsze rany, posługiwała się nimi, często, bo często ulegała zranieniom i otarciom. Włóczęga w podobnego typu mniejsze uszczerbki na zdrowiu obfitowała. Gandalf gestem dał jej do zrozumienia, by podwinęła rękaw; zrobiła to, podciągnęła materiał białej, luźnej koszuli do łokcia. Podała mu rękę.
– Powtórzę raz jeszcze, to bardzo silny czar, którego działanie odczujemy wszyscy – powiódł po krasnoludach wzrokiem. – Jeśli przeszyje was ból, nie reagujcie. Jeśli rozpacz złapie was za serce, nie wpadajcie w panikę. Nie ulegajcie głosom w waszych głowach, z pewnością rozbrzmi ich tam wiele – tajemniczo kiwnął własną głową. – Dziś czaruje się w taki sposób rzadziej niż onegdaj. Prawie uznaje się taką magię za mit.
Dobył miecza. Glamdring, rozpoznała go, w sindarinie „Młot na Wroga". Wykuty w Pierwszej Erze. „Gdzie go znalazłeś?", zechciała nagle zapytać, nie zapytała jednak, a i odpowiedź Gandalfa, informująca, iż znalazł Glamdringa w jaskini trolli, wraz z Żądłem i Orcristem, nie powiedziałaby jej wiele. Krawędź ostrza nacięła jej skórę na przedramieniu. Syknęła, niezamierzenie, widok miecza rozkojarzył ją i nie pozwolił na czas dostatecznie się skupić. Szkarłatna krew spłynęła z rany, kilka jej kropel wylądowało martwemu Thorinowi na ubraniu.
Nie zrozumiała słów, które wyszły czarodziejowi z ust, dziwne, bo sądziła dotąd, iż poznała w Śródziemiu każdy język. Te słowa brzmiały zamierzchle, antycznie, przywodziły na myśl czasy starsze od elfów, ich echo zadzwoniło w jej uszach, zacisnęła powieki i poruszyła głową, zaatakowana nagłą potrzebą wystrzelenia dłoni w górę i przysłonienia ich sobie, uszu, by nie słyszeć dzwonienia, choć tak naprawdę nie pochodziło z zewnątrz. Wywołane drżeniem kości miało swoje źródło w jej wnętrzu. Jak przez mgłę usłyszała, że za głowy połapali się inni, z pewnością Dori, Dwalin, nawet ON nie dał temu rady. Szept, starożytny język, dzwonki, pulsujący ból w czaszce. Ból ból BÓL – wszystko to wezbrało niczym fala, po czym eksplodowało i niewidzialna siła odrzuciła od trzech grobów całą ich gromadkę, poupadali, jak worki kartofli. Zrobiło się cicho. Cisza na powrót zaległa głęboko we wnętrzu Góry, temperatura jednakże... jakby odrobinę wzrosła.
Ciepło wypełniło trzy spoczywające w grobach ciała, twarze poległych potomków Durina nabrały rumieńców. Dori rozkołysał się, na plecach, by siłą rozpędu postawić samego siebie na nogi; młodszy Ori pomógł mu wstać.
– Udało się? – spytali i w tym samym momencie od strony grobu Thorina dobiegł jęk, a Dwalin zrobił się tak blady, jakby to z jego twarzy odpłynęło teraz dla odmiany wszelkie życie. Nie, to niemożliwe. Takie rzeczy się nie zdarzają! Nie po to żegna się kogoś, wyprawiając mu pogrzeb, by możliwym było to następnie odwrócić!
– Thorinie – wyszeptał tylko i nogi same poniosły go w tamtym kierunku, ku podestowi. Minął zakrwawioną Miriam, jakby w ogóle jej tam nie było. – Thorinie – powtórzył, docierając do kamiennego sarkofagu, Thorin Dębowa Tarcza otworzył oczy. Niebieskie, jak na gobelinie. Słaby, zdezorientowany, pochwycił zaoferowaną mu przez Dwalina dłoń, podali sobie ręce, łysy krasnolud dźwignął go do pozycji siedzącej, zastane ciało Thorina podniosło się z wyraźnym oporem, ale podniosło. – Na Durina – Dwalin zapłakał, sądząc po jego groźnej posturze można by wątpić, iż byłby do płaczu zdolny, a jednak. Zachlipał jak dziecko. – Na Durina!
Thorin usiadł w sarkofagu, nie rozumiejąc, co się stało, popatrzył po krasnoludach, po Dorim, Orim, Oinie.
– Balin – wychrypiał, jego głos, od trzech lat nieużywany, zadrapał jak stara wycieraczka. Przełknął, wyraźnie sprawiło mu to ból, gardło wysuszone miał na wiór. Zobaczył czarodzieja. – Gandalf – sapnął, rozejrzał się, wokół siebie. – Fili?
W zasadzie ostatnim, co pamiętał, był Azog Plugawy, przebijający jego siostrzeńca i zrzucający go z budynku fortecy na Ravenhill... Nie, pamiętał coś jeszcze. Hobbita. Hobbita z Shire, żegnającego go ze łzami w oczach.
– Bilbo? – spytał, szukając go, wzrokiem. – Ile czasu minęło?
– Trzy lata, Thorinie. Niemalże trzy lata – Gandalf pokiwał głową. – Bilbo Baggins? Dawno w Bag End.
– Co jest, co do – Kili siadł i potrząsnął grzywą, jak kuc. – Tauriel! – krzyknął, połowa imienia rudowłosej elfki utknęła mu w krtani, on również zachrypiał. – Na mych przodków. To jakiś nieśmieszny żart.
Wzrok Thorina spoczął na Miriam, na pięknej istocie z długim, jasnobrązowym warkoczem i przedramieniem skąpanym z jakiegoś powodu we krwi. Ofiara krwi. Mimo niejasności umysłu jeszcze chwilę wcześniej połączył fakty, ona i czarodziej? Gandalf, znów w Ereborze? I oni, on i jego siostrzeńcy, zbudzeni ze snu po trzech latach. Pradawne zaklęcie.
– Co to za jedna – warknął, choć przecież sam się tego właśnie domyślił. – Od kiedy wpuszczacie szpiczastouchych do królestwa krasnoludów – prychnął, stając na podeście z pomocą Dwalina, wsparty na jego ramieniu. – Rządy zmieniły się tu, widzę, wcale nie na lepsze!
Te kąśliwe uwagi w jej stronę kosztowały go sporo energii. Zachwiał się, przytknął palce do skroni.
– Nie znam jej – Dwalin prychnął również, przeszli koło niej, obydwaj, lekko obróciła za nimi głową, nieznacznie, bo szczerze nie bardzo był ku temu powód, by za nimi spoglądać, inny niż niedowierzanie, jak można było się tak zachowywać? Niechęć krasnoludów do innych ras stała się przez wieki legendarna, jednak to, to było czyste chamstwo. Grubiaństwo i nieokrzesanie, nie oczekiwała wielkich podziękowań, mogliby jednakże nie traktować jej jak szczura.
– Kto rządzi Ereborem? – usłyszała jeszcze.
– Do wczoraj rządził nim Dáin. Pewne wieści cię nie ucieszą.
– Panienko – zaskoczona spojrzała w górę, nad sobą ujrzała pochylonego w jej kierunku starszego z braci, Filiego. Jego dłoń zawisła pomiędzy nimi, wyciągnięta do niej. – Proszę wybaczyć. Czuję się nieco... otępiały. Ciągle kręci mi się w głowie. – Skorzystała z jego pomocy, złapała go za rękę i wstała, krew skapnęła z jej nadgarstka na kamienne podłoże. – Wszystko w porządku?
– To nic – rzekła, owijając przedramię. – Z pewnością się zagoi.
– Jeśli to wszystko prawda, to zawdzięczamy ci życie. Przywróciłaś nam je.
– Przywrócił wam je... czarodziej... – zauważyła, tak, nie oczekiwała podziękowań. Wręcz źle czuła się, przyjmując je.
– Jesteś elfką, prawda? – Kili gorączkowo przeszedł do rzeczy. Jego oczy płonęły, twarz mu poczerwieniała, bardziej niż jego bratu i wujowi. – Musisz znać Tauriel. Co z nią, czy ona – urwał, odrzucił negatywne myśli i uchwycił się dobrych. – Powiedz mi, gdzie ją znajdę – poprosił, szeptem, obie jego dłonie spoczęły na jej ramionach. – Powiedz mi – potrząsnął nią, niezbyt mocno.
– Przykro mi – odparła, nie słyszała nigdy o nikim o podobnym imieniu. – Nie znam żadnej Tauriel.
W jego rozognionym spojrzeniu dostrzegła zawód. Powiódł wzrokiem ponad nią, na schody, jakby się zastanawiał, czy warto biec ku nim jak najszybciej; Balin nie wyszedł za Thorinem i Dwalinem. Pozostał w grocie, by machnąć na ranę Miriam i wskazać Oina.
– Oin się tym zajmie – powiedział. – To nasz medyk.
– Ja się tym zajmę! – Oin obił go swoją trąbką. – Jestem medykiem!
Spojrzała na Gandalfa. Skinął głową, jakby ją do tego zachęcając – do skorzystania z ich pomocy. Nie bardzo miała inne wyjście, oczywiście poza uleczeniem się samodzielnie, lecz tym... raczej się już przez stulecia zmęczyła.
♥
Krasnoludy nader wszystko (poza cennymi kruszcami, rzecz jasna) lubowały się w biesiadach – elfy również za nimi przepadały, choć oczywiście żadna z biesiad elfów nie przypominała tej niewyobrażalnie głośnej, chaotycznej zabawy bez ogródek, jaką wyprawiono jeszcze tego samego wieczoru z okazji powrotu władcy. Kruki przyniosły z Żelaznych Wzgórz wiadomość o poprawie stanu zdrowia Dáina Żelaznej Stopy, z daleka od Samotnej Góry krasnolud w istocie poczuł się lepiej. Na chwilę zapomniano o wyczerpującym się bogactwie, o staniu na skraju bankructwa. Wielką salę o złotej posadzce zapełniono stołami, te zaś po brzegi zastawiono najlepszym jadłem po tej stronie Gór Mglistych, od Ered Nimrais (Góry Białe) na południu po Ered Mithrin (Szare) na północy.
– Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś bawił się tutaj w taki sposób – Balin przystanął przy Miriam, opartej plecami o wysoki kamienny, geometrycznie rzeźbiony filar. Piwo korzenne zachlupotało w przyniesionym przez niego kuflu. – Nie było tu tak od pojawienia się Smauga. Z pewnością to mało rozsądne, wydawać taką ucztę, gdy za niedługo możemy zacząć przymierać głodem – westchnięcie. – Ale nie miałbym serca próbować zabronić tego komukolwiek. Cieszą się, powrót Thorina napełnia ich nadzieją. Trudno ich za to winić.
– Jak to dobrze, że mają z powrotem swojego szczodrego, roztropnego króla – dziewczyna zironizowała, no cóż, to prawda. Thorin Dębowa Tarcza nie popisał się przed trzema laty ani jednym, ani drugim, ani szczodrością ani roztropnością.
– Rozumiem, co o nim myślisz – Balin uśmiechnął się, smutno. – To całkowicie zrozumiałe, po tym jak potraktował cię na dole. Thorin podchodzi z rezerwą do każdego elfa, nie jesteś wyjątkiem. Nie zachował się tak dlatego, że nie lubi ciebie. Nie lubi elfów.
– Co z tego? – obruszyła się. – Świat nie dzieli się na chciwe krasnoludy, wyniosłe elfy i porywczych ludzi, nie każdy krasnolud jest chciwy. Ty nie jesteś.
– A jednak przybyłem tu za Thorinem trzy lata wstecz, przybyłem pod Górę, po ukryte w niej skarby.
– Tylko po nie? Wybacz, lecz nie zamierzam w to uwierzyć. Nie można przekreślić osoby przez to, kim jest. Nikt kto ma choć trochę oleju w głowie tego nie robi.
Umilkli na moment, obserwując bawiących się mieszkańców Ereboru i gości z Dale. Krasnoludy krzyknęły „HEJ!" i zaklaskały, kilka krasnoludzkich kobiet roześmiało się w głos, w prostych sukienkach i włosach upiętych w wysokie koki. Mimo iż przyjęcie odbywało się w siedzibie Króla pod Górą, nikt nie był zbytnio wystrojony. Usłyszeli dobrą nowinę i popędzili biesiadować jak na złamanie karku.
– Niełatwo jest mu komuś zaufać, zwłaszcza nieznajomemu – Balin podjął temat. – Nieznajomej – doprecyzował. – Widziałem to już, dawno temu, w Shire. Członkiem naszej kompanii został tam hobbit. Thorin nie polubił go, nie od razu, prychał i odwracał wzrok, gdy trudy podróży okazywały się być ponad siły tej niepozornej istoty. A jednak ocalił nas, nie raz i nie dwa. Bez niego nie dotarlibyśmy pod Samotną Górę. Koniec końców stał się Thorinowi bliższy niż my. Bliższy niż ktokolwiek z nas sądził.
– Wymienił go, z imienia – przypomniała sobie. – Gdy się obudził. Prawda?
– Tak, Bilbo Baggins. Jedna z pierwszych myśli, jaka przyszła mu do głowy, choć wydawało się z początku, że nie przekona się do niego nigdy. Powtórzę się, niełatwo jest zdobyć jego zaufanie – krasnolud posłał jej znaczące spojrzenie. – Ale raz zdobyte trudno porównać do czegokolwiek. Nikt nie kocha jak osoba, która zdaje się, że nie kocha nikogo.
– Jeśli próbujesz zmienić moje zdanie na jego temat – uśmiechnęła się do niego – nie ma takiej potrzeby. Nie zostanę tu przecież. Nie obchodzi mnie, czy pod tą grubą krasnoludzką skórą kryje się w nim coś łagodniejszego, to bez znaczenia. Zrobiłam, o co prosił Gandalf, i wystarczy – rzuciła okiem na obandażowane przedramię. Mimo zastosowania elfickiej magii rana nie zniknęła, nie zagoiła się, jak powinna. Czarodziej przestrzegł ją, iż ślad po niej może nie zniknąć nigdy, no trudno. I tak niemal zawsze nosiła długi rękaw.
– No tak – Balin spuścił wzrok do swego kufla z piwem. Odchrząknął. – Pójdę lepiej sprawdzić, którą beczkę opróżnia mój brat. Zwykle zaczyna się od siłowania się na rękę, ale później mogą posypać się zęby, więc... – mrugnął do niej, wycofując się, taktownie zakańczając tę pogawędkę, skoro niczego nie miała wnieść i tak. – Spróbuj z dodatkiem miodu – zasugerował jej, pokazując na kufel. – Jest pyszne.
Odszedł, zniknął po chwili w tłumie. Miriam westchnęła, przestąpiwszy z nogi na nogę, krasnolud z szeroką tacą przeszedł koło niej, niosąc z tuzin kufli, złapała za jeden i ściągnęła go z tacy, nawet tego nie zauważył; piwo istotnie było rozkoszne. Oblizała wargi, spróbowawszy go. Nieoczekiwane warknięcie tuż za jej uchem wystraszyło ją, wzdrygnęła się i odwróciła głowę, wzrokiem napotkała Thorina. To on stanął za nią i odezwał się znienacka, jak gdyby OCZEKIWAŁ takiego efektu.
– Co ty tu jeszcze robisz – spytał, tym swoim surowym tonem. – Poleciłem by kazano ci się wynosić.
– Naprawdę? – wytrzymała jego spojrzenie. – Komu? Nikt mi niczego nie przekazał.
– Rozejrzyj się – wskazał biesiadników. – Nie pasujesz tutaj. Żaden elf nie jest w Ereborze mile widziany.
– Jestem...
Po części krasnoludem, powiedziałaby mu, gdyby jej nie przerwał.
– Nie dbam o to, kim jesteś. Miriam, zgadza się? Tyle mi wystarczy. Poza okolicznościami, w jakich doszło do twojego spotkania z Dwalinem i Balinem – wytknął jej i zrozumiała, że opowiedzieli mu, czemu właściwie znalazła się w pierwszej kolejności w siedzibie krasnoludów. – Jesteśmy ci wdzięczni za okazaną pomoc, jesteś wolna. Możesz wziąć ze stajni kozła.
– A gdybym jednak zechciała zostać i wziąć udział w biesiadzie?
Bezczelnie zmierzył ją, z góry na dół i z powrotem.
– Nie wyglądasz, jak ktoś z takim zamiarem.
W porządku, nie miała na sobie balowej sukni, a jedynie spodnie z jasnobrązowej skóry bydlęcej i białą koszulę z szerokimi rękawami – ale te panny, bawiące się teraz w najlepsze, na co dzień kupczące na targu w Dale marchwiami również nie prezentowały się wybitnie dostojnie, to niesprawiedliwe, że zwrócił jej na to uwagę. To dyskryminujące, chciałoby się rzec. Kiwnęła głową, nie zamierzając się z nim kłócić, w jej oczach nie był tego wart. Nie pozwoliła, by opowiastki Balina wpłynęły na jej osobistą opinię i było dla niej obojętne, co on, Thorin, sądzi o niej. Jak powiedziała Balinowi, tak czy inaczej nie planowała w Ereborze zamieszkać.
Oddała Thorinowi kufel.
– Wiesz co? – na odchodnym obejrzała się na niego, słowa same pocisnęły jej się do ust. – To przykre, że tak wielu ma szacunek do ciebie, podczas gdy ty nie masz go właściwie do nikogo. Nic dziwnego, że dla jednych jesteś bohaterem, a dla innych... Sknerą, który bezmyślnie wywołał wojnę, bo taki miał akurat kaprys.
– Owładnęła mną smocza choroba – odpowiedział jej. – Zło czające się w czeluściach Ereboru!
– Czyżby? – prychnięcie. – I naprawdę wierzysz, że gdyby Arcyklejnot nie zawrócił ci w głowie, historia potoczyłaby się inaczej?
Nie dała mu szansy na jeszcze jedną próbę usprawiedliwienia samego siebie. Albo jego twarz na gobelinie zakłamywała rzeczywistość, albo obudził się z wyostrzoną wredotą, nie wiedziała. Ruszyła przed siebie, zarzuciła na ramiona płaszcz, na głowę kaptur; pójdzie po tego cholernego kozła, do stu piorunów. „Wdzięczni", też coś. Jeśli to była w jego wykonaniu wdzięczność, to nie pragnęła, by okazał jej ją intensywniej.
– Hejże, dokąd to? – ktoś pochwycił ją u progu biesiadnej komnaty, Fili. On i Kili rozmawiali o czymś, z dala od świętujących, choć mieli w dłoniach po kuflu. – Dokąd się wybierasz?
– Księżyc ciągle nisko – Kili zauważył, opadłszy plecami na ścianę. – To znaczy, na oko. Bo jest za chmurami.
– Nie szukasz Tauriel? – spytała, wymijająco. Puściła zadane jej pytania mimo uszu, licząc, iż do nich nie wrócą.
– Popytałem w mieście – przytaknął. – Dowiedziałem się niewiele, a i to, czego się dowiedziałem, raczej było ze sobą sprzeczne – westchnął. – Jutro o świcie ruszam w drogę. Poszukam dalej. Ktoś musi coś wiedzieć.
– Dlaczego wychodzisz? – no i masz, Fili nie dał się spławić tak łatwo. – Nie świętowalibyśmy, gdyby nie ty. Nie powinnaś nie przypisać sobie za to żadnej zasługi.
– Jakiej zasługi, ja tylko... – przewróciła oczami. – Wasz wujek wyraźnie nie chce mnie tu widzieć – wyjaśniła, zgodnie z prawdą. – Nie będę wchodzić mu w drogę.
– Nasz wujek rzadko chce widzieć kogokolwiek – zaśmiali się, obaj. – Daj spokój, nie wychodź z takiego powodu, on nie ma tu nic do gadania!
– Serio? Bo myślałam, że jest królem.
– A ja następnym w kolejce, gdyby wciąż robił problemy – Fili uśmiechnął się do niej. – Nie przejmuj się nim, czasem wydaje mi się, że urodził się gburem. Chodź, zatańczymy – złapał ją za rękę, tak niespodziewanie, że nie zdążyła jej cofnąć. Pociągnął ją za sobą, z powrotem w kierunku rozśpiewanej tłuszczy.
Tańczyli, dopóki krasnoludy nie popadały, spojone piwem i wyczerpane harcami. Kwaśne oblicze Thorina ujrzała w międzyczasie raz, on i Dwalin stanęli pod filarem, posyłając jej krzywe spojrzenia; Thorin bardziej nadawałby się na brata Dwalina niż opanowany Balin, niemalże identycznie spoglądali na wszystko wokół wilkiem, z zaciśniętą szczęką i zmarszczonymi brwiami. Cóż, byli kumplami. Zapewne spędzali ze sobą sporo czasu.
Z jakim przestajesz, takim się stajesz.
Podziękowała Filiemu za chęci i zaangażowanie, jej wyjazd opóźnił się dostatecznie; była już u wrót i w mroku nocy szykowała kozła, gdy los raz jeszcze, tym razem na dobre, nie dał jej na niego przyzwolenia. Podskoczyła, by wsiąść zwierzęciu na grzbiet, czyjaś ręka ściągnęła ją z powrotem w dół.
Gandalf. Zatrzymał ją, nie bez powodu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top