Z wizytą w Bree
Kompania opuściła Wichrowy Czub ledwo zrobiło się widno. Okazało się, że prócz prowiantu krasnoludy, które nie przeprawiały się przez góry z Thorinem, Dwalinem i Miriam otrzymały od wędrowców z Gór Błękitnych dodatkowe płaszcze, dzięki czemu wszyscy byli na nowo okryci i gotowi do drogi – i bardzo dobrze, bo kiedy następnego dnia pobudzili się na skraju Komarowych Bagien poranek powitał ich szronem. Plus był tego taki, że na bagnach nie cięły komary. Niemal nie napotkali robactwa, żadnej maści, jedynie mgłę wiszącą gęsto nad podmokłym terenem. Przeprawa szła im mozolnie, we mgle trudno określało się kierunek, a grunt był niepewny. Raz po raz zapadali się w nim, mocząc sobie buty i stopy.
Nikt nie miał ochoty nocować na bagnach, próba przeprawiania się przez nie w nocy byłaby jednak samobójcza, odnaleźli więc najbardziej solidny kawałek ziemi i tam biwakowali, aż nie wstał świt. Wydostawszy się z moczarów weszli w końcu na gościniec, a wtedy z nieba począł prószyć śnieg.
– Słodka mateńko – Dori stanął w miejscu, wyciągnął przed siebie dłoń. Kilka pojedynczych białych płatków upadło mu na nią i stopniało wolno w kontakcie z jego cieplejszą od otoczenia skórą. – Sypie śniegiem.
– Rewelacja – Dwalin otrzepał ze śniegu łysą głowę.
Śnieg utrudniał i tak już ciężką wędrówkę, nim się obejrzeli poczęło sypać płatkami tak grubymi, że w mgnieniu oka porobiły się zaspy. To spowalniało marsz wcale nie gorzej niż bagniska. „Jakby nie mogło zaczekać z tymi zaspami aż znajdziemy się w Bree", Thorin powiedział do Balina i miał rację. Jakby pogoda nie mogła podarować im jeszcze tego jednego dnia, wystarczyłby im, by dotrzeć do miasteczka. Zziębnięci ujrzeli przed sobą zabudowania dopiero, gdy zapadł już zmrok i zrobiło się od cholery zimno. Mroźno. Zimny wiatr dął, a mróz szczypał w policzki. Po przyjemnej, cichej nocy na Wichrowym Czubie nie został ślad. Thorin obejrzał się za siebie, zmierzył kompanię wzrokiem oceniając prędko, czy wszyscy są i w jakim znajdują się stanie. „Ori opatul się szczelniej, na Durina", bąknął, jego wzrok na krótką chwilę spoczął na Miriam. Krasnoludzkie futro, jego futro, bo choć zdobyli nowe płaszcze nie zamieniła go na nic, a on nie kazał jej go oddać, otulało ją, nie narzekała, szła w ciszy, jako właściwie jedyna z całej paczki. Ich buty zanurzały się w śniegu, przebijając ze zgrzytem jego przymrożoną powierzchnię, prawie skorupę. Wietrzysko zamiatało puch z zasp i sypało im nim w oczy. „Naprzód, do Bree!", zachęcił ich, głośno. Mieli szczęście, że miasteczko było już widoczne i dzieliło ich od niego tak niewiele, żadne z nich nie wyobrażało sobie bowiem nocować na zewnątrz w takiej zawierusze. Wizja ognia na kominku i ciepłej strawy dodawała im otuchy, motywowała, by nie przystawać.
Wpuszczono ich za bramę krótko po dziewiątej. Ciepłe światło w oknach budynków po jednej i drugiej stronie ulicy grzało samo z siebie.
– Gdzie się zatrzymamy? – zapytał ktoś.
– W gospodzie „Pod Rozbrykanym Kucykiem" – Thorin odparł, kierując ich we właściwą stronę. – Ilekroć zawędrowałem w te okolice, zawsze tam bywałem. Należy do Balderica Butterbura i jego syna Barlimana. To zacne miejsce, trunki i jedzenie serwują w nim przednie. Trzeba się jednakże mieć na baczności, jak wszędzie zresztą. Za mną!
Balderic Butterbur przywitał ich uprzejmie, choć nie da się ukryć, że z pewną dozą nieufności. Trudno mu się dziwić, banda krasnoludów i dwie elfickie kobiety skryte pod kapturami, wędrujący po nocy w mrozie – to miało prawo przyprawić o podejrzenia. Dostali pokoje i wskazano im stoły. Właściciel gospody podparł się pod boki i zlustrował sceptycznie ściekającą z płaszczy całej gromady wodę po roztopionym śniegu.
– Barli – z westchnieniem odezwał się, do syna. – Skoczże no po mopa.
– Niech mnie kule biją, kolacja – Kiliemu natychmiast rozjaśniło się oblicze, wystarczył rzut okiem na wypełnione po brzegi talerze. – To sery, chleb i mięso. I jajka! Tauriel, chodź – pociągnął ją za sobą, za rękę. – Niech mnie gąska. Jestem taki głodny!
Wszyscy byli. Rzucili się na strawę, jakby nie jedli miesiąc, z początku zaspokajali głód niewiele rozmawiając pomiędzy sobą, lecz kiedy już ugasili pierwsze pragnienie powróciła im ochota do rozmów i rozrabiania, i zapanował biesiadny nastrój.
– Komu pieroga? – Fili rzucił pierożkiem z mięsem, po czym spojrzał na brata, który nie odpowiedział ogniem i zapytał: – No co?
Płomienie na kominku trzaskały wesoło, w gospodzie nie było tego wieczoru zbyt wielu innych poza krasnoludami gości, nasypało śniegu i większość mieszkańców Bree rozsądnie została w domach, a i podróżnych zatrzymało się mało. Mało kto wędrował w taką pogodę, jeśli miał do wyboru pozostać w czterech ścianach. Gospoda zatłoczona czy też nie, to nie miało znaczenia i nie robiło różnicy, bo krasnoludy hałasowały za stu. Ponownie sprawdziła się zasada kiedy już zjesz, zacznij się przepychać. Dwalin polewał Oriemu piwa, aż ten spadł z krzesła. Awanturującego się o to Doriego trzepnął w łeb i tyle go widziano.
– Wychodzę się przejść – Thorin oświadczył, odchodząc, by zabrać płaszcz. – Duszno tu.
Błyskawicznie przekalkulowawszy wszelkie za i przeciw Miriam podążyła za nim, zostawiając hałasujących biesiadników. Za ladą Balderic Butterbur załamywał ręce.
– Idę z tobą – wzięła futro. – Duszno i głośno.
Obrzucił ją spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Z otwartych drzwi padła na leżący na drodze śnieg plama pomarańczowego światła.
Jesienią, gdy spadały deszcze i na wiosnę, kiedy topniały śniegi Bree nie prezentowało się zachęcająco – błoto na drogach rozmiękało, brud spływał ulicami. Zimą jednakże, skryte pod śniegiem, wyglądało niejako... uroczo. Białe czapy pokrywały dachy, płoty, beczki i szyldy. Pozostawione bez opieki wozy. Pomarańczowe plamy z okien kładły się na zaspach tu i tam, w kontraście do ich ciepłej barwy śnieg zdawał się zimno niebieski. Przestało prószyć, wśród zabudowań wiatr już tak nie doskwierał. Słychać było odległe dźwięki skrzypiących drzwi lub okiennic, skądś dobiegło rżenie konia. Poza tym było raczej cicho.
– Przerosło cię znoszenie biesiadujących krasnoludów? – Thorin zagadnął, ruszyli ulicą w kierunku drugiego końca miasta, w tę samą stronę mieli wyruszyć nazajutrz, do Shire.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Miło widzieć, że dobrze się bawią. Ale preferuję ciszę.
– Nie widziałaś jeszcze prawdziwej krasnoludzkiej biesiady. Jasne, ta w Ereborze mogłaby stanowić dobry przykład, gdyby trwała dłużej niż jedną noc. Po jednej nocy znikają wszelkie granice. Dopiero byłoby głośno. Może urządzimy taką... biesiadę... z prawdziwego zdarzenia... kiedy wrócimy. Z tarczą.
– A sądzisz, że to możliwe? Wrócić z tarczą? Sądzisz, że Gandalf ma rację i wystarczy coś tak małego jak żołądź, żeby zdjąć z Góry klątwę?
– Nie wiem – westchnięcie. – Staram się mieć wiarę. Gdyby nie wiara nie pomaszerowałbym trzy lata temu pod Erebor.
Wędrowali chwilę bez słów.
– Myślisz, że napada jeszcze śniegu?
– Pewnie tak. Trudno powiedzieć. Zdarzało mi się bywać w tych stronach, ale nigdy w zimie.
– Zimowe Bree jest przepiękne – przystanęła, zapatrzywszy się w szyld nad lokalem kowala, a wtedy ni stąd ni zowąd twarda śnieżka trafiła ją w głowę tuż za uchem; ponieważ miała spięte włosy, wysoko, poczuła to uderzenie tak wyraźnie, że zmroziło jej mózg.
Odwróciła się, piorunem. Thorin co prawda nie roześmiał się w głos, spojrzał jednak w bok i pochylił się, a na jego twarzy zamajaczył uśmiech – och, co to, to nie. Sięgnęła do zaspy, nabrała śniegu w dłonie (mroził palce, bo nie zabrała rękawiczek) i skleiwszy go w śnieżkę rzuciła, krasnolud miał nad nią jednak tę przewagę, że atak na niego nie nastąpił, jak na nią, znienacka. Uchylił głowę i śnieżka przeleciała mu nad nią. Odpowiedział natychmiast, już był schylony i przygotowany. Ponieważ rzucił z pochylonej pozycji, trafił Miriam w kolano.
– Kretyn! – krzyknęła, poczynając się z nim lać, nie pamiętała, by kiedykolwiek biła się z kimś na śnieżki. On prawdopodobnie nie robił tego nigdy również. W końcu parsknął śmiechem, zbliżyła się do niego na tyle, wciąż zmniejszając odległość, że złapał ją za rękę, obrócił nią i cisnął nią do zaspy, wpadła do niej z cichym plaśnięciem. Zaspa była wystarczająco duża, by pochłonąć ją całą. – Ty... – wygrzebała się z niej z trudem, nie pomógł jej. Śmiejąc się pchnął ją, niezbyt mocno, w pierś i z powrotem wpadła do śniegu. – Cholera! – zaklęła, wstała, szybciej i pochwyciwszy go za ubranie cisnęła nim jak on cisnął nią, nie zaprotestował. Lądując w zaspie pociągnął ją bowiem za sobą, wpadła do śniegu trzeci raz, wylądowała w nim u jego boku. – Co za palant – prychnęła, nie odpowiedział. Zachichotał jedynie.
Chmury rozeszły się, odsłaniając granatowe niebo, a na nim gwiazdy. Para szła im obojgu z ust i ulatywała ku nim, ulatywała w tę rozgwieżdżoną, odległą pustkę.
– Należało ci się – Thorin stwierdził po paru sekundach, za co zarobił w łeb, Miriam podniosła się w śniegu do pozycji siedzącej. Rumieńce wstąpiły na jej policzki. Może i było to nieco dziecinne, ale przyjemne, i na moment zapomniała o wszystkich, absolutnie wszystkich swych codziennych strapieniach.
♥
Wróciwszy do gospody nie zastali krasnoludów nigdzie na dole, dwóch obcych ludzi ćmiło fajki przy kominku, rozmawiając półgłosem. Balderic Butterbur ze znużeniem wycierał szklanki.
– Ścięło ich wszyściutkich jak się patrzy – powiedział Thorinowi i Miriam. – Posnęli jeden po drugim. Synek mój zaprowadził ich do ich sypialni. Widać znużyła ich podróż.
Tak, widać tak było. Wędrówka w śniegu i mrozie, na wietrze wyczerpała krasnoludy tak, że zryw ich sił przy kolacji okazał się ostatnim. A potem „posnęli jeden po drugim", nim ich przywódca oraz nieoczekiwana towarzyszka zdążyli powrócić ze spaceru; musieli wracać, bo niebo na powrót się zachmurzyło. Na powrót ruszył się wiatr. Przemykając ulicami zwiastował nadejście śnieżycy, kto wie, czy jeszcze nie tej nocy. Chyba owszem. Mocniejszy podmuch uderzył w drzwi, poruszywszy nimi, zamknięte zatłukły się głucho. Cała trójka spojrzała w tamtą stronę, Thorin, Miriam i Balderic.
– Radziłbym dzisiaj już nie wychodzić – karczmarz oświadczył, powracając wzrokiem na wycieraną szklankę. – Pewnikiem szykuje się jaka zamieć. Obyście mogli wyjść stąd rano!
Oby. Bo gdyby rano się okazało, że śnieg zasypał wyjście, musieliby zostać, a on niezbyt ochoczo podchodził do wizji goszczenia bandy krasnoludów w swej gospodzie ponownie, by w ruch poszło więcej naczyń, a na ziemi wylądowało więcej jedzenia. Wcale się mu to nie uśmiechało.
Krasnoludy rozlokowały się w przydzielonych sypialniach tak, że wolny pozostał tylko jeden pokój po prawo na końcu korytarza; Thorin z rozmachem otworzył drzwi do niego, w środku zastając dwa łóżka, jedno po lewej, drugie po prawej. Każde pod ścianą. Pomiędzy nimi znajdowało się okno.
– Mam przemoczone ubranie – Miriam zrzuciła futro, zrzuciła też wierzchnią szatę zostając w samej koszuli. – I wylądowałam w jednym pokoju z tobą, co oznacza, że nie mogę go zdjąć.
Prychnięcie. Thorin zapalił zostawioną na szafce lampę.
– Możesz. A ja chętnie to obejrzę.
– Jesteś świnią. Za grosz dżentelmena.
– Jestem facetem.
– Jaki facet mówi coś takiego kobiecie?
– Krasnolud.
Niech go szlag. Chwyciła za swoje rzeczy i porwawszy je pośpieszyła ku drzwiom, wolałaby już spać na dywanie koło kominka, niż słuchać takich haseł – nie dotarła do drzwi, nie zdążyła. Dłoń Thorina zatrzymała ją, złapała ją za ramię, tuż nad łokciem. Krasnolud szarpnął ją ku sobie, to było gwałtowne i niespodziewane. Nie obroniła się przed tym. Zderzyli się ze sobą w pocałunku, właściwie to Thorin przycisnął wargi do jej ust, jej powieki zacisnęły się jak na rozkaz, za oknem sypał śnieg. Wiatr dął, omiatając winkle budynku.
Thorin poruszył wargami, Miriam jęknęła, nie będąc w stanie się od niego oderwać. Za mocno trzymał.
Cmoknęło, kiedy to on cofnął głowę. Przez chwilę, nie licząc tego wycia wiatru panowała pomiędzy nimi kompletna cisza – dziewczyna westchnęła pierwsza.
– Lepiej, żebyś miał dobry powód mnie zatrzymywać.
Blask rzucany przez lampkę drżał, odbijając się od drewnianych ścian. W tym pokoju nie było kominka, który mógłby ich ogrzać, mogli jednak ogrzać siebie nawzajem – co z tego, kim byli i czy przepadali za sobą czy nie. To, że Thorin był uparty i mówił przykre rzeczy nie zmieniało faktu, iż jego ręce były ciepłe. Jego usta miękkie i całujące, jak się okazywało, całkiem wprawnie. Miał na sobie wiele warstw ubrania, Miriam udało się zepchnąć z niego jedynie te pierwsze; zawędrowali ku łóżku, nie zauważyła nawet, kiedy. Thorin przycisnął ją do jego krawędzi, w końcu straciła równowagę, ale nie walczyła o nią. Pozwoliła sobie upaść na łóżko. Materac odrobinę skrzypiał.
Thorin sam zdjął z siebie koszulę, ostatnią warstwę pod płaszczem i kubrakiem. Miriam przełknęła ślinę, wyglądał... dobrze. Jego naga klatka piersiowa była bardzo szeroka, i bardzo umięśniona, z pewnością twarda w dotyku. Cały tors pokrywało ciemne owłosienie kierujące się w dół brzucha, maskujące blizny tu i ówdzie. Przesunęła wzrokiem po jego ciele, miał ich sporo. Blizn. Szram po ranach, które swego czasu sprawiły mu zapewne wiele cierpienia. Najbardziej widoczna była blizna na samym środku klatki, blizna ogromna, jaśniejąca świeżością, pamiątka po spotkaniu z bronią niebędącą dziełem krasnoluda, człowieka czy elfa. To była pamiątka po broni Azoga. Tej, która przebiła go pod koniec Bitwy Pięciu Armii, doprowadzając do jego śmierci.
Śmiertelny cios. Taki, jakiego pozostałości nie ogląda się (to oczywiste) na żywej osobie.
Thorin spostrzegł, gdzie patrzy.
– Już mnie nie boli – powiedział, niemal szeptem, wchodząc na łóżko. Cofnęła nogi, wycofując się w górę materaca, to było łóżko pojedyncze, zdecydowanie za małe na dwóch; nie pozwolił jej tak uciekać zbyt długo. Złapawszy ją za kostki pociągnął ją całą z powrotem w dół łóżka, jej oddech przyśpieszył. Podciągnął rękaw jej koszuli, odsłaniając jej bliznę, ślad po cięciu, które przywróciło życie jemu i jego siostrzeńcom.
– Mnie też nie – odparła, zrozumiawszy. Nie bolało. Ale blizna miała z nią zostać. Wyraz twarzy Thorina złagodniał, albo jej się wydawało, w tym ciepłym oświetleniu, albo stał się najłagodniejszy odkąd przebudził się w grobie. Przynajmniej patrząc na nią. Poczuła, jak po jej sercu rozlewa się tęsknota, była sama tak długo, tak cholernie, cholernie długo, że czucie bijącego od kogoś ciepła prawie stało się dla niej obce. Prawie nie pamiętała już, jak to jest. Palce Thorina rozpięły delikatnie opinającą ją bluzkę, chłodny powiew ciągnący od okna omiótł jej nagie piersi, sutki stwardniały. Tęsknota nasiliła się. Objąwszy go ręką za szyję, nogami oplótłszy go w biodrach odepchnęła się od materaca i dźwignęła, siadając mu na kolanach. Objął ją własną ręką w pasie. Wtulił głowę pomiędzy jej szyję a ramię, całując gorąco jej stęsknioną skórę. Przytuliła się do niego, mocno, najszczelniej, jak to możliwe, bo brakowało jej tego, a w ramionach Thorina Dębowej Tarczy, cóż, pomimo wszelkich minusów jego osobowości trudno było nie poczuć się bezpiecznie. Zwłaszcza, gdy za oknami szalała zimowa zawierucha.
Jęknęli oboje, Miriam wyjęła z włosów spinkę, by mogły opaść jej na plecy, Thorin prędko wplótł w nie palce, owinął kilka jasnych kosmyków wokół dłoni zaciskając ją na nich. Jej ciepłe dyszenie przyprawiało go o mrowienie w miejscach, w których podobnego mrowienia nie czuł dawno – wsunął rękę pod jej prawe udo i lekko uniósłszy ją do góry rzucił ją na łóżko, niezbyt mocno, choć materac i tak ugiął się i skrzypnął. Rozpiął spodnie. Rozpiął je i ściągnął je z siebie, wyrzucił na podłogę, ledwo pochylił się jednak nad nią, wykonała pewien ruch tak szybko, że nie zdołał pomyśleć, by zareagować, gdzie tam zareagować w rzeczywistości. Skubana była zwinna. Zamieniła ich miejscami, zajmując to na górze, on wylądował plecami na dole. Popatrzył na nią, na jej pełen triumfu uśmiech.
– Zapomnij, że będę leżeć pod tobą, a ty zrobisz ze mną co będzie ci się podobać – oświadczyła, unosząc brew. – Ja decyduję.
– Mowy nie ma – zaśmiał się, był od niej gabarytowo większy, gdy idzie o ilość mięśni, bez trudu pchnął ją więc, by spadła z niego głową tam, gdzie na łóżku powinny być nogi. To dało mu możliwość ponownego znalezienia się nad nią. – Mam swoją godność.
– A ja nie mogę pozwolić sobie by stracić swoją – sapnęła, zakładając mu nogę na biodro i próbując użyć tego chwytu jako dźwigni, jednak plan nie wypalił, bo Thorin przejrzał jej zamiary i przyszpilił ją do materaca, chwytając ją za oba nadgarstki, mocno, bezkompromisowo; nie stracił swojej prawej, przerzucając na jej obronę resztę swej siły. – Uuuuaaaaaaghhh – dziewczyna zawarczała, w totalnej frustracji. – Puść mnie. Ty perwersyjny gnojku.
– Nie.
– Zrzucę cię na ziemię.
– Proszę bardzo. Próbuj. – Spróbowała, ale ledwo udało jej się wykonać pod nim jakikolwiek ruch. Zawarczała głośniej, pocąc się z wysiłku, to wywołało u niego falę wesołości. Nie miał zamiaru robić jej krzywdy, żadnej, nie miał też zamiaru robić nic wbrew jej woli. Chyba polubił się przekomarzać, zwłaszcza z nią. Chciał się z nią jedynie podroczyć, to wszystko. Puścił, nie uprzedzając jej o tym i naprawdę spadli z łóżka na zakurzoną podłogę, na swoje porozrzucane ubrania. Łupnęło głucho. – Aua – śmiech. – Oszczędź mnie trochę, co? Mam nie najmłodszy kręgosłup. I zdaje się, że właśnie obudziłaś całego Rozbrykanego Kucyka.
Zawisając nad nim spojrzała mu w oczy. Znów dotknął dłonią jej włosów, przeczesał je... czule, chciałoby się rzec.
– Podobają mi się twoje włosy.
– To miłe, dziękuję. – Jego palce zjechały z jej jasnobrązowych loków na dyndający na łańcuszku srebrny pierścionek. Zmarszczył czoło. – Nie dotykaj – strzepnęła jego rękę, z jakiegoś powodu nie wydawało się to dobrym pomysłem, by Thorin dotykał tej obrączki, SZCZEGÓLNIE w takiej sytuacji. – Zabierz ręce – poprosiła, zrobił to. Ściągnęła łańcuszek przez głowę i odłożyła go na porzuconą na podłodze szatę. Poruszyła się na Thorinie, ocierając się swą dolną połową o jego twarde, krasnoludzkie przyrodzenie.
Srebrna obrączka błysnęła w drżącym blasku lampki.
Tak więc gdy całe Bree, w tym gospoda „Pod Rozbrykanym Kucykiem" spało smacznie uśpione zawodzeniem wiatru (i tylko Dwalin uniósł jedną powiekę, usłyszawszy głuche łupnięcie) Miriam kochała się z Thorinem Dębową Tarczą trochę tak, jak chciał on, a trochę, jak chciała ona, ponieważ dawno, właściwie przez dwa tysiące lat nie miała okazji decydować w takiej kwestii. Nie zamierzała szybko zmienić zdania w sprawie Thorina będącego sukinsynem, jednakże prawda była taka, że jej nie skrzywdził. Mógłby to zrobić, ale tak się nie stało. Oboje wyciągnęli z tego tyle przyjemności, ile się dało, doszli w swoich objęciach, mogliby wrócić na łóżko, tylko po co, gdy na podłodze uprawiało się seks lepiej. O niebo. A po skończonym seksie nikt nie czuł siły, by się przenosić.
– Byle do rana nie zeżarły nas szczury – Thorin mruknął w jej gęste włosy. Drgnęła w jego uścisku.
– Są tutaj szczury??
– Żartowałem, przestań – słaby śmiech. – Byłoby je słychać.
Poziom śniegu na zewnętrznym parapecie rósł nieustannie.
♥
Śnieg spadający z dachu narobił hałasu tuż przed szóstą rano. Przestało padać, ale Bree leżało zasypane po pas – w wielu domach zaspy sięgały poziomu okien, w niektórych zasłaniały je do połowy. Skoro świt Balderic Butterbur zlecił synowi i dwóm parobkom odśnieżenie gospody, kilkoro mieszkańców Bree dołączyło do nich torując drogę do bramy. Machali łopatami jak się patrzy. Ich krzyki na zewnątrz na dobre rozbudziły Miriam, która nie od razu przypomniała sobie, czemu znajduje się na podłodze z wysłużonych desek, naga, pod prześcieradłem.
Ich ciała stygły przez noc, Thorin ściągnął więc prześcieradło z łóżka, żeby ich nim przykryć; spojrzała na niego i zrozumiała, że on też już nie śpi. Patrzył na nią, od jego błękitnych oczu ciężko było odwrócić wzrok – a jednak zrobiła to, odszukała spojrzeniem łańcuszek z pierścionkiem. Założyła go sobie na szyję.
– Kto ci ją dał? – krasnolud zachrypiał, jak to zwykle bywa rano, gdy wypowiadamy na głos bezpośrednio po przebudzeniu się pierwszą rzecz. – Tę obrączkę. Wygląda na ślubną albo przynajmniej zaręczynową.
– Gdybym wiedziała – opuściła obrączkę na pierś. – Na pewno bym się z tobą nie przespała.
– Byłoby miło wiedzieć. Bo być może obróciłem mężatkę.
– Robi ci to różnicę?
– Nie bardzo.
– No właśnie – westchnięcie.
Szarpnięciem pociągnęła prześcieradło ku sobie, zakrywając się nim. Tylko na moment rzuciła okiem na thorinową męskość pokaźnych rozmiarów; zakrywszy się prześcieradłem po szyję odwróciła się i poczęła zbierać swoje ubrania.
– Co robisz? – Thorin prychnął. – Niby czemu się zasłaniasz? Przecież i tak wiem już, jak wyglądasz.
– To po chciałbyś patrzeć? Zerżnąłeś mnie, mało ci?
– Za chwilę nazwiesz ogórki pomidorami. Starałem się być delikatny. – Chwycił za róg prześcieradła. Nie zdążyła przytrzymać go przy sobie na czas, kiedy pociągnął spadło z niej, odsłaniając jej nagie ciało; nie odczuwała wstydu, wcale a wcale. Denerwowało ją, że ma z tego, gnój, radochę.
– Ugh – wyrzuciła z siebie, dychnąwszy i zaczęła wciągać na siebie części swojej garderoby. – Ależ proszę. Napatrz się póki to możliwe. Piękniejszej panny nie widziałeś.
– Jak już ustaliliśmy, nie jestem pewien, czy jesteś panną. Co z jakiegoś powodu – krótkie odchrząknięcie – tylko jeszcze bardziej mnie w tobie kręci. Mogłabyś zatrzymać się na moment? – spytał, spełniła jego prośbę, bo nie zrozumiała, czemu o to prosi. Zamarła zapinając bluzkę, całkowicie naga poniżej pasa. – Idealnie – powiedział, formując palcami obu rąk mały prostokąt. – Mam świetny kąt.
Ściągnęła poduszkę z drugiego łóżka, nietkniętego przez nich i trzepnęła go nią, osłonił się ramionami ale i tak oberwał.
– Pajac.
– Wariatka. Zniszczysz poduszkę.
Ubieranie spodni szło jej ciężej niż powinno, zdecydowanie. Nie przypominała sobie, by było to aż takie trudne. Thorin wreszcie poddał się i zrezygnowawszy z dalszej dobrej zabawy zajął się ubieraniem siebie, totalnie niewzruszony łażeniem po całym pokoju z fiutem na wierzchu. Jakby było mu to obojętne. (Było, bo krasnoludy, a zwłaszcza te przyzwyczajone do spędzania sporej części życia w podróży nie przejmowały się drobiazgami. Często nie było wyjścia innego niż wykąpać się nago całą grupą, jeśli nadarzyła się ku temu okazja. Następnej mogli nie napotkać przez wiele dni.) Krzyki za oknem nie ustawały, słychać było szuranie łopat.
– Reszta zeszła już pewnie na śniadanie – poprawił kubrak i odgarnął długie, ciemne włosy za ramię. – Im szybciej wyruszymy tym lepiej. Przed zmrokiem wolałbym być w Shire, choć pieszo to raczej nie do zrobienia. Spytamy właściciela tej budy o kucyki.
– Kucyki? Na takie zaspy?
– Albo o podwózkę. Może ktoś jedzie w tamtą stronę. No już – pogonił ją, obejrzała się na pokój upewniając się, że zabrała wszystko, co miało dla niej znaczenie. Schowała miecz, dotknęła łańcuszka na szyi. – Idź.
– Thorin – przystanęła, stanęli razem w progu na korytarz, bo krasnolud przytrzymał dla niej drzwi. – Zapewne nie zrobi to na tobie wrażenia, ale... Powinieneś wiedzieć, że... – zacięła się. Oblizała wargi. – Tej nocy pierwszy raz od bardzo dawna nie czułam się... samotna. Chciałam, żebyś o tym wiedział. – Cisza. Spojrzeli sobie w oczy. – To tyle.
– Hej – nie dał jej odejść daleko. Nie odezwał się też od razu, choć przecież po to ją zatrzymał, by coś powiedzieć. – Wzajemnie.
Tymczasem na dole trwało pełnoprawne śniadanie. Butterbur Senior i Butterbur Junior zakasali rękawy i przygotowali dla krasnoludów jeszcze jedną ucztę na drogę, długi stół w biesiadnej sali stworzony z kilku mniejszych połączonych ze sobą specjalnie na tę sposobność uginał się pod naporem jajecznicy ze skwarkami, jajek na bekonie i kiełbasek z fasolką. Wypoczęta gromadka wesoło gaworzyła, z jednym wyjątkiem – Dwalin wyraźnie wstał lewą nogą i nawet tłuste jedzenie nie poprawiało mu nastroju. Całą jego radość życia skradła za to Tauriel. Rudowłosa elfka nie miała na celu pomagać krasnoludom w żadnym tego słowa znaczeniu, zwyczajnie spędzała czas z Kilim. Siedzenie przy stole u jego boku stanowiło wszystko, czego potrzebowała. Popisywał się, a ona się śmiała. Podobnie jak Miriam spędziła samotnie wystarczająco dużo czasu (NIE tak dużo, jak Miriam, lecz ciągnęło się to podobnie) by teraz zaglądać darowanemu koniowi w zęby. Możliwe, iż nie do końca docierało do niej, że to prawda. Że to nie iluzja wytworzona przez nią samą w zmęczonym umyśle. Nawet gdyby tak było... Co z tego? Byłaby to iluzja lepsza od rzeczywistego świata po stokroć. Dlaczego miałaby przed nią uciekać?
Thorin i Miriam zeszli po schodach razem, tuż u ich stóp rozdzielili się jednak niemalże natychmiast i każde poszło w swoją stronę. Miriam obeszła stół od lewej, Thorin zatrzymał się przy Dwalinie. Usiadł ciężko na wolnym miejscu i sięgnął po jajecznicę.
Łysy krasnolud rzucił mu podejrzliwe spojrzenie spode łba.
– Można wiedzieć, co tak długo? – burknął. – Zwykle zrywasz się jak skowronek. Sądziłem już, że ktoś będzie musiał po ciebie pójść.
– O co ci chodzi – burknięcie odpowiedzią na burknięcie. – Ciągle jest wcześnie. Skorzystałem z okazji do odpoczynku.
– Rozeszliśmy się i brakowało tylko was dwojga – Dwalin łypnął na dziewczynę, siadła po drugiej stronie stołu, między Filim a Orim. – Wyszedłeś gdzieś z nią, wieczorem.
– I? Co w związku z tym?
– Na Durina! – musiał dołożyć starań, by jego głos pozostał na słyszalnym jedynie dla przyjaciela poziomie. – Przespałeś się z nią, nie udawaj, że nie! Zostawiliśmy wolny jeden pokój, byłem szczerze ciekaw, które z was zjawi się, żeby zapytać, czy ktoś zamieni się miejscem. Nie zjawiłeś się ani ty, ani ona.
– W tym pokoju były dwa łóżka.
– Nie rozśmieszaj mnie! Spałeś z nią, mam rację? – Wzruszenie ramionami. Dwalin wzniósł bezradnie ręce. – Wiedziałem. Zdjęła przed tobą bluzkę i nagle przestało przeszkadzać ci, że jest elfem? Aleś ty głupi, Thorinie. Załatwił cię kawałek gołego cycka? To jakiś żart.
– Nie rozumiem, na czym polega twój problem. Przeleciałem ją, to przecież nie znaczy, że się z nią teraz ożenię. Dwalin, puknij się w łeb. Nie żenię się z nią, okej? Spędziłem z nią noc, i to wszystko. Jest ładna. Ma ciepłą skórę, przyjemnie pachnie. Tylko tyle i aż tyle, zrelaksowałem się.
– Kiedyś nie tknąłbyś elfa.
– Nie jest elfem, nie w całości. Tak twierdzi.
– Och, a więc i taka gadka. Ta wiedźma omotała cię cholernym czarem, ot co – nie wiadomo komu pogroził palcem. – Mamrocze ci te swoje elfickie farmazony, a ty je łykasz. Widzisz przez mgłę? – pomachał mu przed twarzą. – Ile pokazuję palców?
– Dwalin! Zamknij się.
Ich spojrzenia spotkały się ponad stołem, spojrzenie Thorina i spojrzenie Miriam. Nie przypuszczał, by była w stanie usłyszeć, o czym Dwalin do niego syczał, Kili wyjątkowo głośno przytaczał w tamtej chwili jakąś anegdotę – zdawał sobie jednak sprawę, iż była domyślna i z pewnością domyśli się znaczenia niezadowolenia krasnoluda. Skoro Dwalin połączył kropki tak łatwo, czy ktoś jeszcze wiedział? Może Balin? Zachowanie nikogo więcej z kompanii niczego nie zdradzało. A zresztą, choćby nawet. To nie była ich sprawa. Czy w ogóle była jakakolwiek sprawa? Czy zamierzał jak Dwalin robić z igły widły? Uprawiali seks. Mogliby tego nie powtórzyć nigdy więcej. Więc czym się tu przejmować.
Na tym poprzestawszy zabrał się za pałaszowanie jajecznicy.
– Fredegar Pott jedzie w kierunku Hobbitonu saniami, jeśli chcecie się załapać – Balderic Butterbur wspaniałomyślne przyszedł ich poinformować. Naprawdę pragnął się ich już pozbyć. – Ale musicie się pośpieszyć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top