Przeprawa na wschód
Wymęczony rozdział :D Te końcowe sprzed powrotu do Ereboru są tak trudne! Na szczęście jak się pojawi Thranduil to poleci już z górki, mam tam całą masę pomysłów :)
Należało przyznać, że to rzeczywiście nie była zbyt rozsądna rzecz, opowiadać zupełnie obcym osobom – zwłaszcza takim jak Dunlendingowie – o swoich planach. Z drugiej strony, gdyby Fili nie zdradził Randwulfowi celu ich podróży, najprawdopodobniej wleźliby w mrowie orków i tyle by ich widziano; poniekąd dobrze się więc stało, że obie grupy wpadły na siebie, kompania i mieszkańcy Dunlandu, bo inaczej z tymi pierwszymi mogłoby być kiepsko. Thorin zdawał sobie z tego sprawę. Siedząc na głazie o wschodzie słońca rozmyślał o tym, jak daleko im do Ereboru, w gruncie rzeczy znajdowali się od niego najdalej od wyruszenia na wyprawę. Słodka ironia. Niby wracali pod Samotną Górę, a tak naprawdę oddalali się od niej i oddalali nieustannie.
Cichy szelest dał mu znać, że ktoś zakręcił się koło niego, poranne powietrze było rześkie. Grunt lekko zmrożony. Słońce wychynęło zza horyzontu pierwszym pomarańczowym blaskiem – niebo miało piękne kolory. Miriam usiadła przy nim, to jej płaszcz tak szeleścił; spojrzał na nią, ona spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– Lubię wschody słońca – oświadczyła, skierowując wzrok z powrotem na linię, gdzie ziemia łączyła się z niebem i tkwił pomiędzy nimi ciepły pomarańczowy blask. Para szła jej od zimna z ust. – Wolę je od zachodów. Dzień dopiero wstaje i tyle może się wydarzyć.
– No chyba, że przez całą noc nie zmrużyłaś oka – Thorin odparł, popatrzyła znów na jego twarz. Owszem, wyglądał na zmęczonego, pod oczami miał cienie.
– Nie spałeś w ogóle? Ani trochę?
– Zapomnij, że zasnąłbym z takim kimś w pobliżu – wymownie wskazał Dunlendingów. Krzyczeli coś do siebie w swoim języku i chyba szykowali się do śniadania. – Nie przymknąłbym powiek wiedząc, że są ode mnie o staję, co dopiero tuż pod ich nosem. Nie – pokręcił głową. – Nie spałem.
Przez chwilę nic nie mówiła, wreszcie przechyliła się w bok i jej głowa, jej długie, gęste, rozpuszczone włosy oparły mu się o klatkę.
– Myślisz, że Dwalin będzie chciał tu zostać? – zagadnęła, patrząc z nim na wschodzące słońce. – Albo też zabrać ze sobą swoją rodzinę do Ereboru? No co? – spojrzała w górę, żeby zobaczyć jego wyraz twarzy, bo prychnął, jakby powiedziała coś śmiesznego. – Czemu się śmiejesz?
– Jaką rodzinę, daj spokój. Kobietę, którą znał jedną noc i dziecko, którego nie znał wcale.
– Przecież mogliby być rodziną.
– Jakoś nie odniosłem wrażenia, żeby tego chciała. – Trudno było się z tym nie zgodzić, przy całej nadziei Miriam, że Dwalin, ze swym sercem skutym lodem po przykrym doświadczeniu mógłby wreszcie odnaleźć spokój przy kobiecie, z którą miał córkę. Pokłócili się paskudnie, choć on głównie marszczył czoło i wzdrygał się, ilekroć Hilda obrzucała go obelgą, niewiele można było z tego zrozumieć, bo mówiła w swojej gwarze. Tak czy inaczej tonacja robiła swoje. Dwalin, zamiast wykrzyczeć jej wszystko, co mu leżało na duszy, w końcu również obrzucił ją obelgami, Randwulf przewrócił oczami i rozejrzał się, skanując wzrokiem okolicę, ich kłótnia była tak głośna, że niepotrzebnie ściągała na obozowisko uwagę. – Dwalin też nie jest typem rodzinnego faceta. Wiem, że uważasz, że skrywa wrażliwe wnętrze za swoją postawą wojownika, ale tak nie jest, uwierz mi – westchnięcie. – Znam go bardzo długo. Od dziecka. Nawet, jeśli coś go w tej sprawie zabolało, jestem pewien, że już to wyleczył.
– Mężczyźni naprawdę nie umieją przyznawać się do uczuć – stwierdziła, wysłuchawszy tego z niedowierzaniem.
– Czyżby? – zaczepił ją, oderwała się od niego i wstała z kamienia, na którym siedzieli. – To powiedz, co ty do mnie czujesz.
– Nie.
Chmara czarnych ptaków przeleciała nad nimi, kierując się na wschód. Dunlandzkie krebainy.
Pożegnanie z Randwulfem i jego pobratymcami było raczej chłodne. Hilda i Norna stały razem na tyle grupy nie paląc się, by przenieść się do przodu – a i Dwalin nie wyglądał wcale, jakby tego oczekiwał. Wspierał się na swojej kuli, w końcu fuknął i pokuśtykał do Balina, Ori i Bilbo podzielili się ostatnim pomidorem. Długo zabawili tego poranka przy śniadaniu, zbyt długo. To dlatego, że Thorin spędził sporo czasu zamyślony. W efekcie zapasów wywiezionych z Lhan Tarren ubyło więcej, niż byłoby wskazane.
Wsiadając na kozła Miriam rzuciła na niegdysiejszą partnerkę Dwalina ostatnim spojrzeniem. Hilda odwróciła się i wróciła do przerwanych zajęć nie zaprzątając sobie głowy ich odjazdem; w porządku, Miriam sama o sobie również myślała jak o kobiecie w największym stopniu niezależnej, z pewnością jednak lepiej od tej mieszkanki Dunlandu rozumiała, co znaczy samotność. I nie życzyła jej źle, przewidywała tylko, że i ona się kiedyś przekona. Nie wierzyła Thorinowi, nie wierzyła w to, że Dwalin nie miał w sobie za grosz wrażliwości. Każdy ją w sobie miał.
– Przestań już jeść, Bombur! – Bombur i podążający jego śladem Bofur minęli ją, gruby krasnolud wpychał w siebie obwarzanka, Bofur upominał go, i tak zjedli ponad miarę. Skoro kierowali się pod góry, należało zachować rozsądek. Wiatr poruszył włosami Miriam, góry. Nieodłączny element przeprawy między wschodem i zachodem, i odwrotnie. Każdemu, kto podróżował po Śródziemiu przychodziło się z nimi zmierzyć.
Dotarli pod Methedras po kilku dniach. Wyjeżdżając z Dunlandu nie napotkali na swojej drodze już nikogo, przede wszystkim nie napotkali trolli, ani orków; ostatni obóz rozbili u podnóży góry zakończonej ostro jak kieł wilka, otuleni płaszczami. W Górach Mglistych ciągle panowała zima, im wyżej, tym większe leżały w nich zaspy.
Wiatr dął, śnieg sypał im do oczu, jak w drodze do Bree. Małe ognisko rozjaśniało nieco ten mroźny mrok na moment przed zapadnięciem całkowitych wieczornych ciemności – niebo było ciemnoszare. Kształty rozmyte. Thorin i Fili wrócili ze zwiadów, Dwalinowi dokuczała rana po strzale z kuszy; Miriam pomogła mu zmienić opatrunek. Marudził, bo nie mógł udać się ze swoimi towarzyszami broni na rozpoznanie terenu, siedzenie na tyłku nie leżało w jego charakterze. Wściekał się od tego i stroił miny jak obrażone dziecko.
– Mógłbyś... siedzieć spokojnie? – dziewczyna zniecierpliwiła się w końcu, ileż można było przesuwać się razem z nim, ilekroć zmieniał pozycję, bo nachodził go foch! – Na Durina, muszę to zawiązać. Dwalin, muszę zawiązać supeł! Siedźże w miejscu.
Burknął pod nosem, naciągając futro na jedno ramię. Płatki śniegu osiadły mu na brwiach, Bifur osłaniał ognisko, żeby nie zgasło.
– Tunel znajduje się od nas o dwie mile, ale jest zasypany. Jeżeli mamy szczęście, okaże się, że niezbyt gruba warstwa śniegu przysypała samo wejście i dalej droga jest zdatna do przejścia – Thorin oznajmił, wietrzysko targało jego płaszczem. Fili ledwo widział. – Wezmę ze sobą czterech ludzi chętnych do kopania, reszta niech zdejmie bagaże z kozłów i puści je w drogę powrotną do Lhan Tarren. Kto idzie kopać! – zakrzyknął, tu i ówdzie podniosła się ręka. Krasnoludy pozgłaszały się do zadania, Bofur wstał pierwszy. Za nim Kili i Oin. – Ty nie – Thorin spławił Dwalina, który podniósł dwa palce. – Nawet nie machniesz łopatą. Zajmij się nią – pokazał na Miriam.
– Słucham? – obruszyła się. – To raczej ja zajmuję się nim!
– Puśćcie kozły. Mamy tylko dwie łopaty, więc pozostali będą kopać ręcznie, na zmianę.
A zatem nie było szans, by udało im się schronić się przed zawieruchą we wnętrzu górskiego łańcucha przed nocą – mogli polegać jedynie na drżącym płomieniu zapewniającym im minimalne ciepło i jasność, przynajmniej dostrzegali siebie nawzajem. Biedny Bilbo trzymał się dzielnie i nie narzekał, choć widać było, że chłód to totalnie nie jego bajka; ciekawe, czy od czasu do czasu mimowolnie wyrzucał sobie rezygnację z przytulnego Bag End na rzecz takich cudowności. Próbując choć na chwilę zapomnieć o doskwierającym zimnie Miriam pozwoliła, by poniosła ją fantazja i wyobraziła sobie siebie i Thorina, w tym maleńkim domku w miejsce przepastnych sal Ereboru. To była przyjemna wizja. Ogrzała ją od środka, na parę pięknych minut opuściła zaśnieżone podnóże Methedrasu i znalazła się w Shire, w zalanej słońcem kuchni z okrągłym oknem wychodzącym na ogród. Zobaczyła w głowie, jak wyciąga z pieca domowy chleb, niemal poczuła jego wspaniały zapach; usłyszała otwierające się drzwi. Thorin wszedł do środka z drewnem na opał, w garnczku na kominku gotował się dżem. Świeży chleb z dżemem na kolację. Zapowiadał się im pyszny wieczór.
Westchnęła, ani zapach chleba, ani trzaskający w kominku ogień, ani też słońce wpadające przez okno i grzejące jej skórę nie były prawdziwe – uroiła je sobie, wędrując przez góry i marząc, że to już ostatni raz. Ostatnia wyprawa, zanim nie osiądzie gdzieś na stałe. Oczyma wyobraźni oglądała Thorina całującego ją w skroń i jak to przy pocałunkach bywa, budziła się z transu, wracając do smutnej rzeczywistości. W połowie nocy wrócili Oin i Bofur, by się zamienić z Balinem i Bifurem. Lara chrapała głośno jak facet. Tauriel spierała się przez moment o dołączenie do kopania, Balin przekonał ją, by została w obozowisku. Bądź co bądź i w nim potrzebny był ktoś sprytny do obrony w razie niespodziewanego ataku, choć trudno było sobie wyobrazić trolla, który pofatygowałby się w zamieci, by ich zaskoczyć.
Nad ranem przestało sypać. Miriam zasnęła, nie wiedząc jak i kiedy – obudziły ją thorinowe palce dotykające jej policzka.
– Spokojnie – krasnolud uspokoił ją, zerwała się, wystraszywszy. Nie cierpiała zasypiać nieświadomie i budzić się nagle, nie wiedząc ile czasu upłynęło i co wydarzyło się po drodze. – Tunel odkopany. Poszczęściło nam się, to była niezbyt gruba warstwa.
– Powinieneś się przespać – przyjrzała mu się. Uniosła rękę i przesunęła nią pomiędzy jego ciemnymi kosmykami. – Wyglądasz okropnie.
– Kiedy ostatnim razem szliśmy do Ereboru, nie przespałem ani nocy – złapał jej dłoń, ściągnął ją sobie do ust i ucałował. – Nic mi nie będzie. Jestem przyzwyczajony. Poza tym spałem ostatnio przez trzy lata – dodał, żartobliwie, zaśmiała się i objąwszy jego wyczerpaną twarz obiema rękami pocałowała go, objął ją w talii i oddał pocałunek. Ktoś odchrząknął w pobliżu.
Oderwali się od siebie. Reszta kompanii czekała już gotowa do wymarszu, poza Orim, poganianym przez Doriego przy zwijaniu tobołka.
Kopiący na ostatniej zmianie oczekiwali ich u wejścia do tunelu. Wstał piękny, różowy poranek, słońce skrzyło się w śniegu na górskich szczytach; ciemne wnętrze Methedrasu nie wyglądało jak miejsce, w którym chciałoby się znaleźć i z pewnością nie napawało szczególnym optymizmem, zwłaszcza Miriam, której tunel pod górami kojarzył się z niedawną podobną przeprawą przez Góry Mgliste. Omal nie wyzionęła wtedy ducha. Pod górskim łańcuchem przynajmniej miało nie padać im już na głowy, i nie dąć w plecy, osłona od śniegu i wiatru, to były zalety posuwania się naprzód podziemiami. Weszli do ciemnego, surowego korytarza. Otulili się płaszczami szczelniej.
W tunelu było zimno.
Pierwsza wyprawa na północ nie przyniosła oczekiwanego rezultatu, Thranduil nie natrafił na żaden ślad po swojej żonie. Leśne Królestwo, pogrążone w żałobie po stracie królowej i wielu elfów w potyczce pod Gundabadem jakby przygasło, w dosłownym sensie – bursztynowe lampy nie wydawały się już tak ciepłe. Ich blask poszarzał. Ilijeon skłonił się swemu władcy, król siedział na tronie, z głową wspartą na pięści i nie patrzył na niego, wpatrywał się w bliżej nieokreślony punkt, myśląc nie wiadomo o czym. Mimo to Ilijeon postanowił podzielić się z nim tym, co przygotował, a było to podsumowanie poniesionych strat, zarówno tych w ludziach, jak materialnych.
Formalność. Do słuchania nic przyjemnego.
– Trzynaście koni zostało śmiertelnie ugodzonych – Ilijeon sprawdził w swoich notatkach, czy niczego nie pominął. – I jeszcze jedno, panie – opuścił trzymany w rękach papier. – Zniknął Aduial. Nie znaleźliśmy go na pobojowisku, a wyszedł z królestwa razem z orszakiem.
Thranduil podniósł na niego wzrok. Aduial, czyli „zmrok", „zmierzch". Miecz wykonany z ciemnego metalu, odbijającego światło księżyca, należał do Miriel. Nie miała go przy sobie, gdy zaatakowali orkowie, ale zabrano go, bo zawsze zabierano broń tych, którzy wyruszali, kiedy wyprawa miała taki a nie inny charakter.
– Może niedobitki orków go zabrały – Ilijeon podpowiedział, ostrożnie. Reakcje króla trudno było ostatnio przewidywać, nikt w królestwie się temu nie dziwił.
– Może – Thranduil zgodził się z tym, biernie. Spojrzenie ponownie uciekło mu z Ilijeona na coś poza nim, coś nieokreślonego.
– Zarządzić poszukiwania?
– Nie – potrząśnięcie głową. – Po co.
Wędrowali tunelami wewnątrz gór trzy doby, zatrzymując się, by każdy miał okazję coś zjeść i odpocząć – równocześnie racjonowali żywność, bo choć było wielce mało prawdopodobne, by szli w kierunku innym niż wyjście po drugiej stronie łańcucha każde z nich trzymało z tyłu głowy myśl, co by było, gdyby się okazało, że błądzą...
– Co tak cuchnie! – ktoś powiedział głośno, dało się słyszeć okrzyki niezadowolenia. Thorin zapalił latarnię, ich oczom ukazała się jaskinia wyścielona śmieciami. Grota goblinów. Ich skarby, przyniesione tu z powierzchni i zrabowane wędrowcom. To by wyjaśniało ten odór całkowicie.
– Trzymać się razem – syknął, krasnoludy przegadywały się, narzekając na smród i na sto innych rzeczy. – Raczej nie ma tu już żadnego goblina, ale ostrożności nigdy za wiele. Te groty, nawet opuszczone od dawna, nie wietrzeją tak szybko, lecz może się mylę.
Liczebność goblinów przetrzepana została przy okazji Bitwy Pięciu Armii. Tylu z nich wsparło orków w szarży na Erebor, że doprawdy niewiele pozostało ich w Górach Mglistych – tak czy inaczej, krasnoludy pospołu z elfami i ludźmi z pewnością nie wybiły wszystkich. Należało mieć się na baczności. Thorin pogonił kompanów, by przeszli przez jaskinię szybciej, w świetle latarni wypatrzyli z niej wyjście. Blask padł na oręż wsadzony za kufer przykryty brudnym dywanem, Miriam zmrużyła oczy, dostrzegłszy go; nie słuchając zachęceń Thorina, by „przechodzić, przechodzić, przechodzić" schyliła się ku wystającej rękojeści.
– Wszystko dobrze? – Bilbo zatrzymał się przy niej, złapała za rękojeść i wyciągnęła miecz zza kufra, była to bardzo zardzewiała, pokryta brązowym nalotem broń. Szorstka w dotyku. Musiała leżeć tu u goblinów od wielu lat. – Coś nie tak?
– Znam ten miecz – wyszeptała, obracając go w dłoniach, rękojeść miecza była ozdobna, klinga raczej prosta. Dość długa i wąska. Różniła się od tej w Orcriście Thorina, nie była jak ona szeroka i ciężka, miecz był smukły. Pasowałby do niej. Do Miriam. – Widziałam go już – przyjrzała się rękojeści. Z powodu grubej warstwy rdzy niewiele było na niej widać, coś rysowało się jednakże na klindze, tuż poniżej niej. Słowo zapisane w sindarinie. – Aduial – przeczytała. – Zmierzch.
Ciężar tej broni. Nie był jej obcy, jak gdyby miała ją już w rękach. Jak znalazła się w tej jaskini? We wnętrzu Gór Mglistych tak daleko na południe? Przecież ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, było przebudzenie się na północy, w zupełnie innych stronach świata. Jak to możliwe, że ona była tam, a ten miecz tutaj? Gdyby oczywiście faktycznie należał kiedyś do niej. Miała dziwne poczucie, że tak właśnie było, choć nie potrafiła tego wyjaśnić. Jakże inaczej mógłby wydawać się jej aż tak znajomy?
– Ruszcie się, nie możemy marudzić – Thorin przyszedł sprawdzić, co zajmuje ich tak długo, ją i Bagginsa. – Zaraz się okaże, że napadnie nas tu banda goblinów. O co chodzi? – zobaczył zardzewiały miecz w rękach dziewczyny. Bilbo wzruszył ramionami.
– Miriam mówi, że zna tę broń. To Anduil.
– Aduial – poprawiła go. – Zabiorę go ze sobą. Ktoś w Ereborze będzie potrafił go oczyścić?
– Pewnie tak – Thorin zmarszczył czoło. – Nie rozumiem. Rozpoznajesz coś, co wygląda, jakby leżało tu tysiąc lat?
– Tak, jestem tak stara.
– Ale to elfickie ostrze.
– A ja jestem elfem – odpowiedziała mu, zwykle, kiedy ze sobą przebywali, podkreślała, że ma w sobie krew krasnoluda, jakby wierzyła, że to ją do niego przybliży. Fakt, iż po części dzielili ze sobą rasę. Chyba pierwszy raz przyznała przed nim, że mimo iż rzeczywiście płynie w niej coś z ludu ziemi, w większym procencie należy do elfów. Powiedziała to mając świadomość, że go to zaboli. Usłyszenie tego tak wprost. Nie wiedziała, czemu to zrobiła, czemu odezwała się do niego w taki sposób, zupełnie, jak gdyby odnalezienie tego miecza z miejsca ich poróżniło. Zrobiło się jej przykro, lecz swych słów nie cofnęła.
– Dobra, pani elf – poczuł się tym dotknięty bez dwóch zdań. – Bierz sobie co chcesz, po prostu spadajmy stąd.
– O nie – Bilbo jęknął, spojrzeli na niego, oboje. Hobbit odchylił marynarkę, z jego pokrowca na Żądło wylewał się błękitny blask. – Thorinie!
– Gobliny – Thorin syknął, błyskawicznie zrywając się z miejsca. Pognał za oddalającą się korytarzem kompanią. – Gobliny! – zawołał do nich. – Wszyscy do broni i przyśpieszyć kroku, jazda!
Krasnoludy wpadły w panikę. Korytarz prowadził pod górę, pobiegli nim, cała grupa, dobywszy mieczy, toporków, krótkich noży i czego się tylko dało; za nimi rozległ się szum, stukanie ciężkiego oręża i tupot. Gobliny nadciągały wielką chmarą, próżne były nadzieje, że ten ohydny gatunek mógłby zniknąć z powierzchni ziemi. Thorin osłonił tyły, przepchnąwszy Miriam przed siebie, cóż, nawet, gdyby był na nią bardzo zły, i tak puściłby ją przodem – zarówno ona jak i on, takie życie, mieli zwyczajnie dość bezkompromisowe charaktery. Zranienie kogoś i nie przeproszenie za to, choć dusza krwawi z rozpaczy, pasowało i do niej, i do niego. Dlatego wcale od niej nie wymagał, żeby przepraszała.
Nagle zwężone ściany korytarza rozstąpiły się i kompania wypadła z tunelu do przepastnej jaskini, ogromnej, była to wydrążona wolna przestrzeń, tak bardzo przypominająca siedzibę Króla Goblinów, do której trafili przed laty. Ciemniejsza. Bardziej złowroga. Mroczna niczym Moria, a równocześnie przyzywająca w pamięci dawną wyprawę. Obrzydliwe gobliny oblazły skalne półki, całe ich mrowie, Thorin stanął na przedzie i rozejrzał się, po drugiej stronie jaskini ział ciemnością wlot do dalszej części korytarza. Musieli się tam tylko przedostać.
– Za mną, nie rozchodzić się – nakazał, ruszając skalnym występem. – Biegniemy na drugą stronę! Żwawo!
Wystartowali, Dębowa Tarcza przepuścił przed sobą krasnoludy, hobbita, Larę i Tauriel, złapał Miriam za rękę i razem z nią podążył śladem pozostałych, gobliny kwiczały jak świnie. Pełzły po swoim wykutym w kamieniu prowizorycznym leżu, ich długie, fikuśne kończyny sięgały gromadki, wysuwając się z przepaści po jej lewej; biegnąc, Miriam spojrzała w górę, ku sufitowi jaskini, gdzie skłębiło się stworów, aż czarno. To był błąd, nie patrząc pod nogi postawiła krok zbyt blisko krawędzi, jej nieszczęście, że akurat w tamtym miejscu ścieżka się zwężała – poczuła tylko charakterystyczny, bardzo nieprzyjemny bezwład w żołądku i krzyknąwszy runęła w przepaść, pociągając za sobą Thorina, Durinowi niech będą dzięki, że krasnolud zachował na tyle przytomności umysłu, by ją przytrzymać, zostając na ścieżce, inaczej polecieliby w dół oboje.
Dziewczyna zawisła na jego naprężonym przedramieniu nad ciemną, bezdenną otchłanią.
– Nie puść mnie – sapnęła, Thorin popatrzył na nią i zobaczył w jej oczach przerażenie. – Proszę, nie puść mnie – powtórzyła, rozpaczliwie, szarpnąwszy się, wyrzucił drugą rękę do przodu, złapał jej dłoń obiema swoimi. Krasnoludy zorientowały się, co się dzieje, zewsząd nadciągały gobliny; Kili wrócił się ścieżką nad przepaścią najszybciej. Minął Thorina i Miriam, i skoczył, by wbić ostrze w szarżującą na nich pokrakę. Balin padł na ziemię, złapał Thorina za nogi. Bilbo i Oin zrobili to samo, Lara pociągnęła go za buta. Fili dołączył do brata, miecze przecinały powietrze ze świstem, rozlegał się skrzek za skrzekiem.
– Nie puszczę cię – Thorin odparł, mięśnie jego rąk napięły się jeszcze bardziej. Pociągnął Miriam do góry. – Podciągnij się, mała. No już. Odepchnij się od skały!
Wciągnął ją, jej stopa z szurnięciem odbiła się od powierzchni skalnej ściany.
– Za dużo ich! – Kili wrzasnął, wydostawszy Miriam z powrotem na ścieżkę Thorin podniósł się na nogi czym prędzej, reszta też już wstała, goblińskie mrowie robiło się coraz gęstsze.
– Dziękuję – brązowe oczy dziewczyny rzuciły Thorinowi spojrzenie pełne skruchy, pokręcił głową, nie czas na to. Teraz mieli na karku hordę przebrzydłych goblinów.
– Później – powiedział, rzucili się do ucieczki, Kili miał rację. Nawet jak na ich całkiem liczebne towarzystwo, gobliny były jeszcze liczebniejsze. Mało przewidywalne. Wejście do korytarza było już na wyciągnięcie ręki, pierwsi z kompanii wbiegli do niego, na czele z Dorim, Orim, Larą, Fili i Kili doskoczyli do Dwalina, któremu już przedtem pomagali się przemieszczać i pociągnęli go na swoich ramionach do przodu, byle dalej w głąb tunelu. Coś mignęło Thorinowi, gdy pokonywał ostatni otwarty odcinek ścieżki, przystanął, spojrzał w tamtą stronę. – Nori – rozpoznał krasnoluda, blednąc kompletnie.
Kawałek od wejścia do tunelu gobliny zbudowały klatkę wiążąc ze sobą kawałki drewna i kości, zapewne ludzkich i krasnoludzkich, być może częściowo i zwierzęcych; siedział w niej Nori jak się patrzy, choć wychudzony, a jego ekstrawagancka fryzura na kształt rozgwiazdy pozostawała w nieładzie. Thorin podbiegł do niego, rzuciwszy jedynie okiem za oddalającą się tunelem kompanią, Miriam zatrzymała się wraz z nim, znów biegli na końcu pochodu, nikt nie zauważył więc, że zostali w jaskini. Nikomu nie przyszło do głowy, by to sprawdzić!
– Co robisz? – spytała go, biegnąc za nim, machnął na nią ręką.
– Idź za pozostałymi. Muszę go z tego wyciągnąć.
– Zwariowałeś? Mam zostawić cię tu samego?
Nori. Czy to aby nie ten krasnolud, który udał się w Góry Mgliste niby celem Dunlandu? Nori kochał błyskotki i co cenniejsze przedmioty, nie potrafił się im oprzeć – można by rzecz, że kierowała nim swego rodzaju kleptomania. Kiedy zobaczył coś ładnego, coś błyszczącego i zapewne większej wartości, natychmiast kitrał to do kieszeni. Albo za pazuchę. Oto, gdzie doprowadził go jego zwyczaj buszowania w poszukiwaniu cennych przedmiotów: do klatki goblinów.
– Zaskoczyły mnie w grocie – Nori wyjaśnił, Thorin potrząsnął klatką. – Co ty tu robisz? – uwięziony krasnolud zmarszczył czoło, w kącie klatki leżał jakiś szkielet, a na nim martwy ork. Miriam przytknęła dłoń do ust, śmierdziało niesamowicie. – Myślałem, że nie żyjesz.
– Stare dzieje – Thorin szarpnął klatką mocniej, tworząca ją kość wyskoczyła z konstrukcji, zostając mu w ręce. Spojrzał na nią, obrzydzenie spowiło mu twarz.
– Thorinie – Miriam oparła dłonie na jego plecach, poklepawszy go po nich, po goblinach rozlewała się właśnie świadomość, że nie wszyscy członkowie grupy pobiegli tunelem; nie ścigały tamtych, bo tunel prowadził na powierzchnię, a powierzchnia oznaczała promienie słoneczne. Nie, wolały zostać pod ziemią. – Idą tutaj. Szybciej!
Wykopawszy dolną część klatki Thorin wyciągnął przyjaciela przez powstałe wąskie przejście na zewnątrz; Nori był znoszony, tak można by to określić, chudy, bez niemal żadnej siły, twarz mu się zapadła. Cień krasnoluda. Na Durina, pewien był już, że to jego koniec, że zdechnie jak ten ork, który cuchnął tak bardzo, że dostawało się od tego zawrotów głowy.
Stanęli we trójkę koło siebie, gobliny ich otoczyły.
– Nie dać się im – Thorin poinstruował tylko, Miriam dobyła miecza. Nie Aduiala, zardzewiałym tępym ostrzem nie ubiłaby bowiem zbyt wielu potworów, nie, wyciągnęła miecz, który wyniosła ze sobą na początku wyprawy z Ereboru. Powiodła wzrokiem po kotłowisku formującym się wokół nich. Nie przedrą się przez nie, nie było nawet mowy.
Tymczasem kompania wydostała się przez wznoszący się korytarz na światło dzienne. Im dalej tą drogą, tym robiło się mroźniej, ale i jaśniej, wyszli na świeże powietrze, mroźne powietrze, po tej stronie gór śnieg był płytszy, niż po zachodniej, zimowe słońce skryte za chmurami miało postać jasnego koła widocznego, lecz nie rażącego w oczy dzięki tej warstwie chmur właśnie; posprawdzali siebie nawzajem, jeden drugiego.
– A gdzie Thorin i Miriam? – Lara spytała, głośno, spojrzeli wszyscy na wylot korytarza, ich przywódcy, jak i jego ślicznej partnerki, rzeczywiście nie było. Nie wyszli za nimi tunelem, jak być powinno. – Pewnikiem dorwały ich te okropne stworzenia! – dziewczyna zaszlochała, Fili przyciągnął ją do siebie i przytulił.
– Nie poradzimy sobie z taką ich zgrają – Tauriel spojrzała na Balina, Dwalin oderwał się od podtrzymującego go Kiliego. On i Balin popatrzyli na siebie, łysy wojownik pogroził mu palcem.
– Trzeba po nich wrócić. Ani mi się waż zarządzać co innego!
– Nie zostawimy ich tam przecież – Balin potrząsnął głową, trzymając się pod boki. – Obawiam się jednak, że istotnie potrzebna nam będzie pomoc. Wpakujemy się w jeszcze większe kłopoty, działając nierozważnie.
– No to co proponujesz?
– Pod Ereborem słyszałem, jak Miriam wypowiadała słowa o magicznej mocy przywołującej Istariego. To Gandalf. Wtedy się zjawił, prawda? – uniósł znacząco obie brwi. Dwalin klepnął się po kieszeniach. – Może uda mi się to powtórzyć.
– Będę ci asystować – Tauriel przytaknęła na to, Dwalin przewrócił oczami i skierował wzrok ku wylotowi tunelu. Niech próbują wezwać Gandalfa.
Byle nie było za późno.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top