Pren Gwydh

Należący do Thranduila, służący mu przez stulecia jeleń poniósł w Bitwie Pięciu Armii śmierć – do Lhan Tarren władca elfów wjechał więc na olbrzymim koniu rasy shire, koniu z nogami porośniętymi prostą, gładką sierścią. Kopyta zastukały na bruku pokrywającym plac pod ratuszem; Thrydan Wilcza Zmora i jego towarzysz Dunlending odwrócili się, unosząc wzrok.

– A ty tu czego – chyba nikogo nie powinno było dziwić to chłodne powitanie. Wilcza Zmora pozostawał w dobrych stosunkach z krasnoludami, co bratanie się z elfami wykluczało. Zwłaszcza tymi elfami, elfami z Mrocznej Puszczy, bo choć trzy lata wstecz król Thranduil i jego ludzie przyłączyli się do krasnoludów i niewielkich oddziałów Barda Łucznika, by wspólnie odeprzeć atak orków, w gruncie rzeczy nie poprawiało to w relacjach międzyrasowych wiele. Zadra z przeszłości pozostawała. Blizna po niej lśniła jasno, nie tak być może wyraźnie, jak niegdyś, wciąż jednak widocznie. – Nie jesteś tu mile widziany – Thrydan zrobił w kierunku Thranduila krok, w jego ochrypłym głosie czaiła się groźba.

– I wcale nie pragnę być – ku jego pewnemu zaskoczeniu Thranduil zsiadł z konia, podeszwy eleganckich wysokich butów dotknęły placu. – Jadę z Rhovanionu tropem kompanii Thorina Dębowej Tarczy. – W porządku, opuścił siodło, by nie przemawiać do Wilczej Zmory z góry, nie omieszkał jednakże unieść dumnie podbródka. – Widziałeś go może?

– Ano. Widziałem – Thrydan obejrzał się na stojącego za nim mężczyznę i wymienił z nim półuśmiech. – Opuścił Lhan Tarren trzy dni temu. Czemuż to zależy ci na spotkaniu z nim, co? – podparł się pod bok, lewą ręką. – Ponoć nie darzycie się sympatią.

– Gwoli ścisłości, nie zależy mi na nim – uprzejmość, ale wyniosła. Zabawne, jak toczyła się ta wymiana zdań, pełna subtelnych uszczypliwości, lecz nie pozbawiona kultury, wymuszonej kultury, by nie polała się krew. – Szukam kogoś, kto z nim podróżuje. Podobno.

Wilcza Zmora wciągnął powietrze przez nos. Pomyślał, chwilę, jak gdyby rozważając swój kolejny krok.

– Pojechali do Pren Gwydh – oświadczył, w końcu. – Na południe Dunlandu, stamtąd zapewne udadzą się do brodów na Isenie. Daliśmy im kozły – poinformował, nie bez satysfakcji stwierdzając, iż elfa nowina ta w lepszy nastrój nie wprawiła. – Mogą być bardzo daleko.

Nawet uwzględniając popas czy noclegi, przeprawa przez dziki teren na kozłach szła dwa razy szybciej niż bez nich, zwłaszcza, że kompania prowadziła ze sobą dwa dodatkowe, niosące bagaże. Kozły lżej i prędzej pokonywały trudne szlaki, były bardziej wytrzymałe na niepogodę i niesprzyjające warunki niż konie: twarde jak krasnoludy, nieustępliwe. Nie było wątpliwości, że tam, gdzie piękny shire nie postawiłby nogi, one przechodziły bez marudzenia. Świadomość tego z pewnością nie poprawiała Thranduilowi nastroju.

Popatrzył na swoje zwierzę. Jak gdyby nigdy nic wspiął się na nie, bez słowa.

– Zapłać mu – rzucił jedynie, do Ilijeona, Thrydan parsknął głośno.

– Nie wziąłbym od ciebie żadnych pieniędzy, choćby świeciły się jak psu ślepia – powiedział, wracając do swych przerwanych zajęć. – Choćbym nie miał co do gęby włożyć, nie przyjąłbym złamanego szylinga od elfiego błazna. Wystarczyłoby dziękuję. Ale takim jak ty takie słowa przez gardło nie przechodzą, nie? – prychnięcie. – Zabierajcie się z mojego miasta. Powiedziałem wam, co chcieliście.

Thranduil milczał przez chwilę, w Śródziemiu... narobił sobie wrogów, czy do Elronda z Rivendell odezwano by się w podobnym tonie? Narobił sobie wrogów swą obojętnością i chłodem wobec każdego, obojętność ta nie wynikała jednak z niczego. Wynikała ze złamanego serca. Gdyby jego najukochańszej żony nie odebrano mu przed laty, w okrutny sposób, jakże inaczej mogłyby wyglądać losy nie tylko jego, ale i tych, z którymi je dzielił. Może pomógłby krasnoludom, a Smaug nigdy nie osiadłby w Ereborze na tak długo. Może Legolas wciąż mieszkałby z nim w Leśnym Królestwie.

Gdybania. Nie widział Miriel od tak dawna, że nie był pewien, co stanie się z nim, gdy ją znów ujrzy.

– Nie to nie – mruknął do siebie i zawracając konia spojrzał na Ilijeona. – Do brodów na Isenie – rozkazał, Ilijeon skinął głową.

Wyjechali z Lhan Tarren z łoskotem kopyt.

Bakn galikh, Uzbadnâtha [Dzień dobry, Księżniczko] – Thorin otworzył oczy jako drugi, tym razem to Miriam była pierwsza. Obudziła się przed nim i patrzyła, jak śpi. – Ugunnai ni'b-bakn d'aglub Khuzdul? [Co, za wcześnie rano, żeby mówić w Khuzdul?] – spytał, w obliczu jej reakcji, odwróciła od niego bowiem wzrok i prychnęła.

Za wcześnie, żeby nazywać mnie księżniczką – oświadczyła, popatrzył na nią zmrużonymi oczyma. Czyżby? Czyż to nie ona zaproponowała, noc wcześniej, by ją uczynił swoją królową, bo razem byłoby im lżej? Rozumiała khuzdul. Nie potrafiłaby powiedzieć w tym szorstkim języku ani słowa, gdy jednak posługiwał się nim ktoś inny była w stanie wyłapać to i owo. Za wcześnie. Śmiechu warte. Była KRÓLOWĄ od tysięcy lat, od momentu, w którym wyszła za elfa o królewskich korzeniach, a on objął po ojcu koronę. – Świta. Powinniśmy ruszać, Thorinie.

Gdyby nie było im tak śpieszno nie garnęliby się wcale do opuszczania Lhan Tarren. Gdyby nie Samotna Góra i jej dobro na ich uwadze z pewnością spędziliby w bezpiecznej komnacie jeszcze wieczór czy dwa – wizja powrotu na przepastne wzgórza Dunlandu, gdzie wiatr chłostał po twarzy, a o schronienie, jak okiem sięgnąć, trudniej było niż można by oczekiwać, entuzjazmem nie napawała. Miriam nie wiedziała, że gdyby spędziła w mieście Thrydana Wilczej Zmory kolejne dwie, trzy noce przyjechałby tu po nią ktoś, kogo od dawna szukała nie rozumiejąc, czego szuka. Thranduil. Spotkaliby się, gdyby nie różnica paru dób. Kompania wyjechała z miasta na kozłach z nowymi zapasami jedzenia, w nowej odzieży. Król elfów się spóźnił.

Bifur, Bofur i Bombur przyłączyli się do szykującej się do wymarszu z miasta Dunlendingów gromadki. Oczywiście po wyjęciu ze łba ostrza, które tkwiło w nim przez wiele wiosen pierwszy z nich odzyskał zdolność przemawiania we Wspólnej Mowie – i stwierdził, że z chęcią skwituje poczynania swych przyjaciół w Ereborze, i odwiedzi raz jeszcze znajome kąty. Bombur poupychał sobie obwarzanki po ubraniu, Bofur odpalił zaś fajkę i wzruszył tylko ramionami.

– A co tu będę siedział – rzekł, wypuszczając obłoczki dymu.

Dís nie spodobało się, że tak szybko wyruszają. Rozczulał ją i martwił zarazem fakt, iż jej synowie dorośli i związali swoje losy z wybrankami, Kili z Tauriel, zaś Fili (poniekąd) z Larą – jak w przypadku niemal każdej matki i każdego syna. Thorin upomniał ją, by im zanadto nie matkowała. „Robisz z nich ciepłe kluchy. Z ciepłych kluch żadnego pożytku dla nikogo", podsumował to, posłała mu piorunujące spojrzenie.

– Taki z ciebie twardziel! – wyrzuciła mu, niewielka ilość śliny poleciała przy tym z jej ust na ziemię.

– Gardziel? – Oin nie zrozumiał. – Komuś potrzebne pastylki na gardło?

Cały dzień wędrówki minął im na opowieściach o tym, jak to rozdzielili się u stóp Gór Mglistych od strony wschodniej, bo napadła na nich horda orków, jak wcześniej Ori wykąpał się w Leśnej Rzece, jak spotkali się po wszystkim na Wichrowym Czubie i jak śnieżyca utrudniła im wędrówkę do Bree. Nie było też końca wspominkom, Bifur, Bofur i Bombur nie widzieli się z Bilbem od czasów bitwy. Och, jakże wspominali!

– Troll porwał biednego Bombura do góry i rozdziawił paszczę, na co nasz poczciwy hobbit: „Tego nie jedz! On ma r-robaki" – roześmieli się w głos, wspominając niegdysiejszą potyczkę z trollami, łatwiejszą niż ich ostatnia, trolle ongiś były jak się okazywało jeszcze durniejsze niż obecnie, i stosunkowo łatwo wyprowadzało się je w pole. Jadąc na koźle Miriam spojrzała na Thorina, uśmiechnął się, również na nią spoglądając. Mimo iż jego myśli zajęte były wtenczas Smaugiem, i on wspominał dawną wyprawę z rozczuleniem. To nie były złe wspomnienia. Przynajmniej nie wszystkie z nich. – Wszyscy jesteśmy zakażeni!", podchwyciliśmy, i ani się nie obejrzeliśmy, a przyszedł świt i potwory skamieniały jak się patrzy.

– Pomijasz istotny, drogi Bofurze, fakt, że to Gandalf ostatecznie pomógł nam w najtrudniejszym dla nas momencie – Bilbo przypomniał, tak drobny w porównaniu z wielką głową kozła. Trzymał się na nim dzielnie. – Trolle zmęczyła po chwili nasza gadanina i przymierzały się do pożarcia nas tak czy inaczej. Dlaczego Gandalfa nie ma z nami? – spytał, wreszcie wypowiedziawszy to na głos, choć zastanawiało go od wielu dni. – Powiedział wam, że należy jechać do Shire i nie zechciał się przyłączyć?

– Jak widać doskonale radzimy sobie sami – Thorin odparł. – Jego obecność byłaby zbędna.

– Co ci powiedział? – Miriam zrównała się z krasnoludem, reszta kompanii powróciła już żywo do radowania się anegdotkami. Fili opowiedział swoją i jadąca za nim Lara wybuchnęła rubasznym śmiechem. Chrząknęła przy tym, niezbyt elegancko. – Wiem, że wyjaśnił ci, czemu z nami nie jedzie. Zanim opuściliśmy Erebor. Nie zapytałam cię wtedy o to, bo i tak byś mi nie odpowiedział – posłała mu znaczący uśmiech, oj tak. Na początku znajomości warknąłby na nią tylko i kazał jej pilnować własnego nosa. – Nie twierdzę, że Czarodziej nie ma ważniejszych spraw od przejmowania się cudzymi. Zwyczajnie jestem ciekawa.

– Gandalf bacznie obserwuje Śródziemie. Znasz opowieści o Czarnym Władcy, i Ostatnim Sojuszu? Wielkiej bitwie na Dagorlad? – Ba. Jej teść, ojciec jej męża, zginął na Dagorlad. Król Oropher. Nie pamiętała tego, wielkie starcie wojsk Ostatniego Sojuszu z siłami Saurona nie było jej jednak tematem nieznanym. – Osobiście nie zgłębiłem tego tematu wystarczająco, by rozumieć, co dokładnie miał na myśli, wyraził się jednak, iż obawia się, że dawne zło nie zostało w tamtym czasie całkowicie zgładzone. Choroba Zielonego Lasu, orkowie gdzie się nie ruszyć. Czujniej wietrzy w powietrzu i zdaje się nie wyczuwa w nim niczego dobrego. Ja tam nie wiem – wzruszenie ramionami. – Dość miałem jak dotąd własnych problemów, by się przejmować szerszą perspektywą. Czarodziej to co innego.

– Gandalf uważa, że Ostatni Sojusz nie zgładził Saurona?

– Ciszej – Thorin syknął, obejrzał się za siebie, na przyjaciół. Nikt nie zwrócił na ich rozmowę uwagi. – Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś od tak wypowiedział to imię, wprost. U krasnoludów na ogół za wiele się o tym nie słyszy, to była sprawa pomiędzy Czarnym Władcą, elfami i ludźmi. Nawet my jednakże rozumiemy, że lekkomyślne wypowiadanie od tak złych imion nie zwiastuje pomyślności. To jak wymówić imię Zguby Durina.

– Balroga?

– Na miłość mego ojca, kobieto! – ofuczał ją, choć oczywiście wymówiła to słowo, by się z nim podroczyć. Balrogów istniało na świecie kilku i wszyscy byli Majarami, którzy przeszli na stronę Morgotha. Duchami ognia. To nie brzmiało przyjemnie, wątpiła jednak, by miało sprowadzić na nich nieszczęście. – Tak czy inaczej, nie ma go z nami. Gandalfa. I nie ma też powodów, by się o niego dopytywać czy roztrząsać, jakież to inne zajmują go troski.

W dolinie pomiędzy wzgórzami dopadł ich zmrok. Bura trawa, i ciemniejące niebo.

– Zmierzcha – Thorin nakazał swemu kozłowi zwolnić. – Rozbijemy tu obóz! – zawołał do pozostałych, odwracając się do nich. – Zatrzymamy się na noc.

– Jesteśmy w Pren Gwydh? – Miriam przeskanowała wzrokiem ciągnące się połacie suchych źdźbeł.

– Chyba tak.

– Więc gdzie zabudowania?

– Może zaczynają się kawałek dalej – zeskoczył z kozła na ziemię. – Nie panikuj, mała. Pomóż rozbijać obóz.

To nie była panika – brak zabudowań, choć przejechali kawał krainy i znajdowali się tak daleko od Lhan Tarren, że jakaś wioska lub osada powinna była się już pojawić, wydawał się najzwyczajniej w świecie podejrzany. I niepokojący. Zignorowawszy prośbę Thorina oddaliła się od kompanii, gdy zapadał zmrok trudno było dostrzec cokolwiek, nawet jej. Zatrzymała się przy skrawku ziemi, którego brązowa trawa nie porastała. Schyliła się, by sprawdzić, z czym ma do czynienia... Nabrała w palce kruchego materiału. To był popiół. Został jej na opuszkach, brudny i tłusty.

Spojrzała przed siebie. Wypalonych w trawie placków wyrosło przed nią bez liku.

– Thorinie? – odezwała się, głośniej, by usłyszał ją z odległości. – To jest pogorzelisko...!

Nie zdążyła zawołać niczego więcej. Krzyknęła, bo ktoś złapał ją od tyłu i objął jej szyję krótkim mieczem, Dunlendingowie. Zebrała się ich na pogorzelisku cała gromada. Ci mieszkańcy Dunlandu różnili się od tych, których spotkali w Lhan Tarren – całe ich twarze były umorusane, ubrania jak uszyte z worków po kartoflach. Psuły im się zęby. Brudne paznokcie wrastały w skórę. Z oczu biła zatrważająca dzikość.

Thorin zobaczył ich i pobladł.

– ZOSTAW JĄ! – zakrzyknął, rzucając się ku dziewczynie z orężem, Fili i Kili spostrzegli, co się dzieje i ruszyli na odsiecz także, błyskawicznie wprost porzuciwszy, czymkolwiek się zajmowali. Bilbo pobiegł za nimi. – Zostaw ją – Thorin powtórzył, zatrzymując się o solidny krok od mężczyzny trzymającego Miriam za gardło. – Bo jeden z naszych odstrzeli ci łeb! – warknął, wściekle, jego siostrzeńcy napięli cięciwy.

– O ile zdąży, zanim obetnę głowę twojej pięknej pannie – Dunlending miał cuchnący oddech. I na Miriam nieszczęście również nie najmniej siły, jego uścisk ją unieruchomił. – Przeklęte krasnoludy! Trolli nie było w Dunlandzie, zanim wy się w nim nie pojawiliście. Przyłażą tu za wami!

– My tylko tędy przejeżdżamy – Fili wyjaśnił, Kili odetchnął przez nozdrza, trzymając cięciwę łuku napiętą jak struna.

– Otóż to! Sprowadzacie je tu z północy, południe to nie ich miejsce. Podobnie jak wasze!

– A zatem macie problem z trollami – hobbit wtrącił się do rozmowy, Dunlending popatrzył na niego, jakby dopiero teraz go zauważył. Miriam wymieniła spojrzenia z Thorinem; żyły nabrzmiały mu na czole z wściekłości. – A my jedziemy z Lhan Tarren, gdzie przysłużyliśmy się ich wybiciu, co do jednego, choć ciężko mi o tym mówić. Przyznaję – Bilbo Baggins wypowiedział się, jak zwykle z najwyższą elokwencją. – Z miasta nadciągają do was posiłki! Thrydan Wilcza Zmora szykuje się, by ruszyć na południe i przepędzić trolle z reszty Dunlandu.

– Bajanie – Dunlending prychnął. – Bujdy! Nie wierzę wam. Naszą osadę strawił pożar – szarpnął dziewczyną, pokazując na pole popiołu, nie uszło jej uwadze, że Thorin drgnął. – Trolle terroryzują nas od dawna. Patrzymy, jak pożerają naszych krewnych i przyjaciół na naszych oczach!

– Wujku, uspokój się – Fili opuścił swój łuk, i dotknął thorinowego ramienia. – Kili? Na Durina, uspokójmy się. To prawda – zwrócił się do Dunlendinga. – Święta prawda. Pomogliśmy wybić trolle z Lhan Tarren. Wilcza Zmora wyruszy na południe lada chwila, dotrze i tu. Przykro nam, że spotkała was ta tragedia. Ale my również ongi patrzyliśmy, jak nasi pobratymcy giną w pożodze! Czyż to dla was bez znaczenia?

Dunlending nie odpowiedział. Miriam przełknęła ślinę, z trudem, Balin, Oin, Bofur i Bifur – pozostali z tyłu, przy kozłach, z bronią uniesioną w pogotowiu, toporkami, krótkimi mieczami. Fili nakazał im gestem nie ruszać się ze swoich pozycji, usłuchali go, broni jednakże nie opuścili. Gdyby Dwalin nie był kontuzjowany z pewnością on również stałby teraz z Thorinem, jego siostrzeńcami i Bilbem w pierwszym rzędzie.

– Puść ją, do cholery – Thorin upomniał się.

– Powinniśmy ugrillować ją na twoich oczach, żebyś zrozumiał, co czujemy – nieznajomy mężczyzna oznajmił, puścił Miriam i odepchnął ją od siebie, Thorin natychmiast pochwycił ją za rękę. Pociągnął ją ku sobie i popchnął za swoje plecy. – Oskubać do kości. Przejeżdżacie, mówicie. A dokąd to zaprowadzi was wasza droga przez Dunland?

– Do brodów na Isenie – Fili odparł, wujek popatrzył na niego jak na idiotę. Po jakie licho opowiadał o tym nieznajomym?

– Brody dawno zajęły trolle. I pełno tam orków. Powiedziałbym, że to samobójstwo kierować się w tamtą stronę – Dunlending schował miecz. – Nie obchodzi mnie jednak wasz los, nie będę wam więc tego odradzał. Zatrzymywanie się tutaj to podobnie głupi pomysł. Te jaskiniowe korniszony wędrują tędy tam i z powrotem. Niedaleko stąd obozujemy my – oświadczył, niespodziewanie. – Nazywam się Randwulf i ponieważ upieracie się, że pomogliście Wilczej Zmorze, pozwolę wam spędzić w naszym obozie jedną noc. Możecie pójść za nami. O ile nie boicie się, że wyrżniemy was przez sen – uśmiechnął się, odsłaniając zepsute zęby. Miriam popatrzyła po jego towarzyszach, kobieta z włosami jak szczotka wyszczerzyła się do niej tak samo złowrogo.

– Zrobił ci coś? – Dunlendingowie ruszyli. Thorin złapał ją za ramiona, postawił przed sobą i spojrzał po niej w dół. – Przysięgam, zatłukę śmiecia, jeśli zrobił ci krzywdę.

– Nic mi nie jest – strąciła z siebie jego dłonie. – Paskudnie śmierdział, ale w jednym miał rację. To nie jest dobre miejsce do noclegu.

– A ciebie co napadło! – krasnolud trzepnął siostrzeńca po głowie. – Może mu trzeba było wyśpiewać wszystko o Ereborze. I o żołędziach! – Wziął głęboki wdech. Bądź co bądź, uleganie nerwowej atmosferze nie służyło niczemu. – Pójdziemy z nimi – zadecydował. – Ale połowa się położy, a połowa trzyma straż. Nie zaryzykuję. Nieszczęsny Dunland – prychnięcie.

– Thorinie – Balin włączył się do dyskusji. – Jeśli nie można przeprawić się przez Isenę, którędy na wschód? Jak pokonamy góry?

– Są tunele pod Methedrasem – Tauriel skrzyżowała ręce na piersi. – To ostatni na południe szczyt Gór Mglistych. Góruje nad Isengardem. Nie gwarantuję, że nie spotkamy tam goblinów – zrobiła głową lekko przepraszający ruch. – Ale to i tak lepsze, niż próbować przejść górą, albo wpakować się w zasadzkę orków.

– Methedras – Thorin powtórzył. – A dalej co, Fangorn? Będziemy musieli zrezygnować z kozłów. Na Durina, wrócimy pod Samotną Górę za rok.

– Znasz inne wyjście?

Nie znał go. Nie wątpił też, że Randwulf mówił prawdę, brody na Isenie stanowiły naturalne przejście pomiędzy Dunlandem a Rohanem, pomiędzy zachodem a wschodem. Były kapitalnym strategicznym punktem, droga ta stanowiła bowiem ważny szlak handlowy – przejęcie jej gwarantowało sparaliżowanie ruchu w większej części Śródziemia, nieświadomych zaś zagrożenia trolle z pewnością pożerały, a orkowie ograbiali i mordowali. Genialny przyczółek, gdy pragniesz uprzykrzyć ludziom życie.

Dunlendingowie ze spalonego Pren Gwydh ukryli się wśród wystających z ziemi skał. Ich małe obozowisko rozświetlały powtykane w grunt pochodnie, schronienie stanowiły łachy rozciągnięte na wbitych w ziemię kijach na wzór namiotów. Ci, których nie było wśród gromady, która zaatakowała kompanię popodnosili na jej widok głowy; pachniało prostym jedzeniem. Najprostszym, jakie można sobie tylko wyobrazić.

Lara stanęła bliżej Filiego. Kobieta pilnująca garnka wstała, jej surowe oblicze nie miało w sobie za grosz serdeczności – mała dziewczynka o brudnych policzkach obiegła ją, zatrzymała się za jej nogą, z przebiegłym spojrzeniem.

Dwalin przepchnął się pomiędzy Filim, Larą a Miriam do przodu, podparty na drewnianej kuli. Jego wzrok spoczął na kobiecie, oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia... Na moment zapadła cisza. A potem to właśnie Dwalin otworzył usta pierwszy.

– Hilda?

*wyobrażam sobie córkę Dwalina jako córkę Gorra, czyli Love, z Thora: Love and Thunder :D byłaby idealna do tej roli*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top