Dwie rzeki
Płonące niebo nad Carn Dûm. Jej brudne policzki, brudne dłonie, bose stopy. Nieprzyjazna kraina na północy znów nawiedziła ją w snach, oglądając ją w nocnym koszmarze przewróciła głową, z zaciśniętymi powiekami, Thorin przystanął nad nią i uniósł brew. Przez chwilę obserwował, jak się męczy, dysząc ciężko, wyraźnie śniąc o czymś nieprzyjemnym – wreszcie westchnął i trącił ją, butem, wystraszyła się i obudziła, dźwigając się z ziemi.
– Wstawaj – burknął. Rozejrzała się, krasnoludy szykowały się do wymarszu, kozły beczały, objuczane bagażami. – Ruszamy.
Poranek był zimny, mgła zalegała na polach pod lasem. Miriam wciągnęła głęboko chłodne powietrze, koszmar rozproszył się; Kili zwijał swój koc w rulon, Filiego, który zwrócił mu uwagę, że robi to źle pchnął ręką w pierś. Jechali cały dzień, a następnego dotarli do brzegu Leśnej Rzeki, kozłom przypadło w udziale zostać puszczonymi wolno i powrócić pod Samotną Górę. Kompania poprzyjmowała niesiony przez nie bagaż na siebie. Jak oni to robili, jak byli w stanie udźwignąć pakunek ważący nierzadko tyle co oni sami, tego dziewczyna nie wiedziała – patrzyła na Leśną Rzekę zastanawiając się, czy i w tym przypadku ich ciężar i samozaparcie zdziała cuda, na tym odcinku, gdzie rzeka schodziła z gór nurt był wyjątkowo silny. Istotę wątlejszą porwałby od tak.
– Zamierzasz ten potok tak po prostu... przejść? – spytała sceptycznie, Thorin przystanął na brzegu, spojrzał na rzekę i chyba ocenił ją na bułkę z masłem, bo prychnął jedynie, jakby była kałużą do przekroczenia. – Mniejsi się potopią. – Mniejsi jak Ori.
– Nonsens. Przeprawiali się przez nie takie nurty.
– Może warto byłoby pójść kawałek wzdłuż rzeki na południe i znaleźć dogodniejszy...
– Nie wymądrzaj się – zgasił ją, odwracając się do swoich. – Zabezpieczyć bagaż! Przeprawiamy się!
Przewróciła oczami. Idiota. Nie była pewna, czy sama da radę przeprawić się przy takim prądzie, co dopiero mówić o Orim czy Dorim, a nawet Balinie, krystalicznie czysta woda płynęła tu szybko, prędko przetaczając się po nierównym dnie. Och, zdradliwe dno. Czy ten ignorant naprawdę nie zdawał sobie z zagrożenia sprawy, czy też za wszelką cenę pragnął NIE POSTĄPIĆ tak, jak proponowała ona? Każdy, kto nie był łysą górą krasnoludzkich mięśni imieniem Dwalin nie miał w starciu z Leśną Rzeką szans i widziała to. On nie. Uparty jak kozioł, którego odesłał do Ereboru.
– To najgłupszy pomysł, o jakim w życiu słyszałam – burknęła, ściągając z ramion torbę, by upewnić się, że jest szczelnie zawiązana. Niedźwiedzie futro, które na sobie miała, sięgało jej do pasa, jeśli naciągnie wody nie zrobi w nim kroku.
– Możesz zostać – usłyszała i wyśmiała to, jeszcze czego. Nie, Thorinie. Wyobraź sobie, że nie zostanę.
Mimo szczelnego zabezpieczenia butów szybko wlała jej się do nich woda. Thorin ruszył przez rzekę pierwszy, sprawdzając dno kijem, Dwalin za nim, potem Balin, Oin, Fili i Kili, ona i wreszcie Ori i Dori. Nurt był mocny. Opływał jej kostki, a ostatecznie i łydki uderzając o nie ze sporą siłą, by dawać mu radę należało iść naprzód pewnie, moment zawahania, chwilowa utrata równowagi i ten silny prąd pociągnąłby marudera za sobą. Po Leśnej Rzece kolejną na ich drodze miała być Anduina. Ją też Thorin zamierzał pokonywać wpław? Miriam spojrzała do przodu, wychyliwszy się zza Kiliego dojrzała jego plecy, jego surowe, zdecydowane oblicze, gdy na chwilę odwrócił się, by powiedzieć coś do Dwalina. Stopa ujechała jej na śliskim kamieniu, w porę się odratowała; ostatnie promienie zachodzącego słońca zamigotały we wzburzonych falach.
Woda sięgnęła jej za kolana.
– Bracie! – usłyszała za sobą i obejrzała się. Ori wołał do Doriego, jemu rzeka sięgała już za pas. Był taki drobny. – Pomóż!
– Dalej, mój chłopcze – Dori złapał go za rękę i pociągnął za sobą. – Za nami połowa!
Thorin dotarł do brzegu. Dziewczyna zobaczyła, jak wychodzi z wody na ląd, jak podaje dłoń Dwalinowi, by łysemu krasnoludzkiemu wojownikowi łatwiej było podążyć jego śladem. W tym samym momencie rozległ się głośny CHLUST i ponownie odwróciła się do tyłu, błyskawicznie, Ori i Dori padli do rzeki na tyłki, pokonani jej siłą. Ich ręce rozłączyły się. Dori uchwycił się dna w miejscu, gdzie upadł i tam pozostał, zawodząc głośno po krasnoludzku, wątlejszego Oriego nurt porwał w dół strumienia. Krasnoludy pozatrzymywały się. „ORI!", krzyknął Kili, ona nie zawołała nic. Ruszyła krasnoludowi na pomoc, była najbliżej. Minęła Doriego, który podejmował właśnie rozpaczliwą i niezwiastującą powodzenia próbę oparcia się o dno stopami, popędziła za Orim.
Najmniejszy z krasnoludów przemieszczał się potokiem w dół niesłychanie szybko, łykając wody, próbując wołać („P-P-POMOCY!") i obracając się jak spławiana beczka na brzuch, na plecy, wymachując rękami bez ładu i składu. Toczył się wraz z pędzącym nurtem na łeb na szyję. Nie było szansy, że wyjdzie z tego sam. Miriam celowo przekrzywiła stopy bokiem na gładszym fragmencie dna, ślizgiem zmniejszając odległość pomiędzy nimi. Powtórzyła to, prawie dosięgnęła go ręką. Nie było czasu, by sprawdzić, czy ktoś jeszcze rzucił się za nią na ratunek. Nie miała do tego głowy. Niedaleko przed nimi wychynęła z wody gałąź, Ori minął ją, jego kaptur zahaczył o jej ostry koniec i zaczepił się na nim, Miriam zjechała rzeką tuż koło niego i zatrzymała się, łapiąc za tę samą gałąź. Ręka zabolała ją, chwytając się poraniła sobie palce.
– Ori – charknęła, jej także woda zdążyła wlać się po drodze do ust. Złapała go za ubranie, przesunęła, pchnęła ku brzegowi, do którego zmierzali; krasnoludy zbiegły skarpą wzdłuż strumienia, rozpoznała Balina, Filiego. Fili znalazł inną gałąź i sięgnął nią ku Oriemu, Kili dołączył do niego, na pełnym sprincie. Miriam upewniła się, że trzymają małego krasnoluda i że nie pozwolą mu ponownie odpłynąć, pociągnęli go ku sobie, ona spróbowała przemieścić się ku nim trzymając się wystających głazów, pomiędzy którymi zaklinował się konar, który wyhamował ich spływ.
Poślizgnęła się. Pech chciał, że upadając, trafiła w głaz tyłem głowy.
Zniknęła pod wodą.
Nie oglądała się za siebie przez cały ten czas, odkąd wyruszyła w pogoń za Orim, nie mogła więc wiedzieć, że Thorin wszedł z powrotem do rzeki jak tylko najmłodszy z ich kompanii popłynął z nurtem. Uderzywszy się na tyle mocno, iż straciła przytomność nie mogła być również świadoma momentu, w którym ten sam Thorin Dębowa Tarcza zanurkował, by wyciągnąć ją spod wody na powierzchnię, była ciężka. Była cholernie ciężka, nie dlatego, że ważyła dużo bo wręcz przeciwnie, to jej futro. Całkowicie pełne wody stanowiło balast nie do przeskoczenia. Zdarł je z niej, popłynęło z falami, znikając im z oczu.
Lżejszą doholował ją do brzegu łatwiej.
– Oddycha? – Balin pochylił się nad nią, Thorin wyciągnął ją z rzeki, zatem klęczał najbliżej niej; przysunął twarz do jej twarzy, sprawdzając. Nie wyczuł niczego, najlżejszego podmuchu powietrza, podniósł się więc, położył dłonie na jej klatce piersiowej i nacisnął, dwa razy, a wtedy drgnęła gwałtownie, uniosła głowę i kaszlnęła, głośno, przewróciła się na bok. Woda wylała się z jej oskrzeli.
Nabrała powietrza, z głośnym westchnięciem.
– A nie mówiłem? – Thorin odsunął się od niej, z uniesioną brwią. – Trzeba było iść swoją drogą.
– Uratowałam mu życie! – parsknęła, odszukawszy Oriego wzrokiem i wskazawszy go. Fili, Kili i przemoczony do suchej nitki Dori pomagali mu zdjąć ciężki plecak i wierzchnie warstwy ubrania, krasnolud parskał i pluł wodą, i panikował, jakby się dusił.
– A ja twoje – Thorin nie odpuścił jej. – Więc jesteśmy kwita.
– Ale przydzwoniłaś – Kili zauważył zakrwawiony tył jej głowy z miejsca, gdzie siedział wraz z bratem.
– Nie musiałbyś ratować mnie, a ja jego, gdybyś nie uparł się jak dziki osioł! – spróbowała dźwignąć się, nie zwróciwszy uwagi na te słowa, w uszach jej zaszumiało. – Ty głupi, egoistyczny palancie! Draniu! – Nietrudno się domyślić, iż próba podniesienia się na nogi skończyła się ponownym upadkiem, Balin uciszył ją, rozglądając się.
– Gdzie jest Oin? Na Durina. Oin, chodźże tu!
Miriam powiodła wzrokiem po kamienistym brzegu wokół siebie, tak, leżała na kamieniach, było jej niewygodnie. W miejscu, gdzie koniec końców wylądowali pożółkła przed zimą skarpa nie zaczynała się od razu. Przypomniawszy sobie o czymś w podobnej Oriemu panice sięgnęła pod koszulę – srebrna obrączka na łańcuszku wciąż tam była, na szczęście. Odrobina ulgi. Szok mijał, adrenalina ustępowała, przez to poczuła wreszcie pulsujący ból w potylicy, a kiedy na ślepo trąciła palcami bolące miejsce i cofnęła rękę, na palcach została jej krew.
Świetnie. Ten zadufany w sobie dupek nie musiał przyznawać jej racji, ale mógłby chociaż wyrazić żal, że została ranna.
– Gdzie moje futro? – spytała Balina. Siwobrody krasnolud został przy niej, by zaasystować staremu Oinowi przy zakładaniu opatrunku.
– Chyba je z ciebie ściągnął. – Oj tak. Nie musiał używać jego imienia. – Niedźwiedzie futro to nie najlepszy strój do pływania.
Popatrzyła na Dębową Tarczę. Z założonymi rękami spiskował na uboczu z Dwalinem, niczym dwójka dzieciaków niedopuszczająca do swych zabaw nikogo innego. Wytężyła słuch, usiłując niezauważenie wychwycić z ich konwersacji cokolwiek.
– Jeśli rozpalimy ogień będzie nas widać z pięciu stai – wymruczeli między sobą. – Ale to otwarty teren, więc nie mamy wielkiego wyboru.
– Mamy – ten głos należał do Dwalina. – Nie zatrzymywać się.
– Marsz nocą? – Thorin potrząsnął głową. – Musimy dać im odpocząć. Ori nie ruszy się przynajmniej do rana. No i ona nie da rady.
– Tyle dbam o nią co o stare gacie Oina! – Dwalin warknął, spojrzeli na nią, obaj, uważając zapewne, że ich nie słyszy, żeby nie wyprowadzać ich z błędu szybko odwróciła wzrok. – Nie rozumiem po kiego grzyba pozwalamy jej kontynuować z nami tę wyprawę. Zawróć ją! Póki jest ku temu powód. – A więc rana na jej głowie miałaby stanowić pretekst do odesłania jej pod Górę? Niedoczekanie ich. Irytacja wezbrała w niej, czy do kogokolwiek tutaj docierało, że zarobiła ją, bo ocaliła członka ich kompanii? Uratowała ich brata, kuzyna, przyjaciela, kimkolwiek dla siebie byli. Pieprzone krasnoludy. – Thorinie. Zawróć ją do Ereboru. Będziemy mieli jeden problem z głowy.
Thorin nie odpowiedział od razu.
– Wyszła z Ereboru jako członek mojej kompanii. Jeśli coś jej się stanie, samej, będę za to odpowiedzialny.
– Z nami wcale nie jest bezpieczniejsza!
Dwalin mówił z sensem. Mimo to Thorin nie sądził, by zawracanie dziewczyny teraz, gdy była w dodatku ranna, było dobrym pomysłem, jeśli chcieli to zrobić, mogli – zanim przekroczyli Leśną Rzekę. Powiedział jej, że może zostać. Że nie musi się z nimi przeprawiać. Podjęła tę decyzję, więc niech kontynuuje z nimi tę wędrówkę, wiedziała doskonale, na co się pisze. Najbliższym zamieszkanym miejscem w pobliżu było obecnie Leśne Królestwo, prędzej ożeniłby się z nią, niż skontaktował z elfami, by znów je o coś prosić.
Nawet jeśli pasowałaby do leśnych elfów.
Och, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo by do nich pasowała.
– Zostajemy tutaj – uciął tę dyskusję, według własnego przekonania. Dwalin zacisnął szczękę, ale nie zaprotestował, skłonił jedynie głowę, jak gdyby się z nim zgadzając, Thorin był jego królem, więc liczyło się jego zdanie. – Trzeba rozpalić małe ognisko, nie sięgające zbyt wysoko. Niech Fili i Kili zostawią tego mazgaja i sprawdzą, czy któreś wyrzucone przez rzekę konary są suche. Do roboty!
♥
Najdłuższa rzeka Śródziemia, Anduina, czyli w sindarinie „wielka rzeka" płynęła wzdłuż Gór Mglistych do zatoki Belfalas. W porównaniu z wartkim nurtem Leśnej Rzeki jej wody sunęły wolniej, spokojniej, bardziej majestatycznie; różnica ta przywodziła na myśl podobną dzielącą elfy z Lothlórien i elfy z Mrocznej Puszczy. Te drugie były porywcze. Ich temperament przypominał wodę żwawo przemykającą po kamykach. Anduina sprawiała wrażenie starej jak świat, znającej historie, o których zapomniano – Miriam nigdy nie spotkała elfa z Mrocznej Puszczy, była o tym święcie przekonana. Nie wiedziała, jak bardzo się myli. SAMA była kiedyś jednym z elfów z Mrocznej Puszczy.
Przeprawienie się przez Anduinę zajęło kompanii dwa dni. Żeby to osiągnąć, zbudowali tratwę, niezłą, jednorazowo mieściły się na niej zgoła trzy osoby – to jednak wciąż oznaczało, że nie zmieszczą się wszyscy, a dodatkowo ktoś będzie musiał tratwą wrócić, by zabrać resztę. W rezultacie na przeciwległy brzeg mogło dostać się naraz dwóch krasnoludów. Dwalin zgłosił się na sternika. Przewiózł przez rzekę Thorina i Kiliego, potem Miriam i Oina. Fili popłynął z Orim, Balin z Dorim jako ostatni. Wysiedli na plaży o zmierzchu. Góry Mgliste rozciągały się przed nimi niczym wielki mur oddzielający ich od ziem leżących dalej na zachód.
– Rozpalić ogień – Thorin zakomenderował. – Mały ogień! Nie chcemy tu orków.
Ogień był im potrzebny. Zwłaszcza tak blisko rzeki i zwłaszcza Miriam, której brakowało niedźwiedziego płaszcza utraconego w wodach strumienia – bądź co bądź szła zima, a ona nie miała się czym okryć, noce były chłodne. Chyba się przeziębiła, bo czuła rozpalającą ją od środka gorączkę; to nie był pożar, który grzał. Jedynie przyprawiał o dreszcze. Siedząc przy stosie zebranego na plaży drewna, czekając, aż Fili wykrzesa iskrę dotknęła opuszkami palców tyłu głowy. Zabolało.
– Wszystko dobrze? – Fili popatrzył na nią, znad ogniska, w którym zapłonęły pomarańczowe iskry. Na kamienistej plaży pogrążonej w cieniu, na tle ciemniejącego nieba pomarańcz ten odciął się jasno i wyraźnie. – Wyglądasz... nie najlepiej.
– Nic mi nie jest. Możliwe, że się przeziębiłam, w tamtej rzece. A Thorin pozbawił mnie płaszcza.
Żar rozprzestrzenił się po gałęziach, zajmując je. Fili sięgnął do tyłu, do swego bagażu.
– Weź mój koc – zaoferował się, podając go jej. – Okryjesz się nim.
– Nie mogę. Pod czym będziesz spał?
– Mam trzymać pierwszą wartę, nie kładę się. Potem się z kimś zamienię. No dalej – zachęcił ją, by zarzuciła go sobie na ramiona. – Musisz się rozgrzać, wyglądasz naprawdę marnie. Jesteś bardzo blada.
– Jak to możliwe, że jesteście tacy życzliwi? – wyraziła na głos swą myśl. – Ty i twój brat, kiedy wasz wujek jest... zupełnie inny – dokończyła, łagodnie jak na fakt, co w istocie mogłaby o Thorinie powiedzieć. Nazbierało mu się tego. Wątpiła, by potrafiła wskazać choć jedną, poza wyciągnięciem ją z wód Leśnej Rzeki, pozytywną rzecz, jaka spotkała ją z jego strony.
– Cóż. Widział sporo cierpienia. O wiele więcej, niż my. Nie usprawiedliwiam go, ale nie miał łatwego życia – wzruszenie ramionami. – Zresztą. Jak każdy krasnolud, który doświadczył wygnania z Ereboru. Ich twarze, twarze tych, którzy opowiadali o tamtych dniach, zawsze były pochmurne i raczej mało przystępne. Najpierw napaść Smauga. Potem rzeźnia w Azanulbizar. A może zwyczajnie mamy geny naszej matki, która różni się od wuja pod każdym względem – śmiech, dla rozładowania atmosfery. – Może to tak proste.
– Może – przytaknęła mu, z krzywym uśmiechem. Może to rzeczywiście co innego usłyszeć o ścięciu dziadka w opowieściach przy piwie, a co innego zobaczyć je na własne oczy; prawdopodobnie wiek również odgrywał tu sporą rolę. Fili i Kili wciąż byli młodzi, pełni wiary w dobro. Thorin miał swoje lata i ciężkie doświadczenia przytłaczały go. Śmieszne, że najstarszy w kompanii i tak aktualnie nie był, ona była. Była od niego starsza o całe wieki. – Wasza matka nie mieszka w Ereborze?
– Nie. Mieszka w Dunlandzie. Tam część krasnoludów z Ereboru zbiegła po ataku Smauga. Nie wie nawet, że żyjemy – Fili zapatrzył się w bok, z niedowierzaniem. Pokręcił głową. – Nie pomyślałem o tym. Nie miałem czasu pomyśleć o tym, odkąd wyruszyliśmy, o tym, że z całym prawdopodobieństwem dotarła do niej wieść o naszej śmierci i pojęcia nie ma, że tu teraz jesteśmy. Że nie leżymy już w grobach. Może wuj zgodzi się wracać z Shire przez Dunland. Może i ją odwiedzimy. Może nawet spotkamy tam Bifura, Bofura i Bombura, ponoć bawią u krasnoludów z Dunlandu w gościnie.
– Wasza kompania zmniejszyła się odkąd wędrowaliście razem ostatnio, co?
– I to niemało. Glóin wrócił do Gór Błękitnych, do żony i syna. Nori jest gdzieś, nie wiadomo gdzie, tak słyszałem. To już minus pięciu. No i nie ma Bilba.
Kawałek od nich, na brzegu, Oin przyjrzał się pokrótce wielkiemu odciskowi na stopie wiercącego się i skręcającego z niekomfortu Oriego.
– Przestańcie się mazać, do kroćset – Thorin skomentował to, Dori wiercił się niemal równie dużo, jak zwykle usiłując dawać złote rady. – Oin, owiń mu to czymś! Jutro musi iść dalej. Krasnoludom nie robią się odciski, na Durina! W ogóle się przez te trzy lata spod Góry nie ruszaliście, czy co? Zasiedzieliście się jak stare baby – spojrzał na zachód, ku piętrzącym się górom. – Ile dzieli nas od nich? Dwalin?
– Na oko? Staja, może półtorej – Dwalin ocenił, spoglądając w tym samym kierunku. – Ale liczmy, że wcześniej natrafimy na tunel. Łatwiej i szybciej byłoby obrać któryś z korytarzy pod górami i przejść na drugą stronę bez wspinaczki. Co się stało? – spytał, bezbłędnie wychwyciwszy w postawie Thorina zmianę. Dębowa Tarcza obrócił głową w powietrzu, jakby coś zwęszył. – Zwąchałeś coś?
– Nic dobrego. – Miał do takich spraw nosa. Przeczucie. Powietrze zgęstniało. – Dwalin... – imię krasnoluda zawisło w nabierającej ciężkości atmosferze. – Byleby ten twój tunel był blisko.
Na chwilę zrobiło się cicho. A potem, jak grom z jasnego nieba spadła na nich strzała, jej grot wbił się w grunt.
Dori kwiknął, Thorin rzucił się, by złapać za część ekwipunku. Fili wstał, błyskawicznie i dobył łuku; po drugiej stronie Anduiny, na brzegu, który szczęśliwie opuścili, zaczerniło się od orków. Doszło do krótkiej wymiany strzał, bracia trafili kilka stworów, Kili z pewnością ustrzelił przynajmniej sześciu – na dłuższą wymianę ognia nie było czasu. Lepiej dla nich było uciekać, póki orkowie znajdowali się po drugiej stronie rzeki. Niektóre z tych paskudnych kreatur powchodziły do wody po pas i pozatrzymywały się, czując jej nurt i głębokość, inne łapały już za co się dało, by użyć tego jako tratwy. Kompania rzuciła się do ucieczki. Ori pędził przed siebie nieporadnie, w tylko jednym bucie.
– Na swoją zgubę drugi raz zatrzymaliśmy się na noc na brzegu, na otwartym terenie – Thorin zaklął pod nosem, biegnąc. – To oczywiste, że się zorientowali. Świat nic się nie zmienił!
– Naprzód! – Dwalin zakrzyknął, zachęcając resztę. Biegli, biegła i Miriam, choć ten ów niezmieniony świat wirował jej przed oczami, nie czuła się dobrze. Ani trochę. Jeszcze kawałek i się przewróci.
W tym ogólnym zamieszaniu mało kto oglądał się na drugiego, uciekając co sił w nogach. Tuzin orków przedostał się przez Anduinę, niektórzy z kompanii biegli teraz szybciej, inni wolniej. Wbiegli w las kończący rozległe pole, dolinę rzeki i całkowicie poznikali sobie z oczu, Miriam pozostał w polu widzenia Dwalin. Gdzieś nieopodal siebie słyszała Thorina. Dwalin poprowadził ich do jaskini, prowadzącej do tunelu sięgającego w głąb Gór Mglistych; wpadła do niego za nim, Thorin na końcu.
– Czekajcie – zatrzymał ich, przystanęli. W grocie panowały ciemności, z zewnątrz nie dochodziły żadne dźwięki, poza odległym echem pogoni orków. – Gdzie pozostali?
– Tunel ma wiele odnóg, mogli wbiegnąć do innej jaskini – Dwalin odparł mu, raban robiony przez ścigające ich potwory przybliżył się. – Tędy. Thorinie, hejże! Musimy iść dalej, dopadną nas i zarżną tu jak prosiaki!
– Jest nas jedynie trójka – krasnolud zauważył, istotnie. Było ich troje, z dziewięciu. Rozdzielili się, niezamierzenie.
– Fili i Kili ich poprowadzą. Dadzą sobie radę.
– Racja. Szybko, dalej korytarzem – wysunął się na przód pochodu, Miriam pośpieszyła za nim, zamrugawszy, by pozbyć się mroczków. Po tak intensywnym wysiłku tył głowy pulsował jej, jak nie powinien.
Wciąż miała na sobie koc Filiego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top