Dunland

Im dalej na południe, tym śniegu było mniej. Brunatne podłoże prześwitywało, zeschła trawa sprzed zimy, im bliżej znajdowali się gór; kompania szła przed siebie raźno, w rześki zimowy poranek. Kili śmiał się, rozprawiając o czymś z Filim, Lara dreptała koło nich, przysłuchując się – wszyscy mieli na głowach kaptury, nieznośnie bowiem wiało. Ciemne kosmyki Kiliego wydostawały się spod jego kaptura i tańczyły wokół jego twarzy, poruszane silnymi powiewami.

Miriam przykucnęła przy kawałku odsłoniętego gruntu, by otrzepać ze śniegu i unieść lawendę, mały, fioletowy kłosik, nieco zmarniały od zimna. Odrobinę dalej ujrzała kolejny, sporo lawendy rosło tu przy drodze, w jesieni wyglądać musiała pięknie. Rozległe wzgórza pokryte lawendą, na granicy cieszącego się przykrą sławą raczej mało gościnnego Dunlandu. Kraina nietętniąca urodzajem, zamieszkana przez ludzi, którzy wcale nie byli tak niewinni i bezbronni, jak twierdziła Tauriel – nosili zmierzwione włosy, zarost i byli nieokrzesani. Nie zbroili się, to prawda. Jednak w rękach Dunlendinga jeden krzywy kij mógł zdziałać więcej niż dobrze wyważony miecz. Żyli z pasterstwa, odcięci jednak od reszty świata, odizolowani na południowym krańcu Gór Mglistych nie mieli zbyt dobrych manier. Oczywiście trafiali się pośród nich szlachetni. Jak pośród każdej grupy. Podobno można było spotkać wśród nich Dúnedainów.

– Zbierasz lawendę? – Thorin przystanął przy zrywającej fioletowe kłosy dziewczynie. Popatrzyła na niego, jej jasnobrązowe loki omiatały jej policzki.

– To moja ulubiona roślina – powiedziała, wstając. – Ma słodki zapach, silny, niemal odurzający.

– Mdły – poprawił ją.

– Odurzający – uparła się przy swoim, zwijając łodygi i zaplatając je ze sobą.

– Co robisz? Pleciesz wianek?

– Czemu nie?

Wzrok krasnoluda powędrował daleko wprzód, ku zabudowaniom wyłaniającym się spomiędzy wzgórz, wysokich jak pasmo górskie; skryte wśród nich leżało miasto, kamienne konstrukcje, które nie mogły być dziełem samych krasnoludów. One zbudowałyby swe siedziby we wnętrzu gór, nie na widoku.

– Lhan Tarren – stwierdził, rozpoznając je. – Tu osiedliła się część z naszych. Thrydan Wilcza Zmora wzniósł je dawno temu, solidnie i ciągle jeszcze w nim rządzi. To Dunlending, z krwi i kości. – Ruszył przed siebie. Ruszyła za nim, kończąc wianek.

– Nie będzie mu nie w smak, jak się zjawimy całą gromadą?

– Dunlendingowie szczerze nienawidzą jedynie Rohańczyków. Każdy inny jest im obojętny, tak długo jak nie przynosi do miasta złej woli. Przyjął moich pobratymców, kiedy zostaliśmy zmuszeni opuścić Erebor, nie odegnał nas precz, jak niektórzy. Na Durina – skarcił ją, bo spróbowała założyć mu wianek na głowę. – Zabieraj to, do cholery.

Roześmiała się, ponieważ uśmiech zagościł na jego twarzy również. Obili się o siebie ramionami, gdy się do niego zbliżyła.

– Oni się... mają ku sobie, czy coś? – Bilbo spytał, obserwując ich ze swego miejsca w pochodzie. Ścieżka, którą szli skręcała lekko i teraz widział Thorina i tę dziewczynę, Miriam, przed sobą jak na dłoni.

– Czy coś – Dwalin odparł mu, burknięciem. – Fatalna sprawa. Koszmarny niefart – kopnął w nieduży kamień, a ten potoczył się przed nim, po ścieżce. – Jakbyśmy mało mieli problemów. Baby już takie są, człowiek ma milion powodów, by chwycić za topór, a one i tak dołożą ci jeszcze jeden. Albo będą zawracać głowę pierdołami – prychnięcie. – No popatrzcie tylko na niego! Wesoły jak wróbelek. A warczał na nią ledwie parę tygodni temu jak wilczysko. Jakże łatwo powabne kobiece ciało rozmiękcza faceta, toż aż trudno to pojąć. Wlazła mu do łóżka i ujarzmiła go, czarownica. Eh – machnął ręką, ostatecznie. Widać zabrakło mu słów.

– A ty nigdy nie byłeś zakochany? – hobbit uniósł brew.

– E tam.

– Nigdy? Tak, w ogóle?

– Miłość to zgroza. Zabiera dwa razy tyle, ile daje. W dodatku zachowujesz się jak walnięty młotem – Dwalin pokazał na swojego przyjaciela, oboje z Miriam zaśmiali się z czegoś, ona i Thorin, a to zilustrowało myśl krasnoluda perfekcyjnie. – On nie zwykł się tak szczerzyć. Jak głupi do sera, to absurd.

– To przecież chyba dobrze, że się uśmiecha.

– Może i dobrze – wzruszenie ramionami. – A może nie. Czas pokaże. Czas weryfikuje wszystko, panie Baggins – Dwalin przyśpieszył kroku, zostawiając Bilba w tyle. Hobbit przystanął na moment, z patykiem służącym mu za podpórkę w drodze; zmarszczył czoło, trochę nie rozumiejąc, czym tu się martwić. W jego mniemaniu Thorinowi Dębowej Tarczy wyszłoby na zdrowie, gdyby znalazł w końcu swoją Panią pod Górą. Czy ta dziewczyna nadawała się do tej roli, tego nie wiedział, nie poznał jej zbyt dobrze, wystarczyłoby jednak, by wiedział to Thorin. A wątpił, by Thorin patrzył na kogoś tak, jak patrzył na nią, gdyby ten ktoś nie był tego wart.

Absolutnie w to wątpił.

Minęli jedno domostwo po jednej stronie drogi i drugie po drugiej, i choć umilkli przechodząc koło nich, nie usłyszeli żywego ducha. Żadnej oznaki czyjejkolwiek obecności, tylko drewniane okiennice trzaskające na wietrze, nic poza tym; domostwa wyglądały na siedziby kogoś, kto zajmuje się rolą bądź hodowlą zwierząt, przy jednym stała duża szopa, przy drugim powykręcane drzewo pozbawione liści. Ścieżka rozmiękła na milę od bramy Lhan Tarren, zmrożony grunt zmienił się w błoto. Szli, ich buty cmokały w zetknięciu z grząską nawierzchnią.

Przeszli przez bramę. Kili zdjął kaptur.

– Na Durina, co tu tak cicho? – spytał, istotnie. Było cicho. Po rozciągającej się przed nimi wjazdowej ulicy przemknął wiatr, zamiatając obumarłymi liśćmi. Pod wysokimi ścianami zabudowań, w cieniu, który zapewne nigdy nie znikał, bo wysokie budowle odcinały dopływ słońca (jeśli kiedykolwiek tu świeciło), leżał śnieg. Nie biały, jak w Shire. Szary i brudny.

– Trolle – Tauriel syknęła pod nosem i sięgnęła po łuk. Trzymając go nisko naciągnęła strzałę. – Mówiłam. Dotarły tu na długo przed nami. A my wpakowaliśmy się jak śliwki w kompot!

– Prawdziwe trolle? – Lara pociągnęła Filiego za rękaw.

– Wystarczy – Thorin uciszył je. Pomachał na gromadkę ręką. – Idziemy. W mieście musiał ktoś zostać, jest duże. Żaden troll, nawet najbystrzejszy, nie ogołociłby go do zera, nie wierzę w to. Za mną!

Po lewej z przewróconego wozu wysypały się marchewki i potoczyły się po bruku, Bilbo zatrzymał się przy nich, rozejrzał się i następnie schylił, by zabrać marchewkę. Otrzepał ją w rękach i odgryzł kawałek z głośnym chrupnięciem; Miriam podeszła do najbliższego domu złączonego bokiem z innymi biegnącymi wzdłuż ulicy budynkami. Przysunęła twarz do szyby i osłoniwszy widok dłońmi zajrzała do środka – dom był pusty. Zobaczyła przewrócone krzesło, przesunąwszy wzrokiem po podłodze ujrzała również szczątki jakiegoś naczynia, i książkę, która upadła kartkami do dołu. Coś huknęło w pobliżu, oderwała się od okna szybciej, niż Ori podskoczył, prawie gubiąc swój bagaż. To drzwi do mieszkania naprzeciwko otworzone na oścież trzasnęły, poruszone wiatrem. Kompania zwolniła kroku, obserwując, jak skrzypią, otwierając się i zamykając.

– Dwalin – dobiegło zza rogu. Wąsaty krasnolud w śmiesznej czapce i równie zabawnych ciemnych warkoczykach wybiegł zza siedziby kowala z kołyszącym się szyldem. – Balin! – popatrzył po krasnoludach. – Bilbo – jego usta ułożyły się w „o" na końcu imienia hobbita i pozostały tak, przez moment. – Niech mnie kule... – zobaczył Thorina. Pobladł. – A niech mnie koza pobodzie rogami i przysiądzie na mnie swym chudym zadkiem! Thorin! Wstałeś z grobu!

– Bofur – Thorin podszedł do niego. Złapał go za ramię. – Co się dzieje, gdzie mieszkańcy?

– W ratuszu. Zdziesiątkowani przez trolle. Uszanowanie – uchylił kapelusza Miriam, popatrzył na Larę. – Nie mamy się jak bronić! – prędko powrócił do rzeczy. – Wieża strażnicza zawaliła się na arsenał pod północnym murem, została tam pogrzebana większość zbrojnego zaplecza. Włócznie. Topory. Prawie nie pojawia się tu słońce – pokazał palcem na niebo. – Włóczą się po ulicach, trolle rzecz jasna – pokiwał głową. Oczy mu błyszczały. – Trudno z tym cokolwiek zrobić.

– Kto dowodzi?

– Wilcza Zmora.

– Wilcza Zmora siedzi w schronie, kiedy trolle plądrują mu miasto?

– Jakbyś o czymś zapomniał, Thorinie – Bilbo wtrącił się, przeżuwając marchewkę. I miał rację, że to zrobił, bo z całym szacunkiem, lecz zasadniczą część Bitwy Pięciu Armii Thorin również przesiedział bezpieczny za kamienną ścianą Ereboru. Thrydan Wilcza Zmora przynajmniej wraz ze sobą ukrył przed wzrokiem nieprzyjaciela swych ludzi, wszystkich ludzi. Nie tylko przyjaciół, ale mieszkańców miasta. Tu leżała różnica, z której Thorin musiał zdać sobie sprawę, bo jego wzrok spełzł z oblicza Bofura, i wbił się w nieokreślony punkt.

– Hm – oświadczył w końcu, bez szczególnego wyrazu twarzy. – No dobrze. Zaprowadź nas tam.

W przeciwieństwie do krasnoludów z rodu Durina jak Balin, Dwalin, czy nawet w dalszej linii Dori i Ori, Bofur był krasnoludem prostym. Nie miał królewskich korzeni, do Ereboru wyruszył przed laty z czystej i wcale niekrytej chęci wzbogacenia się, czy też przeżycia przygody. Ponieważ należał do tej samej rasy co towarzysze uznał, że im pomoże, bo czemu by nie. Jeśli na końcu drogi odnajdą złoto – to miło. Bofur lubił sobie smacznie podjeść (może nie tak, jak bliski mu Bombur, ale jednak), popykać fajkę, nosił serce na dłoni i miał sporo serdeczności dla wszystkich wokół. Rozumiał fakt, iż nie każdego cechowała szlachetność i potrzeba realizacji wyższych celów. To właśnie owa prostota zadecydowała o niezakwestionowaniu powrotu Thorina do życia. Nie czuł potrzeby wypytywać, jak do tego doszło. Rozprawiając o dniu, w którym trolle przybyły do Dunlandu poprowadził nową kompanię pod ratusz.

– Moi kochani! – zakrzyknął, otworzywszy drzwi. Ratusz był wysoki, a i te drewniane wrota potężne. Pchnięcie ich zaalarmowało zgromadzonych w środku głuchym odgłosem. – Spójrzcie tylko, kto zjawił się w Lhan Tarren! To Thorin. Dębowa Tarcza!

– Wnuk Thróra – równie potężny co ta budowla mężczyzna wyłonił się z tłumu. Tuż nad swoją ciemną brodą, na policzkach, wymalował sobie (zapewne sam) po dwie bojowo czerwone kreski z każdej strony. Ramiona okrywała mu wilcza skóra. – Thorin. Ostatnim razem nie dane nam było spędzić ze sobą należycie dużo czasu – objęli się, poklepali po barkach. Miriam rozejrzała się po holu ratusza, po znajdujących się w nim i ludziach, i krasnoludach. Były tam kobiety z dziećmi, zawinięte w chusty i koce. Cóż, temperatura na zewnątrz ukrywaniu się w zimnych salach wielkiego budynku z kamienia nie sprzyjała. – Zamknąć drzwi! – polecił Thrydan Wilcza Zmora. – Zimno wdziera się do środka. Czemu zawdzięczam tę wizytę? Chodziły wieści, żeś poległ. Że spoczywasz pod Samotną Górą, a Ereborem rządzi twój kuzyn Żelazna Stopa. Jak widzę to zwykłe bzdury. Żyjesz i wyglądasz doprawdy świetnie.

– Wiele by tłumaczyć – Thorin machnął na to ręką. – Ile trolli?

– Co najmniej tuzin. Mają grubą skórę i nie są tak głupie, jak można by przypuszczać. Zatrzasnąć wrota! – Zmora powtórzył, bo jak dotąd nie zostało to wykonane. Chłodny powiew poruszył włosami Miriam, obejrzała się, na wyludniony plac przed ratuszem.

– Zacięły się! – odkrzyknął ktoś ze straży, ziemia pod stopami dziewczyny zadrżała. Spojrzała w dół, na własne buty i z powrotem podniosła wzrok, nasłuchując. Coś zmierzało w ich stronę, zmierzało niepodważalnie. I było duże.

– Idzie tu troll! – wrzasnęła, w tej samej chwili bydle wyłoniło się z prostopadłej do placu uliczki. Lhantarreńczycy rzucili się do ucieczki, kobiety powstawały z posadzki i pobiegły w głąb holu ciągnąc za sobą synów i córki. Zrobiło się zamieszanie. Zrobiło się głośno, ludzie wymieszali się ze sobą.

– ZAMYKAĆ! – dowódca rozkazał co sił. Niestety, wrota przyblokowały się i nie było już sposobu, by odgrodzić się od nacierającego stwora. Wpakował przez drzwi łeb i zaryczał, Tauriel wypuściła w jego kierunku strzałę. Trafiła w oko. Potwór zajęczał, łapiąc się za nie. – Do obrony, kto żyw! – padło zarządzenie. – Bronić się, czym zostało! Rzucać kordzikami. Celować mieczami w gardziel! Dalej, Dunlendingowie!

Troll odwrócił pysk od ratusza, z wypływającym okiem zatoczył się na placu.

– Przyniesiemy broń, z arsenału – Thorin kiwnął głową.

– W miejscu arsenału kupa gruzu – Thrydan odezwał się, by ostudzić jego zapał. – Nic nie wydobędziecie.

– Są pośród nas mali i zwinni – krasnolud ledwo zauważalnie pokazał ruchem czoła na Bilba. – Może do czegoś uda się jednak dostać. Idziesz z nami?

Mężczyzna zacisnął zęby. Wreszcie sięgnął na plecy, po obosieczny topór, pięknie zaokrąglony; ocalony od zguby w arsenale tylko dlatego, bo jego właściciel wolał go nieustannie nosić przy sobie, niż składować gdziekolwiek.

– A jakże – odparł.

Wybiegli na plac, całą gromadą, Tauriel wycelowała w trolla raz jeszcze, jej strzała wylądowała stworowi w nosie. Dało się słyszeć skowyt, to nie powstrzymało jednak bestii od wymachiwania łapami, a jedynie bardziej ją rozsierdziło. Elfka spróbowała inaczej, naciągając na łuk kilka strzał naraz i wbijając je trollowi w stopę.

– Są z kamienia czy jak?! – zawołała, bo troll zamachnął się stopą i kopnął nią paru kompanów Wilczej Zmory.

Z kamienia. Miriam zadarła głowę, spoglądając w niebo, niestety – na słońce nie było żadnych szans. Dobyła miecza.

– Lara, uważaj! – pociągnąwszy ciemnowłosą barmankę za sobą przylgnęła z nią do ściany warsztatu stelmacha, czy też kołodzieja, jak kto woli. Rzemieślnika wyrabiającego drewniane wozy i koła, w każdym razie. Schowały się za beczkami. – Znikaj za beczką i nie wychodź. Rozumiesz, co mówię? – przycisnęła, długie loki opadły jej na czoło. – Jak mnie nie posłuchasz, będzie po tobie. Zostań! – przykazała dziewczynie, która o dziwo pokiwała głową. – Co jest w tych beczkach – wymruczała, bardziej już do siebie niż do niej. Wbiła końcówka miecza tuż pod wieko i podważyła je, z beczki buchnął smród oleju. – Olej – ucieszyła się, dokładnie to... było jej teraz potrzebne. Nie zastanawiając się długo szarpnęła beczką, wypchnęła ją spod warsztatu w kierunku potwora. Beczka przewróciła się i olej popłynął po brukowej kostce. – Uwaga! – ostrzegła, troll, jak to oferma poślizgnął się w kałuży tłustej substancji i runął jak długi. Głuche łupnięcie wstrząsnęło Lhan Tarren.

– NA NIEGO! – Dwalin ryknął, tubalnie. – I mieć się na baczności! Nadciąga ich więcej!

Tak było. Na plac wkraczały właśnie dwa inne potwory, jeden chudszy niż pozostali, drugi z ohydną naroślą pomiędzy szyją a ramieniem; Ori i Oin, z pomocą (dużą pomocą) Tauriel ukatrupili leżącą na bruku bestię rozpłataniem jej czaszki, Dori zasłonił usta i nos.

– Koszmarnie cuchnie!

Thorin, Kili i Fili, a także Bilbo zniknęli, zapewne udawszy się do ruin arsenału razem z Thrydanem. Ci, którzy zostali rzucili się do potyczki z nowym zagrożeniem, dwoma trollami niezadowolonymi bynajmniej z faktu wybuchu buntu, jakkolwiek to nazwać; straszliwość trolli polegała na tym, że były nieprzewidywalne. Mogły w człowieka wejść, zgnieść go, zdeptać, zamachnąć się wielką łapą i trafić go, a przy tym zabić. To nic innego jak ta nieprzewidywalność, i barbarzyństwo, a zarazem spory rozmiar budziły lęk. Chudy troll złapał za jednego z Dunlendingów, uniósł go w powietrze, pochwycił obiema dłońmi za przeciwległe kończyny i rozerwał go, na oczach wszystkich, na placu podniosły się krzyki. Miriam zamarła na moment, Ori i Dori rzucili się z powrotem ku ratuszowi. W tej samej chwili troll z naroślą wpadł na swojego towarzysza, osłaniając się przed atakującymi go pozostałymi podwładnymi władcy miasta. Upadły, oba i chmara wojowników obległa ich jak rój komarów. W końcu udało się zamknąć drzwi ratusza, Ori i Dori zdążyli dostać się do środka. Zza budynku wypadli uzbrojeni Thrydan, Thorin, Fili, Kili i Bilbo. I mały zastęp.

Zobaczywszy ich, jak dołączają do tej jatki, jatki na placu zalanym tłustym olejem, wnętrznościami trollowego łba i krwią Miriam nie dostrzegła, ani nie usłyszała ostatniego trolla, dołączającego do tego wszystkiego również, z końca placu tuż za jej plecami. Ten troll różnił się od innych tym, że miał broń – diabelsko dużą kuszę ze strzałami jak włócznie. Odwróciła się i ujrzała go dopiero wyczuwszy za sobą jego obecność, kusza była już wycelowana w jej stronę. Jak w zwolnionym tempie zarejestrowała ruch jego ręki, nabrała powietrza. Strzała wystrzeliła z kuszy prosto w jej kierunku.

Poczuła uderzenie, ale nie od strony pocisku, Dwalin pchnął ją na ziemię, zderzenie się z jego ciałem przypominało oberwanie skałą – „na Durina, kobieto!", usłyszała i spadła pod nim na bruk, dało się słyszeć świst strzały, Dwalin drgnął. Uderzywszy się ponownie w tę część głowy, którą uleczyła jej Tauriel Miriam podniosła się z bruku, obraz wirował jej przed oczami. Thorin i reszta dopadli trolla, który próbował zastrzelić ją z kuszy, powalili go i zadźgali, kwiczenie potwora przez moment rozbrzmiewało w ogólnym hałasie. A potem... zrobiło się cicho. Miriam zepchnęła z siebie Dwalina, lekko, spojrzała na niego i wciągnęła głośno powietrze raz jeszcze, strzała, która nie trafiła jej, tylko dzięki niemu, wystawała mu z pleców.

– Wielkie nieba, Dwalin – wysunęła się spod niego i natychmiast zawisła nad nim, krasnolud był przytomny. Jego oczy były otwarte, tylko ta kurewska strzała wbiła mu się w bark. – Nie ruszaj się. Nie przewracaj się na tę stronę! Dwalin – powtórzyła, jej dłoń dotknęła jego spoconego, brudnego policzka. Dwalin miał wiele blizn, nie miała okazji przyjrzeć mu się z bliska; najgłębsza ciągnęła się przez brew po sam czubek czoła, inna znaczyła nos. Jego broda odstawała na boki niczym sierść na pysku niedźwiedzia. – Dwalin – szept. – Po coś to zrobił?

Przewrócił oczami. Choć miał wbitą w plery strzałę, przewrócił oczami, sukinsyn.

– On widział dość śmierci – wychrypiał i zakaszlał, zaniósł się kaszlem. Pociągnęła go za ramię, poprawiła tak, by się nie udusił, ale też nie upadł na wystający z niego metalowy pręt.

– POMOCY! – krzyknęła, Thorin obejrzał się, zobaczył, co się stało i popędził ku nim, ktoś jednak dotarł na miejsce szybciej; Lara. Na placu boju nie zostały żadne trolle, ich truchła leżały rozrzucone w różnych odległościach od siebie. Dotknęła jej ramienia, ramienia Miriam, nakazując jej się przesunąć i nim Thorin podbiegł do nich i rzucił się przy nich na kolana zdołała dokonać wstępnych oględzin.

– No no, panie Dwalin – oświadczyła, praktycznym jak zwykle tonem. – Prędziutko to to się nie zagoi.

Dwalin odburknął coś niezrozumiałego. Zrozumiawszy, że żyje i najwidoczniej pozostał sobą Thorin przeniósł swoje spojrzenie z niego na Miriam, z prędkością błyskawicy.

– Nic ci nie jest? – złapał ją za rękę tuż nad łokciem tak mocno, że prawie się pod nim przewróciła, z powrotem na brukową kostkę. Tył głowy zapulsował jej, tępo, uniosła więc drugą rękę i dotknęła włosów w miejscu, gdzie ostatnio nieźle gruchnęła o rzeczne dno. Tym razem los był dla niej łaskawszy, potłukła się tylko. Ani śladu krwi, przynajmniej tam.

– Nie – odparła, stwierdziwszy to na pewno. Kiwnęła na Dwalina. – On mnie uratował.

To ona leżałaby ze strzałą wbitą w pierś, gdyby nie skoczył jej na ratunek. Dwalin zajęczał, Bofur i kilkoro innych z kompanii zebrało się już wokół niego również; krasnoludy wychodziły z ratusza, rozglądając się, niepewnie. Ktoś biegł przez plac, pokrzykując coś – Bifur i Bombur. Odnaleźli się wśród zgromadzonych za bezpiecznymi (względnie) murami ratusza. Biegł także ktoś jeszcze. Niska kobiecina okrągła jak bułeczka, krasnoludka jak się patrzy, z zarysem włosów na policzkach i końcu podbródka.

– Thorinie synu Thráina, to doprawdy nieśmieszny żart zniknąć na trzy lata wśród dziwnych pogłosek i pokazać się tu po wszystkim jak gdyby nigdy nic! – zaskrzeczała, mijając Thorina i łapiąc w objęcia jego siostrzeńców, Filiego i Kiliego. – Fili. Kili! Moi synowie – rozszlochała się, przytulając ich obu naraz. – Moje dzieci! Straszne szeptanki docierały tu do nas, na południe, o waszej śmierci okrutnej z rąk orków, ough! – oderwała się od nich, na chwilę, by splunąć na bruk. – Te poczwary zapłaciłyby mi za to słono, gdyby okazało się to prawdą. Ale żyjecie, moje dzieci żyją, całe i zdrowe – rozpłakała się znów, głaszcząc ich po głowach. – Moi kochani.

– Mamo – Kili wygulgotał, ściśnięty przez nią. – Wciskasz mi łokieć pod żebra.

Dwalin krzyknął, Bofur wyciągnął strzałę. Trysnęła krew, Miriam odsunęła się w porę; krasnoludy, a nawet jeden z Dunlendingów pomogli od razu zatamować krwotok. Paru innych ludzi z Lhan Tarren przyglądało się temu, z góry, z placu zebrano ostrożnie szczątki poległego w makabryczny sposób ich dzielnego pobratymca. Dwalin dyszał ciężko przez nos, bijąc pięścią po bruku, gdy Bofur owijał odniesioną przez niego ranę ciągnąc materiał nad i pod jego ramieniem. Spojrzenia jego i Miriam spotkały się, na moment, rozumiała już, czemu wywinął taki numer. Zrobił to w myśl zasady „przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi", choć z pewnością nigdy nie miało dojść do tego, by ujął to w takich słowach. Jeśli ona była ważna dla Thorina, to dla niego również, nie musiał sam za nią przepadać, by tak było.

Thrydan Wilcza Zmora przystanął nad nimi, jucha trolla ściekała z jego brody. Oparł topór na kostce, wsparł się na nim rękami.

– Powinniśmy wrócić po więcej broni, zorganizować się i przetrzepać miasto. Czas wyrzucić z Lhan Tarren te dziwotwory.

Without a warning, without a sign, will you call me or will you hide? There's a shadow in my mind, how do I know it? Is it love?

Pamięć zabitego Lhantarreńczyka uczczono na placu minutą ciszy. Pojednaniom i uściskom wśród krasnoludów nie było końca, po raz pierwszy od trzech lat byli bowiem znów niemal w komplecie, nie licząc nieobecnych Noriego i Glóina. Zawsze to jednak bliżej wyjściowej trzynastki. Dís łez wylała hektolitry, i wciąż od nowa i od nowa brała swych synów w ramiona, i zachwycała się ich widokiem. Przytuliła również Thorina, dla którego czułości miała widocznie mniej. Opieprzyła go i pogroziła mu palcem. „Żadnych więcej eskapad! Nie puszczę ich z tobą więcej choćby za próg, mój drogi!"

Ostatnie trolle opuściły Lhan Tarren przed zmrokiem. Zwłoki pokonanych spalono na stosie przed ratuszem – wewnątrz niego zaś, wewnątrz ratusza, w jego przepastnych salach przystąpiono do świętowania. Polało się piwo, rozbrzmiała muzyka. Oświetlenie dawały duże pochodnie przytroczone do wysokich filarów. Ludzie, krasnoludy, każdy jak stał puścił się w tany, bo podobnie jak końcem jesieni w Ereborze było co świętować. Powrócono do własnych domów. Rozpalono w nich w piecach. Uprzątnięto miasto z porozrzucanych worków z żywnością i zawartości drewnianych wozów. Lhan Tarren odżyło. Znów rozbłysło światłami, wiatr poniósł dźwięki instrumentów, śmiechu i oklasków.

– Należy czym prędzej zebrać ludzi i udać się na południe Enedwaithu w kierunku Wrót Rohanu. Trolle mogły opanować inne wioski i miasta w innych regionach Dunlandu, w Pren Gwydh, w Starkmoor – Thrydan Wilcza Zmora nachylił się ponad kuflami piwa do swoich rozmówców, Dunlendinga z wysokim czołem i Thorina, który skrzyżował ręce na piersi. – Wypchnijmy je stamtąd idąc za ciosem. Nim rozpanoszą się jak wcześniej tutaj!

– Nie mam czasu na potyczki z trollami – Thorin potrząsnął głową. – Z całym szacunkiem. Jak tylko Dwalin stanie na nogi ruszamy dalej do Ereboru, chciałbym pomóc – uściślił. – Ale mam własne problemy. Moi poddani pod Samotną Górą czekają na nasz powrót z odsieczą.

– Coś nie tak z Górą?

– Coś od zawsze jest z nią nie tak, jakby nosiła na sobie przekleństwo. Nie oddam jej jednak tak łatwo, będę za nią walczył, tyle razy, ile będzie trzeba.

Thrydan westchnął.

– Nie mogę więc liczyć na twoje wsparcie?

– Nie w tej chwili. Wybacz.

Nawet gdyby Wilcza Zmora próbował jeszcze negocjować, coś innego przykuło już uwagę Thorina ponad jego ramieniem. Wyprostował się, patrząc na nią, Miriam... zeszła na przyjęcie z piętra ratusza, gdzie znajdowały się pokoje piękniejsza niż kiedykolwiek. A może tak się mu wydawało, bo nie widział jej wcześniej w sukience – suknia miała kolor matowego srebra, stali, chciałoby się rzec. Rękawy były luźne, szerokie na jej szczupłych rękach, wykończony złotym wzorem gorset opinał się ciasno na klatce piersiowej. Wystawały spod niego białe falbany. Ktoś spiął jej włosy, bardzo wysoko, było ich jednak tak dużo, że uciekały, poza to upięcie, nie przestając się kręcić. Blask pochodni padł na jej piękną twarz. Elfie uszy przestały wysuwać mu się na pierwszy plan.

– Sądziłem, że już nie przyjdziesz – powiedział, podchodząc do niej. Thrydan Wilcza Zmora popatrzył za nim, popatrzył po dziewczynie i rzekł coś półgębkiem swemu znajomemu. – Byłaś u Dwalina?

– Tak – zaśmiała się. Nawet jej uśmiech wydał mu się bardziej olśniewający niż zazwyczaj. – Odwrócił się na drugi bok i kazał mi spadać. Chyba wraca do siebie.

– Ta suknia jest... – dotknął jej ramienia. Obrócił nią, lekko, przyglądając się jej z przekrzywioną głową. – Nieprzeciętna.

– Podoba ci się? – spojrzała na niego.

– Powiedzmy. Ale lepiej wyglądałaś nago. No co? – cofnął się, uderzyła go w ramię. – To bardzo ładna suknia, zgoda. Chcesz piwa? – podał jej kufel. – Kto cię uczesał?

– Lara.

Kili i Fili zobaczyli ją i zawołali do niej, machając jej z daleka. Odmachała im, i na tych krótkich parę sekund Thorin został z możliwością przyjrzenia się jej bez jej tego świadomości – była piękna. Była naprawdę piękna i nie był pewien, czy bardziej go to zachwyca, czy smuci. Nie od razu zrozumiał, dlaczego ten jej wygląd jest dla niego tak inny; był taki, bo w tej kreacji i fryzurze wyglądała jak prawdziwa królowa. Niech to. Byłaby najpiękniejszą królową, jaką widziała Samotna Góra. Jaką widziały Dzikie Kraje. Była tak piękna... i spała w Bree z nim, choć mogłaby pójść do łóżka z kimkolwiek. Na obecnym etapie nie przypuszczał już, by jakakolwiek dusza miała się na to nie zgodzić. Podzieliła tę jedną noc z nim, z gburem uprzedzonym do jej rasy, z nim, któremu było na duchu tak ciężko. Jak to możliwe, że tego chciała? Dawno temu powiedziałby o pierwszym lepszym elfie że nie jest go wart, dziś uważał, że to on nie jest wart jej. To była chyba największa możliwa zmiana, jaka może dokonać się w sercu i umyśle. Uznać, iż nie jest się wartym kogoś, kim się niegdyś pogardzało.

– Co tak patrzysz? – spytała go, zorientował się, że myśli o tym wszystkim, choć ona skierowała już z powrotem na niego swój wzrok. – Thorinie? Wszystko w porządku?

Odchrząknął, stawiając się do pionu.

– Pewnie – odparł. – Czemu miałoby nie być. Zmieniam zdanie, nie pij – zabrał kufel. – Upijesz się i ktoś cię przeleci.

– Proszę? – śmiech. Roześmiała się, jednocześnie wywalając na niego gały. – Jesteś obrzydliwym mizoginem, panie „Dębowa Tarcza". Nie wiem doprawdy, co pchnęło mnie, by się z tobą przespać, lecz stało się. – Ciekawe, że oboje pomyśleli o tym niemal równocześnie. – Zaklep sobie miejsce, skoro uważasz, że może być o nie trudno. Nie do wiary – zaśmiała się ponownie, bo pociągnął ją za sobą za rękę i wciągnął ją w podrygujący wesoło tłum. – Mógłbyś poprosić mnie do tańca, jak normalna osoba. Zamiast szarpać mną jak kukłą.

– Po co? – stanęli naprzeciwko siebie. Przyciągnął ją sobie do piersi, poczuli na sobie nawzajem swoje oddechy. – Strata czasu.

Silne ramiona krasnoluda, och, to było coś, czemu Miriam wprost nie potrafiła się oprzeć i nie zanosiło się, by miało się to zmienić. Na tamtej biesiadzie w październiku tańczyła z Filim i trudno jej było nie wysnuć porównania, tamto? Radosne harce pełne energii, Thorin trzymał ją przy sobie tak mocno, jak gdyby miała mu się wyrwać, a przy okazji stanowiło to dla niego sposobność na pokazanie swojej dominacji. Byli siebie tak blisko, że nie wcisnąłby się między nich palec.

– Zmiażdżysz mi kręgosłup – zauważyła, z rozbawieniem. Pozwolił, by się od niego odsunęła, niewiele, przecież nie zamierzała go puszczać; zwiększenie dystansu sprawiło, że wreszcie naprawdę mogli zatańczyć. Poruszyła się przy nim, zmysłowo, z uśmiechem, jakby próbowała go uwieść, można by tak pomyśleć, gdyby nie fakt, iż choć zgrywał twardziela tkwił na jej haku od dawna. Zrównała się z nim, opierając się plecami o jego pierś, przytrzymała na sobie jego dłonie, spełzły w dół po jej gorsecie, dotykając jej. Usłyszała, jak zawarczał jej do ucha i parsknęła, odwracając się. Trzymając go za rękę obróciła się pod nią, srebrna suknia zafalowała wokół niej.

Tell me where in your heart am I now? Is it love, is it love, is it love? Tell me what do you feel in the night, is it love, is it love, is it love?

Is it love?

Is it love?

Tell me how do you sleep when I'm not by your side, is it love, is it love, is it love?

Wracam z rozdziałami! Jako sukienkę Miriam opisałam tę z obrazka, który zostawiłam Wam jakiś czas temu pod rozdziałem "Pod Zielonym Smokiem" :D

Nie opuszczamy Dunlandu, wrócimy jeszcze do niego w nexcie ⸜(。˃ ᵕ ˂ )⸝♡

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top