XXXVII
Minęło czterdzieści osiem godzin, a Carter cały czas leżał nieprzytomny. Emilia powiedziała, że te godziny są decydujące, więc nie wiedziałam, czy to dobrze czy źle, ale jego stan wciąż był taki sam. Miałam nadzieje, że zacznie się już regenerować i do tej pory już będzie w pełni sił. Czyż nie tak powinno być? Wilkołaki ponoć powinny się regenerować super szybko, jednak ciało mojego męża zdawało się trwać w jakimś pieprzonym limbo. Może to dlatego, że jego mózg się tymczasowo wyłączył?
Siedziałam przy łóżku, na którym umiejscowili Cartera i czekałam, jak na szpilkach. Liczyłam, że za chwilę, za minutę się obudzi - i tak cały czas od dwóch dni. Nawet nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że Carter umrze, albo już na zawsze będzie w śpiączce - sama nie wiedziałam, co było gorsze.
- Musisz odpoczywać. - Po raz setny upomniał mnie Eric, kiedy wszedł do pokoju sprawdzić, jak się mają sprawy. Zaczynał mnie już tym trochę męczyć, tym bardziej, że wiedział w jakim stanie jest Carter. Jak mogłabym teraz go zostawić?
Delikatnie trzymałam Cartera za dłoń i delikatnie pocierałam kciukiem o jej wierzch. Nic więcej nie mogłam zrobić, niż być przy nim i czekać na to co ma się wydarzyć.
- Przecież nie skacze na bungee, tylko przy nim siedzę. Już dałbyś sobie spokój! - Oburzyłam się.
Eric odwrócił się w moja stronę i zmierzył mnie swoim surowym wzrokiem, wykrzywił usta i pokręcił głową. Widziałam, jak powstrzymuję się od powiedzenia czegoś, ale szczerze mówiąc miałam to gdzieś. Musieliby mnie wyciągnąć siłą.
- Jesteś cholernie uparta. - Burknął pod nosem i odchylił kawałek bandażu, żeby obejrzeć rany swojego syna, po czym westchnął głośno.
- Dlaczego jeszcze nic się nie dzieje? Czy nie powinno zacząć się już, to ''super szybkie'' gojenie? - Nie wiem czy pytałam siebie, czy swojego teścia, ale odpowiedział, choć ton jego głosu nie napawał mnie optymizmem. Miałam wrażenie, że już postawił grubą kreskę na Carterze, a jedyny powód dla którego jeszcze się mną zajmował, był taki, że byłam w ciąży.
- Emilia mówi, że jego mózg się wyłączył i nie wysyła odpowiednich sygnałów do reszty ciała, więc dopóki się nie o budzi - o ile to nastąpi - będzie regenerować się w takim samym tempie, jak normalny człowiek.
Eric posłał w moją stronę pocieszający uśmiech i wyszedł zostawiając nas samych. Widać było gołym okiem, że wszyscy oprócz mnie stracili nadzieje, ale ja nie potrafiłam tak po prostu przyjąć tego co się dzieje do wiadomości.
Położyłam dłonie na brzuchu i westchnęłam głośno. Nie mogłam zostać sama i nie pozwolę temu głupkowi nas zostawić. Najpierw mnie porywa, rozkochuje w sobie, a teraz chce wąchać kwiatki od spodu?
Usłyszałam dziwne odgłosy, więc wyszłam z pokoju i skierowałam się do salonu. Usłyszałam warczenie i wymianę zdań, ale dopiero kiedy tam dotarłam zobaczyłam co tak naprawdę się dzieje i moje serce zabiło szybciej. Cameron i kilka wilków ze stada stało gotowych do ataku na Erica, który głośno powarkiwał. Zrobiłam krok w tył i wtedy mnie zauważyli, Cameron uśmiechnął się pod nosem i przechylił głowę w bok.
- Moja kochana żona... - Zaczął i uśmiechnął się bez krzty wesołości, przypominało to raczej grymas szaleńca.
- Nie jestem twoją żoną. - Odpowiedziałam twardo. Nawet gdybym chciała, teraz nie miałam szans na ucieczkę, w ciągu sekundy by mnie złapali.
- Czyżby? - Zapytał i wtedy zdałam sobie sprawę, że on kompletnie nie miał pojęcia, że my wiemy. Wiemy, że nie jest Carterem i nie miał pojęcia, że mój mąż leży na górze. On dalej grał w swoją grę, ale my odkryliśmy, że kantował.
- Nie masz na imię Carter, a Cameron i nie jesteś moim mężem. - Odpowiedziałam twardo.
Eric powoli przesunął się w moją stronę i zakrył mnie własnym ciałem. Wiedział, że raczej dużo mi to nie pomoże, ale tak już mieli zakodowane w mózgu - chronili Lunę, a tym bardziej taką, która jest w ciąży i choć wcześniej o tym nie pomyślałam, to mogłam wykorzystać na niekorzyść demonicznego brata.
- Bzdura! - Krzyknął kiedy wilki ze stada, zaczęły wymieniać spojrzenia między sobą. - on został dawno wygnany. A ty jesteś zdrajczynią i czeka cię kara! - Warknął i kiedy już prawie reszta zebranych się na mnie rzuciła, ja uśmiechnęłam się pewna siebie i zaczęłam grać w tą grę.
- Carter nigdy by nie zamknął mnie w lochu. to po pierwsze. Nawet gdybym go zdradziła, jestem jego mate, który wilkołak znęcałby się na swoją drugą połówką. - Zrobiłam krok do przodu, a mina Camerona nieco zrzedła. Widziałam też spojrzenie innych, którzy uważnie się mi przysłuchiwali. - Po drugie, nie uwierzę, że Carter zniknął na kilka tygodni i wrócił kompletnie odmieniony, bez jakiekolwiek logicznego wyjaśnienia tej sytuacji. - Cameron ponownie na mnie zawarczał, widziałam w jego oczach strach. Bał się, że wszystko się wyda, więc kiedy ''jego'' ludzie zaczęli rozluźniać się i myśleć nad moimi słowami, on napiął się jeszcze bardziej.
- Bzdura! Nikt ci w to nie uwierzy! Zginiesz za zdradę stada! - Warknął głośno, a jego wzrok był morderczy, lecz miałam as w rękawie i zamierzałam go wykorzystać.
- Zabijesz ciężarną Lunę? - Uniosłam brew do góry i twardo wpatrywałam się w Camerona, którego wyraz twarzy diametralnie się zmienił, tak samo jak pozostałym.
Grałam w niebezpieczną grę, mogłam wygrać albo przegrać, ale to było ryzyko, które musiałam podjąć. Musiałam przekonać członków stada by mi uwierzyli. Musieli stanąć po mojej stronie teraz, nie jutro kiedy Cameron mógł w tym czasie pozbyć się Cartera, raz na zawsze. nie za dwa dni kiedy wszyscy, którzy nam pomagali stracili by życie, musieli w tej danej sekundzie uwierzyć mi.
Cameron widząc, że stado nie zamierza nic mi zrobić, nawet po mimo wydanego rozkazu rzucił się w moja stronę. Eric starał mnie się obronić, ale jego syn okazał się szybszy i silniejszy i w kilka sekund posłał ojca w róg pokoju. Moje serce biło, jak oszalałe kiedy mój wróg wpatrywał się we mnie z rządzą mordu w oczach. Przez sekundę myślałam, że to już koniec, że mnie zabije.
- Ponieś na nią rękę, a nie dożyjesz zachodu słońca.
Kiedy za plecami usłyszałam ten głos, miałam ochotę się rozpłakać. Odwróciłam się powoli w stronę z której przyszłam, a w korytarzu ujrzałam Cartera, który jeszcze mocno poturbowany stał i mierzył wzrokiem brata. Myślałam, że zemdleje, albo dostane zawału, ale nic z tych rzeczy się nie stało. Po prostu wpatrywałam się w swoją bratnią duszę, a z mojego serca spadł ogromny kamień. On żył, widziałam na własne oczy, jak jego rany zaczynają się regenerować.
************
Trochę mnie nie było, ale wróciłam. Mam nadzieję, że rozdział wam się spodoba i zostawicie po sobie komentarz :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top