XXVII

Dłonie zaczęły mi drżeć a serce walić , jakby zaraz miało przedrzeć się przez klatkę piersiową i wypaść. Wszystkie oczy były skierowane na nas, wszyscy czujnie obserwowali każdy ruch, a świadomość, że najmniejsza wpadka zostałaby zauważona przez wilkołaczy wzrok wcale nie napawała mnie optymizmem. 

- Świadoma praw i obowiązków wynikających z zawarcia małżeństwa uroczyście oświadczam, że wstępuję w związek małżeński z Carterem Colem i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe. - Mój głos drżał kiedy wypowiadałam przysięgę. Spojrzałam w oczy Caterowi, który uśmiechał się zawadiacko, jakby właśnie opracował jakiś genialny plan.

- Świadomy praw i obowiązków wynikających z zawarcia małżeństwa uroczyście oświadczam, że wstępuję w związek małżeński z Arią Matthews i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe. - W przeciwieństwie do mnie, Carter był opanowany i spokojny, wypowiadał słowa przysięgi jakby właśnie opowiadał fabułę filmu znajomym. 

Teraz mieliśmy wymienić się obrączkami, więc zaczęłam rozglądać się dookoła. Spojrzałam na moje druhny - Kim, Alex, Mię - ale one pokręciły przecząco głowami. Wyglądały dość uroczo w tych sukienkach, choć Alex twierdziła, że to suknie dla cnotek i jak tylko będzie okazja to zdejmie tą szmatkę.

Po chwili zamieszania Ozzy wyjął pudełko i przekazał je nam. Przed ślubem nie mieliśmy okazji przymierzyć obrączek, bo były na specjalne zamówienie, ale ufałam, że skoro zmierzyli nam palce to powinny pasować. Gdyby jednak okazało się, że obrączki nie pasują to mielibyśmy mały dramat, bo choć ślub z Carterem był między innymi dla papierka, to jednak był to mój ślub. 

- Pani Cole. - Szepnął Carter kiedy zakładał obrączkę na mój palec. Uśmiechnęłam się speszona i założyłam obrączkę na jego palec. 

Po podpisaniu papierów mogliśmy opuścić urząd, a ja mogłam odetchnąć z ulgą. Ceremonia się odbyła bez problemowo, a to było najważniejsze.

- Z czego się tak cieszysz? - Zapytałam już w samochodzie, bo uśmiech z twarzy Cartera nie schodził od momentu składania przysięgi. 

- Wiesz, że w naszej tradycji nie ma ślubów...- Zaczął na co przytaknęłam. - Dlatego nawet jeśli znajdzie się swoją mate i oznaczy, ona wciąż ma to samo nazwisko. - Dodał uśmiechnął się ukazując szereg białych zębów. 

Wcześniej o tym nie myślałam, ale faktycznie u wilkołaków kobiety miały swoje nazwisko rodowe całe życie. W świecie ludzi było inaczej, choć co prawda czasy się zmieniły i teraz kobiety mogły decydować o swoim nazwisku po ślubie, to jednak znaczna część wybierała nazwisko męża. Gdy tak o tym pomyślałam, to wcale nie chciałabym zostać przy swoim nazwisku, ani tym prawdziwym, ani tym, które sama wybrałam po morderstwie rodziców i siostry. 

Oparłam głowę o Cartera i wzięłam głęboki wdech. Nie chciałam żadnego przyjęcia, ani udawania, że wszystko jest dobrze. A tym bardziej nie chciałam się widzieć z ludźmi z innej watahy, ale to już zostało zaplanowane i nie mogłam zrezygnować. 

- Co tak ciężko wzdychasz? 

- Myślisz, że jak uciekniemy z przyjęcia to ktoś zauważy? - Spojrzałam z nadzieją w jego złote oczy. 

- Myślę, że chyba na pewno. - Uśmiechnął się szeroko. 

Sala była pięknie udekorowana, kiedy goście wchodzili zespół zaczął grać po cichu w tle. Na stołach było pełno jedzenia, miałam wrażenie, że można by nim wykarmić całe miasto - jednak gdyby zabrakło jedzenia na ślubie wilkołaka to byłby dramat. Oni mają dodatkowe miejsca na upchanie żarcia i o wiele szybciej je spalają niż ludzie. 

Myślałam, że samo składanie przysięgi było trudne, ale uwierzcie mi myliłam się. Przyjmowanie sztucznych życzeń od wilkołaków, które tak naprawdę chciały mnie sobie obejrzeć było gorsze. Czasami wyłapywałam strzępki rozmów typu ''ta mała pozbawiła głowę Andreasa i rzuciła jego mate pod nogi'' albo ''nie wierze, że ten człowiek dał radę zabić wilkołaka''. Byłam atrakcją w cyrku, zamiast najważniejszą osobą w tym dniu. 

No cóż, to wilkołaki. Czego ja się spodziewałam? 

- Zostaw mnie! - Usłyszałam znajomy głos i uśmiechnęłam się szeroko. - Jak mnie nie puścisz to zrobię ci krzywdę!

Między tłumem ludzi dojrzałam Kim, która usilnie próbowała wydostać się z uścisku wilkołaka. Jej Mate będzie miał ciężki orzech do zgryzienia, zwłaszcza, że Kim była najbardziej upartą osobą jaką znam.

- Marcel, daj jej chwilę... - Zaczął spokojnie Carter kiedy zobaczył jak dziewczyna wyrywa się i ucieka w moją stronę. - Takim sposobem tylko ciebie znienawidzi. 

Szatyn zmarszczył nos niezadowolony ale pozwolił Kim do mnie podejść. Przytuliłam przyjaciółkę i spojrzałam w jej oczy, była przerażona.

- Ej, ej wszystko jest dobrze... - Zaczęła a ta ponownie rzuciła się w moje ramiona, tym razem szlochając. - Chodź pójdziemy gdzieś w ustronne miejsce. - Powiedziałam z naciskiem na ustronne, aby Marcel zrozumiał, że ma zostać tu gdzie jest. 

Przedostałam się z Kim przez tłumy i trafiłam do toalety. Pomogłam jej się ogarnąć, bo od płaczu cały jej makijaż się rozmył i wyglądała jak siedem nieszczęść. 

- Ja nie chce... boje się... - Między słowami pociągała nosem, była zrozpaczona. - On jest przerażający. - Wyznała szczerze i spojrzała na mnie smutnymi oczami.

- Wydają się straszni, ale uwierz, że nie zrobi ci krzywdy... - Zaczęłam i przytuliłam ją mocno do siebie. - On boi się, że ktoś cię mu zabierze, a ty boisz się go jeszcze bardziej i uciekasz... - Kontynuowałam i głaskałam ją po głowie. - W rezultacie on jest bardziej zaborczy, a ty jeszcze bardziej się go boisz. - Westchnęłam ciężko i spojrzałam w jej oczy. - Po pierwsze nie zrobi ci nic, bo jesteś jego mate, po drugie nie odważyłby się bo jestem jego luna, a po trzecie rozluźnij się i daj mu szanse. 

Kim trochę się uspokoiła, choć jej oczy ciągle świeciły się jakby zaraz miał z nich się wylać potok łez. Chwilę stałam tam jeszcze, zapewniając ją, że wszystko jest dobrze i kiedy wyszłyśmy z łazienki, nie uciekała już od Marcela, choć starała się trzymać dystans. Póki co musiało mu to wystarczyć. 

- Aria? - Usłyszałam znajomy głos, choć wtedy jeszcze nie dopisałam go do twarzy. Dopiero po chwili to we mnie uderzyło.

- Marcus. - Skinęłam w jego stronę głową. W sali może zrobić się gorąco za chwilę, więc starałam się trzymać dystans. 

Marcus był moim pierwszym facetem, to znaczy pierwszym z którym spałam i bardzo lubił się tym chwalić jeszcze w szkole. Dopiero po czasie dowiedziałam się, że jest wilkołakiem, wtedy jeszcze nikt się z tym nie obnosił ale teraz...

Wiedziałam, że ma dość wysokie stanowisko w stadzie i wiedziałam, że jego mate zmarła dawno temu, kiedy jeszcze była dzieckiem, dlatego też nie czuł się w obowiązku ukrywać faktu z kim spał. 

Zielonooki podszedł do mnie i położył dłoń na moim policzku, delikatnie je muskając opuszkami palców. 

- Wyglądasz jeszcze lepiej niż w szkole. 

Zamarłam i nie wiedziałam co powiedzieć. Otrzeźwiło mnie dopiero głośne warczenie za plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam Cartera, który w ciągu sekundy stał koło mnie i odepchnął szatyna z całej siły, wszystkie jego mięśnie się napięły gotowe do walki. Alfa przyciągnął mnie do swojego boku i mierzył przeciwnika wzrokiem, jeden zły ruch Marcusa i zacznie się krwawa jatka...

Co mam teraz zrobić?!

**************

Będę złym człowiekiem i tak to na razie zostawię, trzymając was w napięciu i niewiedzy :D 

Meldować się w komentarzach :) 





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top