XXXIII
Za oknem szalała burza, a ja wierciłam się niespokojnie w łóżku, czułam, że coś się zbliżało. Po raz kolejny zajrzałam do pokoju chłopców i dziewczynek, jakby kamerki nie były wystarczające, choć ustawione były na wprost łóżek dzieci.
Minęło sześć miesięcy od porodu chłopców i wciąż nie mogłam uwierzyć, że są już z nami. Za każdym razem chłonęłam chwilę razem spędzone, jakby miało ich nam zabraknąć. W głowie mogłam przywołać ich twarze, pamiętałam każdy mały nawet gest jaki udało im się wykonać. Znałam ich zachowania, charaktery, twarze i miny na pamięć.
- Jesteś jakaś niespokojna dzisiaj. - Na dźwięk głosu Cartera podskoczyłam i położyłam dłoń na klatce piersiowej.
- Czuję, że coś złego się stanie... - Westchnęłam głośno i wtuliłam się w jego tors. Był taki ciepły, cholernie pociągający i cały mój.
- Za dużo się stresujesz. - Powiedział i złożył pocałunek na moim czole. - Idź spać, a ja zaraz wracam i już porządnie Cię odstresuje. - Chytry uśmieszek na jego twarzy spowodował, że chciałam się na niego rzucić , jak dzikus.
- Gdzie się wybierasz?
- Rada dzwoniła, jakiś szczeniak od nas coś na rozrabiał. - Tym razem on głośno westchnął. - Ktoś wciągnął go w ten cały protest.
Fakt. Zrobiło się ostatnio głośno o proteście " czystości ras". Niektórzy ludzie i wilkołaki stawialy opór przed mieszanymi związkami, pałali nienawiścią do innych ras i głośno to wyrażali. W sumie coś jak kibice innych klubów piłkarskich, zawsze jak byli obok siebie wybuchała zadyma. Moje i Cartera zdanie było oczywiste, ale byli inni, którzy tego nie potrafili pojąć.
- Wracaj szybko. - Pocałowałam go delikatnie i pozwoliłam odejść.
To był błąd mojego życia. Gdybym wiedziała, że następnego dnia dostane wiadomość, iż Alfa zaginął, a cała jego "obstawa" zginęła, nie puściłabym go nawet na sekundę. Trzymałabym się jego koszuli i nie pozwoliła opuścić choćby tego pokoju.
Po tym jak Carter zaginął, nie wiedziałam, jak żyć. Wszystko mnie przytłaczało, a fakt, że musiałam zająć się też sprawami stada, nie pomagał. Byłam luną i każdy na mnie liczył, a ja czułam sie jak dziecko w ciemności, byłam zagubiona i byłam samotna.
- Kurwa! To już dwa miesiące a wy mówicie to samo! - wydarłam się i uderzyłam w biurko. - Jak może być żadnego śladu?! Nie wyparował przecież...
- Ario, robimy co możemy... - Zaczęła spokojnie Alex i położyła dłoń na moim ramieniu.
- Wiem... - Wyszeptałam skruszona.
Wiedziałam, że go szukają z całych sił, ale tak cholerne się bałam - o niego, o stado i dzieci. Nasi synowie muszą mieć ojca... Mają go, wiem, ze żyje, ale nie było go z nami.
- Luno! - Któryś z omeg wparował do gabinetu zdyszany. - Kilka osób ze stada robi zamieszanie przed domem. - Spojrzałam na niego, a on dodał. - Chcą wyznaczyć nowego alfe, bo luna się według nich nie nadaje. - Ostatnie zdanie wyszeptał.
Wzięłam głęboki wdech i wyszłam z gabinetu Cartera. Nie chciałam tam iść, bo poniekąd podzielałam ich zdanie, ale musiałam stawić temu czoła i utrzymać stado do powrotu mojego Cartera.
Na dzworze zebrał się spory tłum i jak tylko wyszłam, zamarli. Spojrzałam twardo na nich i najgłośniej, jak potrafiłam zaczęłam mówić.
- Alfy nie ma z nami i jako luna przejęła obowiązki. Jeśli komuś nie pasuje, to złoży zażalenie, jak tylko nasz przywódca wróci. - Nauczyłam się w ekspresowym tempie, że tylko stanowczość działa na wilkołaki, więc taką barwe głosu przyjęłam. - Do tego czasu, albo będzie tu porządek, albo traficie do cel...
Chciałam coś dodać, ale wtedy usłyszałam jego głos. Ten holernie pociągający i należący do jedynego mężczyzny na świecie, którego tak bardzo kochałam. Spojrzałam w lewo i spośród tłumu wyłoniła się znajoma sylwetka.
- Nie ma takiej potrzeby. Wróciłem.
Miałam ochotę rozpłakać i rzucić w jego ramiona, ale powstrzymałam się ostatkiem sił i tylko patrzyłam jak podchodzi do miejsca w którym stałam. Wypuściłam powietrze z ulgą i okazało się, że za wcześnie.
- Lune wtrącić do lochu. - Rozkazał, a jego spojrzenie, zmroziło mi krew.
**********
Jak wrażenia po tej przerwie? Ktoś się tego spodziewał?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top