Wizja Hermiony cz. 3

Ze snu wybudził mnie pośpieszny stukot obcasów na kamiennej posadzce, który niedokładnie tłumiły drzwi do mojej komnaty. Leniwie otarłam powieki, zbierając kłujący piasek z kącików oczu, po czym je uchyliłam. W pokoju panowała ciemność dopiero rozpraszana szarym pogłosem zbliżającej się jutrzenki.

- Dzieciaki... - z moich ust wyleciał zrezygnowany jęk, wiedziałam bowiem, że moim obowiązkiem jest teraz zerwać się z łóżka i kategorycznie zganić biegających za drzwiami uczniów. Jakieś zasady obowiązywały w Hogwarcie.

Westchnęłam ciężko, niechętnie wyswobadzając się spod perzyny. Nałożywszy na siebie szlafrok, efektownie- zamaszystym gestem otworzyłam drzwi dokładnie w momencie kiedy blondwłosy chłopiec planował zastukać w ich powierzchnię.

- Jerry, co ty tu robisz? - Zdziwiłam się lustrując go wzrokiem. Był ubrany w jedwabną piżamkę, a złota strzecha jego włosów nadal pamiętała chaotyczny sen. Za chłopcem tupała niecierpliwie nogą wysoka dziewczynka w wyświechtanej, białej koszuli nocnej.

- Przepraszam, że panią obudziłem, pani profesor - rzucił pośpiesznie. Jego ogromne oczy ukazywały podekscytowanie ale i strach, a na policzki wypłynęły rumieńce - z lasu wyszły jakieś potwory!

Co też tym dzieciom znowu strzeliło do głowy? Uśmiechnęłam się do uczniów.

- Jeśli śnią ci się jakieś złe sny to poproś profesor Ravenclaw o eliksir słodkiego snu...

- Nie, proszę pani! - Wtrąciła się dziewczynka stojąca z tyłu. Wysoka Georgie wskazała gwałtownie w stronę okna - profesor Gryffindor i Slytherin właśnie próbują je odpędzić. Przyszły pół godziny temu z lasu i zaatakowały nasze konie!

Szczerość w jej głosie i niepokój błyskający w brązowych oczach przekonał mnie żeby szybko podbiec do okna. Nie musiałam się nawet wychylać, by ujrzeć splątane cienie wściekłych pająków. Nawet z odległości dwudziestu metrów mogłam zauważyć, że były rozmiaru karocy!

Akromantule.

- Jerry, zaprowadź Georgie do dormitorium i sam nie waż się wychodzić z zamku - rozkazałam stalowym tonem, którego zazwyczaj szczędziłam swoim uczniom.

Wątpiłam by dzieci się mnie posłuchały, jednak moim obowiązkiem było nakazanie im wszelkiej ostrożności. Sama pośpiesznie nałożyłam na siebie czarną pelerynę od Salazara i wybiegłam z sypialni.

Akromantule były potwornymi stworzeniami, które bez problemu potrafiły zabić dorosłego człowieka. Większość zaklęć się odbijało od ich grubej, włochatej skóry, pokonanie więc ich w zaledwie trzy osoby, było awykonalne.

Wybiegłam na dziedziniec, zauważając brak butów, czy jakichkolwiek kapci dopiero gdy zimno zaatakowało moje stopy. Nie mogłam jednak tracić czasu na wracanie do zamku. Wyciągnęłam swoją różdżkę, jedynie dla poczucia jakiegokolwiek cienia bezpieczeństwa, gdyż moja magia mogłaby najwyżej rozśmieszyć te włochate bestie.

Rozejrzałam się dookoła, zauważając potężną postać Godryka, który mocował się z pająkiem. Zwierze przyszpiliło go do ziemi, mężczyzna więc jedną ręką chwytał za klekoczące szczękoczułki, drugą zaś sięgał po miecz leżący jakiś metr dalej. Salazar znajdował się po przeciwnej stronie dziedzińca, chowając za plecami rudowłosego chłopca. Potężnymi czarami trzymał dwie akromantule na dystans, jednak trzy następne już biegły w jego stronę.

Potwornie się przeraziłam. Miałam ochotę uciec do zamku i pozwolić ratować Hogwart bardziej doświadczonym czarodziejom, sama przecież nie dorastałam moim przyjaciołom do pięt! Jednak mój wzrok padł na Jerry'ego, który w towarzystwie Georgie właśnie wyszedł z zamku. Chłopiec był moim podopiecznym, ja byłam jego opiekunką. Tymczasem dwa ogromne pająki właśnie biegły w jego stronę. Dwunastolatek nie miał przy sobie nawet różdżki!

Miałam potwornie mało czasu na myślenie, zwierze bowiem poruszało się z prędkością galopującego konia, a jego cztery pary wykrzywionych odnóż przebierało z niespotykaną zwinnością.

Doskoczyłam do uczniów, chwytając Jerry'ego za ramię. Nie zdążyłabym nawet wepchnąć ich z powrotem do zamku, dlatego tylko machnęłam różdżką, rzucając zaklęcie, które pierwsze przyszło mi do głowy. Srebrzysta poświata uleciała z magicznego patyka, by po chwili zamienić się w całkiem sporego borsuka. Patronus skoczył na akromantulę na moment ją dezorientując. Wykorzystałam chwilę do namysłu, szukając wszelkich znanych mi informacji o tych potworach.

Gdzieś z oddali usłyszałam krzyki Godryka i Salazara. Odcięłam się od nich, przywołując szeroką wiedzę o zwierzętach magicznych i nie tylko. Jeśli byłam w czymś dobra, to właśnie ta dziedzina nauki, nawet Rowena nie dorastała mi w tym do pięt.

Jednak akromantule posiadały tylko jedną, znaną czarodziejom słabość. Bały się bazyliszków, innych potworów, które były niespotykanie rzadkie i jeszcze bardziej niebezpieczne. O ile dobrze pamiętałam, tylko czarnoksiężnicy je hodowali. Nie było szans, aby któryś nagle wyskoczył z Zakazanego Lasu, pozjadał wszystkie pająki i grzecznie wrócił, skąd przyszedł, tym bardziej, że "Króle Węży" nie zamieszkiwały naszego lasu.

Georgia pisnęła głośno, gdy akromantula wyskoczyła zza mojego srebrzystego borsuka i uniosła się na tylnych odnóżach. Jedną z włochatych kończyn uderzyła mnie, druga zaś ugodziła Jerry'ego.

Złapałam się za krwawiący bark i spojrzałam z przerażeniem na upadającego chłopca. Nie miałam dzieci, wszystkie jednak, które trafiały pod moją opiekę, traktowałam jak swoje. Może dlatego nagle poczułam przypływ odwagi i po prostu rzuciłam w pająka kamieniem, nadwyrężając tym samym uszkodzony bark. Na całe szczęście adrenalina niwelowała wszelki ból, czułam się więc na siłach, by dopaść różdżki, która upadła na ziemię. Gdy akromantula zwróciła się w moją stronę z gniewnym klekotaniem, wiedziałam co mogę zrobić, by uratować Jerry'ego.

- Daidreamos! - Wykrzyknęłam najgłośniej jak umiałam.

Pomiędzy mną, a pająkiem wysunęło się potężne cielsko obrośnięte śliskimi łuskami. Łeb wielkości młodego źrebaka, uzbrojony w dwa kły porównywalne do ludzkich sztyletów uniósł się nad ziemię, przerastając akromantule dwukrotnie. Bazyliszek okazał się równie piękny co przerażający, nie mogłam oderwać oczu od jego połyskujących, zielonych łusek.

Wystarczyło, by czerwony jęzor zasyczał przez zęby, żeby pająk natychmiast zmienił swój kierunek. Nie tylko moi dwaj napastnicy, ale i zwierzęta atakujące moich przyjaciół zaczęły uciekać w stronę lasu, gdy tylko bazyliszek poruszył swym cielskiem. Wąż nieśpiesznie pełznął za nimi, wprowadzając zaszronioną trawę w skrzypiący ruch.

- Pani profesor - usłyszałam płaczliwy głos Georgii - Jerry jest nie przytomny!

Chciałam wstać i podejść do dwójki uczniów, lecz gwałtownie zakręciło mi się w głowie. Strach i adrenalina powoli ustępował, gdy tylko potwory się oddalały, narastał więc ból w ramieniu. Zaczęłam dygotać z zimna, miałam także wrażenie, jakby moje stopy obumierały.

Spojrzałam na chłopca leżącego bezwładnie na kamiennej kostce. Upadając od pajęczego ciosu musiał uderzyć się głową w murek, gdyż spomiędzy jasnych kosmyków skapywała czerwona krew.

- Georgio, gdzie jest profesor Ravenclaw? Ktoś ją wołał? - Spytałam, próbując się doczołgać do podopiecznych.

- N-nie wiem. Chyba Miriam do niej biegła - wyjąkała dziewczyna - ale co się dzieje z Jerrym?

- Georgio, musisz szybko... pobiec po profesor Ravenclaw. Na pewno uleczy Jerry'ego - wydukałam, gdyż coraz bardziej brakowało mi sił.

Rozejrzałam się, by stwierdzić, że wszystkie pająki zniknęły w lesie, a mój sztuczny bazyliszek robił się coraz bardziej przeźroczysty. Nie miałam siły, by podtrzymywać iluzję, dlatego ogromny wąż po chwili całkowicie wyparował. Godryk zbierał się z ziemi z niedowierzaniem patrząc na ciemną linię wysokich drzew, a Salazar już biegł w moją stronę, cały biały jak duch. Uklęknął obok mnie, mówiąc coś jeszcze do rudego chłopca, którego wcześniej bronił.

- Helga, możesz mówić? - Spytał, starając się odegnać panikę. A jednak głos mu trochę drżał.

- Oczywiście - burknęłam, czując jak jego zimne dłonie unoszą mój korpus, by zaraz położyć go na zwiniętym płaszczu. Kolejnym, który dla mnie poświęcił. Cały czas zastanawiało mnie jednak, dlaczego ten wiecznie spokojny czarodziej zbladł z powodu ataku zwykłych akromantul.

Zwykłych akromantul. Teraz nie czułam przed nimi strachu, może to przez uciekającą świadomość, ale byłam gotowa ponownie stawić im czoła,

- To mów do mnie. Co to był za ba... stwór? Nieprawdziwy.

- To było świetne, prawda? - Uśmiechnęłam się z aprobatą dla samej siebie - tylko bazyliszków boją się akromantule, więc musiałam coś wymyślić.

Patrzyłam na gładką twarz Salazara i z przykrością stwierdziłam, że ledwo mnie słuchał. Rozglądał się dookoła jak przestępca i gorączkowo tarł skronie.

- Sal, słuchasz mni...

- Helgo, zamknij teraz oczy - przerwał mi, nagle spoglądając w moją stronę. Jego kryształowo zielone oczy nabierały nieładnie ciemniejszej barwy, co niekoniecznie mi się podobało.

- Gdzie jest Rovena? Zajęła się już Jerrym? Nie narzekam, ale jeśli tak, to nie pogardziłabym jej pomocą... strasznie boli mnie bark. I ramię tęż - wystękałam - i nie czuję palców. Zimno mi... zabierzesz mnie w końcu do zamku? - Brzmiałam jak mała dziewczynka, nie zwracałam jednak na to uwagi.

- Helgo, zamknij oczy, póki ten cholerny Gryffindor się nie napatoczył - warknął agresywnie Salazar, a ja mimowolnie spełniłam jego prośbę.

Nie wiedziałam co robi, ale słyszałam jak cicho mamrocze nieznane mi zaklęcia. Czułam powietrze omiatające moją sylwetkę, a po chwili ostrze rozrywające całą długość mojego ramienia. Jednak nim zdążyłam krzyknąć, momentalnie ból ustąpił. Ponownie mogłam poruszać palcami, a w barku nie wyczuwałam już żadnej rany. Uniosłam powieki i zdążyłam zauważyć czarną smugę wracającą do różdżki Salazara.

Ponownie zielone - oczy mężczyzny omiotły moją twarz. Na cienkich wargach utworzył się delikatny uśmiech pełen ulgi.

- Jak się teraz czujesz? - Spytał o wiele łagodniejszym tonem.

- Ja...

- Helga! - Godryk pojawił się znikąd i bezceremonialnie odepchnął Slytherina. Złapał za moje policzki i z nieszczęśliwym wyrazem twarzy pogłaskał moje włosy - całe szczęście nic ci nie jest. Jak ja się zamartwiałem! Po co wychodziłaś z zamku?!

Zmarszczyłam brwi, nie bardzo rozumiejąc zaistniałą sytuację. Dlaczego obaj moi przyjaciele tak bardzo się mną przejmowali? Dlaczego Godryk tak lekceważąco potraktował swojego niemal brata?

Uniosłam się na łokciach i wbiłam wzrok w Salazara. Mężczyzna stał już na nogach i zamglonym spojrzeniem pilnował granicy lasu. Gdyby nie dziwny grymas na jego twarzy, pomyślałabym, że się wyłączył.

- Godryku, potrzebuję przestrzeni - wymamrotałam, ponieważ mimo uleczonych ran nadal czułam się mocno osłabiona - co się dzieje z dziećmi?

Gryffindor nie umiał odpowiedzieć na moje pytanie, ponieważ zdezorientowany odwrócił się w stronę uczniów, zapewne dopiero sprawdzając ich stan. Doprawdy, zachowywał się czasem jakby nie pamiętał, iż posiada podopiecznych! Jednak Slytherin spojrzał na mnie i bez zająknięcia oznajmił:

- Wszyscy cali. Poprosiłem Antoniego, żeby zabrał razem z kilkoma innymi moimi wychowankami Jerry'ego do Roveny. Więcej uczniów na całe szczęście nie było na tyle głupich. by wyjść z zamku - rzucił mi znaczące spojrzenie, na co od razu prychnęłam.

- Nie jestem głupia. Jestem odważna - odpowiedziałam z dumą.

Salazar znów się uśmiechnął i pomógł mi wstać, kiedy Godryk stał nieco skołowany obok. Chyba musiał się zawstydzić swoją postawą, choć o nic go nie obwiniałam. Czuł się przecież na tyle w obowiązki, by narażać życie dla naszych dzieci. To godne pochwały.

- To było wspaniałe - powiedziałam do obojga. Spojrzeli na mnie z niezrozumieniem. - To, że bez wahania rzuciliście się do walki. Bardzo was podziwiam. A teraz... Sal, mógłbyś mnie odprowadzić do pokoju?

Slytherin flegmatycznie pokiwał głową i szarmancko zaproponował mi ramię. Wspierając się na nim (i więcej nie oglądając na Godryka) ruszyłam do zamku. Zielone oczy obserwowały mnie nieustannie, a ja wiedziałam, że ich właściciel chce mnie o coś zapytać.

- Skąd... skąd wiedziałaś co wystraszy pająki? - Przerwał w końcu ciszę.

- Lubię czytać o magicznych stworach. Po prostu zapamiętałam tę informację. Zastanawia mnie bardziej dlaczego akromantule wyszły z lasu. I dlaczego się w nim znalazły! Wydawało mi się, że nie zamieszkiwały naszego lasu.

Salazar w ciszy pokiwał głową, głęboko nad czymś rozmyślając.

- A ty skąd znasz magię leczniczą? - zagadnęłam, lecz Slytherin pokręcił głową z dziwnym uśmiechem.

- Złe pytanie i całkiem nudna odpowiedź, ale... - spojrzał na mnie oceniająco. Podrapał się po zaroście, by wreszcie rzec - to nie była magia lecznica powszechnie używana... nie ważne.

- Nie bardzo rozumiem, ale czuję się tak ilekroć zabierasz głos, Salazarze - zażartowałam niemrawo - Lepiej skupmy się na zagrożeniu. Skoro pająki nie zginęły, nadal stanowią problem. Trzeba będzie przeszukać Zakazany Las i zniszczyć ich gniazdo.

- Helgo, ty lepiej odpoczywaj. Wszystkim się zajmiemy.

Doszliśmy do mojej komnaty, wiedziałam więc, że Sal zaraz odejdzie, wyjątkowo jednak tego nie chciałam. Moglibyśmy nawet tylko pomilczeć, co mężczyzna chyba lubił robić, gdyż bardzo dobrze czułam się w jego towarzystwie. Niestety musiałam się pożegnać.

Gdy już znikałam za drzwiami sypialni, Slytherin mnie zatrzymał. Spojrzał na mnie z rzadko u niego spotykanym, prawdziwym uśmiechem i rzucił na odchodnym:

- Ty też byłaś dzisiaj dzielna. Uratowałaś nas.

~***~

Las został przeszukany, a ogromne gniazdo akromantul usunięte. Rovena uprzedziła wszystkich, ze jakies jajo mogło się ostać, dlatego wszyscy razem musieliśmy rzucać mnóstwo zaklęć zamrażających.

Nie przeszliśmy po ataku do porządku dziennego. Godryk nieustannie pragnął mi towarzyszyć jako mój prywatny obrońca, Rovena chodziła zamyślona, co nigdy jej sie nie zdarzało, a Salazar zamknął się w sobie. Nie rozumiałam reakcji ich wszystkich, zagrożenie przecież zostało zażegnane.

Ale najgorsi byli uczniowie. Kiedy przechodziłam korytarzem, szeptali między sobą i zerkali na mnie jakby...z podziwem. Nie zostałam przez nikogo przygotowana na popularność w śród dzieci, ani w ogóle! Peszyły mnie pytania, w jaki sposób samotnie stawiłam czoła całej hordzie ogromnych pająków, w dodatku doszczętnie je niszcząc.

Och i nieszczęsny Jerry.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top