Wizja Hermiony


Czterech Założycieli

Z góry uprzedzę, że pojawią się słowa nowoczesne, mimo czasów w jakich odgrywa się akcja ze względu na moje ubogie słownictwo. Oczywiście nie wplotę do opowiadania komputera, czy komórki, ale proszę liczyć się z epitetami raczej nie urzędującymi w średniowieczu

Złote refleksy przyozdobiły rzeźbioną powierzchnię wieżyczek podtrzymujących baldachim. Blask wschodzącego dnia spowił zamkową komnatę ciepłem i niewinnym uczuciem radości. Doskonale dostrzegałam w słonecznych promieniach pyłki kurzu tańczące wokół mojej głowy a także każdy sęk w dębowej ramie łóżka.

Wstałam, przeciągając się leniwie i podeszłam do owalnego lustra ustawionego w rogu pomieszczenia. Mimo lekkiego zanieczyszczenia na szklanej tafli, dojrzałam w odbiciu idealnie odwzorowaną siebie. Dłonią przeczesałam splątane pukle o miodowej barwie i przeskanowałam* swoją twarz.

Nie należałam do kobiet ponętnych, czy zjawiskowo pięknych. To Rovena zbierała zawsze pochwały od mężczyzn i otoczenia. Czemu się dziwić, skoro moje rysy wcale nie były delikatne bądź szlachetne, usta nie wykazywały się rozmiarem. Oczy jednak przeciwnie: często uważane były za groteskowo rozwarte w wyrazie zaskoczenia. W dodatku posiadały nieciekawą, brązową barwę, kiedy każde z moich przyjaciół mogło pochwalić się hipnotyzującym wręcz spojrzeniem kolorowych tęczówek.

Omiatając wzrokiem policzki i sylwetkę skrzywiłam się nieznacznie. Nie lubiłam się smucić, lecz moja pulchna postura dobijała nawet osobę tak pozytywnie nastawioną do życia jak ja. Przy Rovenie mogłabym być nazwana ewentualnie pokrzywą, która zabiera słońce pięknemu kwiatowi.

– Helga! – Drzwi niespodziewanie otworzyły się z łoskotem i do komnaty wbiegł rozemocjonowany Godryk. Kiedy jednak zauważył, że stoję pośrodku pokoju w samej koszuli nocnej, spiekł raka i mamrocząc pod nosem, schował twarz w zgięciu rąk.

Roześmiałam się, od razu zapominając o rozterkach. Chwyciłam z łoża poduszkę i rzuciłam nią o chłopaka. Pierze wzbiło się ponad kasztanowe kosmyki Godryka i otoczyły go białą aureolą.

– Puka się, szalony durniu – wykrzyknęłam, pośpiesznie zakładając na siebie szlafrok w moim ulubionym, złotym kolorze.

Godryk upewnił się, że jestem już „ubrana" i odrzucił na łóżko poduszkę. Skrzaty zapewne ucieszą się z powodu dodatkowego sprzątania gęsich piór.

- Helga, byłem właśnie w stajni i nie uwierzysz! Urodziło się źrebię!

– Co?! Dzisiaj? – Chłopak chwycił mnie za rękę i wyprowadził z komnaty.

Na korytarzu okazało się chłodniej, przez co zadrżałam mimowolnie. Moje bose stopy z niezadowoleniem przyjęły chłód kamienia, gdy jeszcze chwilę wcześniej spoczywały na miękkiej powierzchni dywanu. Opatuliłam się ciaśniej szlafrokiem słuchając gorączkowych wyjaśnień przyjaciela.

– W nocy! ponoć służba miała niezły sajgon. Gdy tylko Mykiś mi powiedział, pobiegłem zobaczyć źrebię. Mówię ci, cudowne!

Zachichotałam posyłając słowa powitania pokojówce, wychodzącej akurat zza drzwi dla służby. Nie odpowiedziała mi, odprowadzało nas jednak jej pełne zdziwienia i przerażenia spojrzenie. Szkoda bardzo! Mogła się już przyzwyczaić do beznadziejnie głupich pomysłów Godryka.

Niemal spadłam ze schodów, chłopak bowiem miał o wiele dłuższe nogi ode mnie. Trzymając moją dłoń, nawet nie zwracał uwagi na moje protesty. Bądź co bądź, nadal pozostawałam bez jakiegokolwiek obuwia i porządnego ubioru.

– Panie Gryffindor!

Zawołała oburzona kucharka, obok której przemknęliśmy.Stała w wejściu do jadalni z pulchnymi rękoma opartymi na biodrach. Jej srogi wzrok kazał nam przyśpieszyć i już po chwili znaleźliśmy się na błoniach. Tuż obok jeziora, którego srebrzysta tafla niknęła w ciemnej ścianie pobliskiego lasu, wybudowana była dość spora stajnia, gdzie mieściły się boksy z najlepszymi końmi świata magicznego. Zamek bowiem należał do rodu Gryffindorów, a oni kochali owe zwierzęta.

Godryk otworzył jedno skrzydło drzwi i wparowaliśmy do środka budynku, wdychając dobrze znany zapach końskiej sierści, siana i (cóż dużo mówić) łajna. Uśmiechnęłam się na dźwięk wesołego rżenia kilkunastu koni, które witały nas od progu.

Podeszliśmy do staruszka stojącego przy jednym z boksów. Chciałam się już z nim przywitać, Sebastian był bowiem jednym z najsympatyczniejszych ludzi jakich znałam, jednak nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, przeszkodził mi Godryk.

– Sal! Też już słyszałeś? – Spytał z uśmiechem patrząc w ciemny kąt stajni. Dopiero gdy dokładniej się przyjrzałam, dostrzegłam mężczyznę opierającego się plecami o ścianę. Posiadał czarne niczym smoła włosy, zwichrzone i niepoukładane jakby ich właściciel dopiero odbył konną przejażdżkę. Szmaragdowo- zielone oczy skanowały mnie z kpiną ukrytą za gęstymi rzęsami.

Salazar był... specyficzny. Od zawsze fascynowała mnie jego uroda i szlachecka postawa, jednak w wielu sprawach po prostu się nie zgadzaliśmy, a przekonania Slytherina bywały... przerażające? Mimo, że nazywałam go swoim przyjacielem, nie czułam się zbyt pewnie w jego towarzystwie. Zawsze roztaczał wokół siebie chłodną, dystyngowaną aurę, która niemal zginała ludzi znajdujących się w jej władaniu, do pokłonu. W złudnie pięknych oczach zaś często widywałam błysk, który uważałam za odwrotność moich cnót.

– Cześć Sal – uśmiechnęłam się do niego.

– Dość zaskakujący ubiór, Helgo – powiedział chłodno, lecz jego usta drżały od powstrzymywanego uśmiechu – rozumiem, że moda wyraża się coraz śmielej, ale sama halka już jest przesadą.

Zmarszczyłam brwi i już szykowałam się do kontrataku, kiedy Sebastian otworzył drzwiczki boksu, który do tej pory zasłaniał. Myślę, że zrobił to by uniknąć awantury, często powtarzał, że negatywne emocje źle oddziaływały na zwierzęta.

Udało mu się powstrzymać mnie przed krzykiem, kiedy bowiem zobaczyłam drżące źrebię, cała się rozpłynęłam. Mały był przepiękny, o jabłkowitym umaszczeniu. Ogromne niby guziki oczy przykryte ciemną siateczką dziewczęcych rzęs, nerwowo oglądały otoczenie. Szczupły, króciutki pysk co chwila odwracał się w stronę białej klaczy leżącej w rogu boksu.

Nie czekając na nic, podeszłam powoli do źrebięcia i wyciągnęłam dłoń. Nie wiedziałam jak zachowywać się w stosunku do nowo narodzonych zwierząt, pochodziłam bowiem z uboższej rodziny i nie posiadaliśmy własnej stajni. Nie mogłam się jednak powstrzymać przed pogłaskaniem zlepionej jeszcze sierści konika.

- Jak zwykle, zwierzęta cię kochają – stwierdził Sebastian widząc jak mały wtula łebek we wnętrze mojej dłoni.

Ja również się w nim zakochałam, gdy tylko ciepłe powietrze wydychane z delikatnych chrap połaskotało mój nadgarstek.

Nagle źrebię odskoczyło do tyłu, potykając się o pajęcze nóżki. Nie zdążyłam go złapać, bo drzwi stajni otwarły się z hukiem i do środka wmaszerowała Rovena na czele służek. Prezentowała się pięknie: Ulubiony diadem kobiety połyskiwał spod fali brązowych włosów w odcieniu kakaa, błękitna suknia miękko opinała szczupłą sylwetkę, ciągnąc się po ziemi jeszcze metr za właścicielką, a blada twarz będąca natchnieniem dla wielu artystów wyrażała pozorny spokój. Wiedziałam jednak, że jest wściekła, po oczach. Tych pięknych, błękitnych niczym górskie źródła, oczach skierowanych w moją stronę.

– Helgo, co ty robisz na podłodze? – Spytała powoli, a ja natychmiast poderwałam się z miejsca odnajdując polecenie w jej słowach. Niestety to pogorszyło moją sytuację, ponieważ Rovena dostrzegła mój ubiór. Jej oczy poszerzyły się z zaskoczenia, a usta zacisnęły w wąską linię.

– Mówiłam, pani? Tak właśnie latała po całym zamku! – Wykrzyknęła kucharka.

Hailee nie była wredna, nawet bardzo mnie lubiła, a ja ją. Pozostawała jednak pewna bariera nie do obejścia. Jako starsza już kobieta ściśle trzymała się tradycji i tego co wolno, a czego nie wolno. A biegać po zamku niemal w samej bieliźnie na pewno nie mogłam.

Zaczerwieniłam się po same cebulki włosów, tym bardziej, że świadkami była trójka mężczyzn. Nie licząc niektórych służek, byłam najmłodszą osobą w towarzystwie i czułam się jak dziecko karcone przez rodziców.

– Helgo ...- Rovena dosłownie się zapowietrzyła. Nie mogąc chwilowo się odezwać, podeszła do Salazara i bez słowa wyciągnęła zgrabną dłoń. Kilka pierścieni błysnęło w świetle wpadającego przez okna słońca.
Mężczyzna w mig domyślił się o co też może chodzić kobiecie i zdjął z barków swój czarny płaszcz.

Ravenclaw sprawnie mnie nim okryła, szczelnie zasłaniając klatkę piersiową. Dopiero wtedy się odezwała, cicho, bez jakichkolwiek krzyków.

– Wiesz co tutaj robisz, prawda? Pamiętasz, że obiecałam twoim rodzicom opiekować się tobą? Wychować cię?

Potaknęłam, wbijając wzrok w ziemię. Ilekroć Rovena wspominała o mojej rodzinie (a robiła to tylko i wyłącznie przy reprymendach) łzy stawały mi w oczach. Wiedziałam, że nie robi tego aby mnie skrzywdzić, traciła do mnie po prostu cierpliwość.

– Helgo, masz już pełne 18 lat i nadal zachowujesz się jak dziecko. Godryk również powinien wiedzieć jakie zasady obowiązują już w tym wieku – Kobieta posłała mu groźne spojrzenie, którego próbował uniknąć spoglądając w górę. Na jego ustach jednak błądził uśmiech, tyle razy Rovena nas upominała, że spodziewał się ponownie kary w postaci sprzątania w kuchni. On mógł się czuć pewnie, był starszy od Ravenclaw o rok.

– Przepraszam – bąknęłam wbijając palce w twardy materiał peleryny. Pachniała ona wiatrem i trawą, czyli Salazar rzeczywiście mógł udać się z rana na przejażdżkę.

– Twoje przepraszam niestety niczego nie zmienia – westchnęła Rovena i kiedy już myślałam, że złość jej przechodzi, powiedziała coś czego nigdy w życiu się nie spodziewałam:

– Wyjeżdżamy. Towarzystwo mężczyzn źle na ciebie działa, myślę że gdzieś z dala od tego miejsca będę w stanie nauczyć cię etykiety – jej spojrzenie złagodniało, a chłodna dłoń pogłaskała mój policzek – Zobaczysz, jeszcze zostaniesz najbardziej podziwianą kobietą w świecie magii.

***

Pogoda również żegnała mnie tego dnia. Chmury wisiały nad Hogwartem, a deszcz uderzał o materiałową powierzchnię parasolu. Moje policzki również były mokre, nie mogłam spokojnie patrzeć na zamek, wiedząc że opuszczam go na długi czas. Okazał się wspaniałym miejscem, domem jakiego myślałam, że już nigdy nie zaznam. Schronieniem w ciężkim dla mnie czasie. Spędziłam w nim ponad trzy lata!

– Helga, ja.. jeszcze raz bardzo przepraszam – wybąkał Godryk, niepewnie do mnie podchodząc. Od wydarzeń w stajni minął tydzień i chłopak nieustannie się o wszystko obwiniał. Na każdym kroku mnie przepraszał, aż w końcu zaczęłam go unikać. Teraz jednak stał w strugach deszczu, żegnając się ze mną, a ja nawet nie mogłam go przytulić, bo obok stała Rovena czujnie nas obserwując. Wbrew pozorom byłam jej wdzięczna za poświęcenie z jakim próbowała mnie wychować. Traktowała mnie jak młodszą siostrę, mimo że zapewne miała ciekawsze rzeczy do roboty.

– Daj spokój, Godryk. Tak będzie lepiej, odpoczniemy trochę od siebie i... – nie wiedziałam co chciałam powiedzieć. Odezwałam się tylko po to, aby godnie się pożegnać, uniknąć wyrzutów sumienia, że pozostawiłam przyjaciela bez słowa.

– No już, bo zaraz w ogóle stąd nie wyjedziemy – rzuciła zniecierpliwiona Rovena.

Uśmiechnęłam się przez łzy do Godryka i podałam dłoń Rovenie, aby pomogła mi wsiąść do powozu. Gdy znalazłam się w suchym wnętrzu pojazdu i miałam już zamknąć drzwi, dostrzegłam coś co przykuło moją uwagę. Tuż obok stajni stał Salazar z niedawno urodzonym źrebięciem na rękach. Prócz zwykłego „Bezpiecznej podróży" przy śniadaniu, nie kwapił się do pożegnania mnie. Teraz jednak pomachał do mnie i mimo dużej odległości, mogłabym przysiąc, że miał smutny wyraz twarzy.

Cóż, przyjacielu, za tobą również będę tęsknić. I za twoim miłym dla oka obliczem.


Jest późno, więc liczcie się z błędami, dopiero poprawię kiedy będę miała czas, tak w ogóle to jak w szkołach/pracach? Bo jak na razie moja nowa klasa jest ok, chociaż coraz bardziej mi podpada :/

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top