I will never forget you


Człowiek ma obowiązek bronić tych, których kocha,
a nie przelewać ich krew, żeby ułatwić sobie życie.
[Celine Kiernan]




Spalona, czarna ziemia na której zostawiał ślady swoich stóp. Pył unoszący się nad pobojowiskiem utrudniał widok. Z drzew, które przeżyły pożar, opadał biały popiół, przypominający płatki śniegu opadające delikatnie na Azyl.

Spalona, czarna ziemia, spowita w krwi tysiąca. Szedł dalej, krok za krokiem, nie śpiesząc się zupełnie. Miał przed sobą mnóstwo czasu. Zwolnił tempo. Szare futro ciągnęło się za nim po ziemi.

Obrócił głowę w bok i spojrzał na szczątki namiotu. Przystanął. Niegdyś szkarłatny, teraz pokryty kurzem i popiołem, szary materiał, przy którym leżała szczelnie zwinięta flaga inkwizycji.

Dotknął ją stopą i rozwinął materiał, odsłaniając tym samym zwęglone ciało niemowlęcia. Wykrzywił swoją twarz w grymasie bólu i ruszył dalej.

Przechodził pomiędzy zwłokami wojowników, cywilów, także dzieci. Każde z ciał ktoś ułożył na plecy, splótł ich ręce jak do modlitwy i pomiędzy palcami włożył po wysuszonej roślinie na każdego martwego.

To było ostatnie schronienie Inkwizycji. Jego ludzie zalatwili sprawę bardzo szybko. Szukał jej wzrokiem, kazał ją zostawić żywą. Po tym wszystkim co uczynił, chciał chociaż by miała szybką i bezbolesną śmierć.

Minęło pięć lat odkąd Koryfeusz został pokonany. Trzy lata krwawej wojny, a zaczęło się od Tevinteru, aż do teraz, do Orlais.

Chciał, by umierali bezboleśnie, nie w cieniu wojny. Ona nie mogła odpuścić, tak jak ją prosił. Inkwizycja walczyła do ostatniej chwili.

Pył opadł i jego oczom ukazał się widok powodujący ciarki na plecach.

Setki zwłok ułożonych w równych rzędach, każde ze splecionymi dłońmi na klatce piersiowej. Pomiędzy palcami wystawały ususzone roślinki.

Pośrodku tego cmentarzyska siedziała skulona, drobna elfka. Pochylała się nad ciałem blondwłosego mężczyzny, głaskała jego zakrwawione czoło. Po kilku sekundach podniosła się i ruszyła do kolejnego ciała. W jedynej, prawej ręce trzymała bukiet ususzonych kwiatów.

Tuż za nią, niczym cień pomknął duch współczucia. Cole.

Fen'Harel ruszył w jej stronę, ostrożnie stąpając. Obrócił głowę w bok a jego oczy rozświetliły się.

Ciała znajdujące się za nim stanęły w płomieniach. Elfka obrócona do niego plecami nawet nie drgnęła. Słyszała jak się zbliża.

Wplotła między włosy martwej kobiety wysuszoną różę. Pochyliła się nad jej głową i ucałowała czoło. Podniosła się i spoglądała na Lelianę i Bohaterkę Fereldenu, które w chwili śmierci trzymały się za ręce. Postanowiła nie rozdzielać ich teraz.

Słyszała trzaskanie ognia, ale się nie obróciła.
– Spotkamy się u bram Stwórcy – wyszeptała. Chwyciła za rękojeść sztyletu i stanęła na nogach. Powoli obróciła się, by w końcu spojrzeć w twarz swojego kata.

Spojrzał na nią i przełknął ślinę. Całą twarz pokrytą miała krwią jej przyjaciół, nad którymi się chyliła.
Zielone oczy były przekrwione i zapuchnięte od płaczu.

Jej usta zadrżały na jego widok.

Obróciła ostrze w swoją stronę i podała mu rękojeść. Chwycił sztylet i opuścił wzdłuż swojego ciała. Zrobiła krok w jego stronę.
– Już nadszedł ten czas. Czekałam na ciebie. To koniec mojego świata – szepnęła i łza pociekła po jej policzku. Podeszła jeszcze krok i wtuliła się w jego ramiona.

Nie chciał, by tak reagowała. Zaszedł za daleko by teraz zrezygnować, widząc jej zrozpaczoną i pozbawioną nadziei twarz.
Przełknął ślinę i delikatnie ją odepchnął.

Opadła z bezsilności na spopieloną ziemię i załkała, podpierając się dłonią.
– To nie będzie bolało, obiecuję – szepnął i podniósł oczy w górę, by odwrócić od niej wzrok. Nie chciał tego widzieć.
– Chciałaby, żebyś zrobił to jej sztyletem. Chce umrzeć jak wojownik – powiadomił go Cole. Opuścił głowę na nią, zbity z tropu. Wpatrywała się w niego intensywnym spojrzeniem. Już nie płakała.
– Proszę, Vhenan – szepnęła. Kucnął przy niej i wpatrzył się w jej oczy, słuchał każdego oddechu, czuł jej zapach. Chciał zapamiętać tą chwilę na zawsze, zanim ostrze zakończy jej życie.
– Emma'lath. – Słowa spłynęły z jej ust tak delikatnie, jej głos był ukojeniem. Schronieniem od tych potworny rzeczy, jakie dokonał przez te lata. Od niego samego. Musnął jej, słone od łez, usta.
– Ir abelas, vhenan – szepnął i wbił ostrze w jej brzuch. Czuł jak przechodzi na wylot, a gorąca krew spływa na jego dłonie. Wciągnęła gwałtownie powietrze. Wyjął sztylet z jej ciała, odrzucił w dal a jej delikatne i lekkie ciało ułożył na swoich kolanach.

Pochylił nad nią swoją głowę. Wpatrywała się w niego. Uniosła jedyną, drżącą rękę w jego stronę, lecz nie miała dość siły. Pochwycił ją przed upadkiem, ucałował wierzch jej dłoni i przyłożył do swojego policzka, wtulając w siebie.

– Kiedy będę już u Stwórcy, będę błagała go, by sądził cię łaskawie, bo zbłądziłeś ukochany – wyszeptała pomiędzy przerywanym oddechem. Krew spływała z jej ust. Zaczynała się krztusić. Podniósł ją wyżej, by ułatwić jej oddech.

Po chwili ułożył ją znów na kolanach i zamarł. Puste, zielone oczy wpatrywały się w niebo. Jej serce się zatrzymało.

– Zaf? – rzucił w dal i potrząsnął jej ciałem.
– Odeszła. Odeszła, ale była na to gotowa. Już nie cierpi – powiedział Cole i złapał go za ramię.

Przytulił ciało ukochanej i kołysał ją w ramionach. Szloch wyrwał się z jego piersi. To nie miało być tak trudne. Głaskał jej włosy, przejeżdżał palcem po policzku i malinowych ustach. Było po wszystkim.

Nie słyszał jej kojącego duszę głosu. Jej uspokajającego oddechu. Miarowego bicia serca. W jej oczach nie było blasku.

Opuścił powieki na jej oczy. Ułożył ją na ziemi, wplótł kwiaty w jej dłonie i odsunął się.

Wyglądała, jakby spała. Musiał pozwolić jej odejść.

Przymknął oczy, a gdy je otworzył, języki płomieni lizały jej ciało. Dalijczycy tak żegnają swoich zmarłych.

Zrobił to co należało. Wszystko było skończone, żaden człowiek, fałszywy elf, krasnolud, czy qunari, który chciałby spróbować go powstrzymać, nie chodził po tej ziemi.

W Tarasyl'an Tel'as czekali na niego Elvhen. Mógł ściągnąć zasłonę i wrócić do swojegoświata. Uratować Mythal i nie dopuścić do zepsucia.
– Żegnaj Cole – powiedział i ruszył w swoją stronę.
Nie obrócił się nawet, by zobaczyć jak duch rozpływa się w nicość.     









Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top