11. We fall in love with people we can't have
Nic. To była idealna definicja tego, co robiłam przez tydzień, po powrocie z tego cholernego weekendu. Nie licząc pracy oczywiście, ale na szczęście byłam tam tylko trzy razy. Na szczęście, bo za pomocna tam nie byłam, naprawdę. Śmiem twierdzić, że ten tydzień zawaliłam totalnie. Zawsze coś robiłam, musiałam coś robić, a teraz? Nie mam na nic chęci.
Kolejny dzień siedziałam w domu, bezsensownie przesiadując albo to w pokoju, albo w salonie, nie robiąc przy tym nic sensownego. Już nawet przestałam zerkać na telefon z nadzieją, że może jednak się odezwie. Nie zrobił tego i nie zrobi. Nie ma co się łudzić.
- Roxy? – potrząsnęłam głowa, po czym podniosłam wzrok na matkę. – Coś się stało? Jesteś jakaś dziwna. Nie pytałam wcześniej, bo nie wyglądałaś jakbyś chciała o tym rozmawiać, ale to ciągnie się już tydzień. Coś się stało na tym wyjeździe? – wypuściłam głośniej powietrze z ust.
- Wiele – mruknęłam. Usiadła obok mnie i podała mi kubek z herbatą. – Co mam Ci powiedzieć? – spojrzałam na nią. – Że się zakochałam, a mój popierdolony braciszek wszystko zepsuł i do tego przyjaciółka mnie nienawidzi? Plus popsuliśmy urodziny Luke'a – spojrzała na mnie zaskoczona.
- Co zrobił Ashton?
- Poczułam coś do jego przyjaciela, myślałam, że on do mnie też coś czuje, ale jak widać się myliłam, poddał się zaraz po tym jak Ashton, teoretycznie, mu groził.
- A co ma do tego Megan?
- Chodzi o jej brata, Michaela, a raczej chodziło... Nigdy nie mieli dobrych stosunków, więc nie mówiłam jej, że coś jest na rzeczy, a ona zobaczyła jak się całujemy i... - usłyszałam jak drzwi się otwierają. Spojrzałam w ich stronę zauważając brata. Od razu się podniosłam i skierowałam do pokoju. Nie miałam najmniejszej ochoty go widzieć, a tym bardziej z nim rozmawiać.
- Roxy no... - westchnął.
- Świetnie, że jesteś. Mamy do pogadania mój drogi – usłyszałam głos matki. Zamknęłam za sobą drzwi.
Położyłam się na łóżku. To głupie. Czuję się koszmarnie, a zasadniczo nawet ze sobą nie byliśmy. Tyle, że zdążyłam się w nim zakochać i może nie był idealny, ale kochałam go takim jakim był, a teraz to już przeszłość. Dlaczego zakochujemy się w kimś, kogo nie możemy mieć? Usłyszałam pukanie.
- Roxy?
- Wynocha – usłyszałam westchnięcie, a po chwili poczułam jak materac ugina się pod ciężarem jeszcze jednej osoby.
- Alice się do mnie nie odzywa.
- A powinno mnie to obchodzić, bo? – usiadłam i spojrzałam na niego zła. – Mam to gdzieś.
- Przepraszam – prychnęłam. – Ty po prostu nie rozumiesz...
- Czego? Że jesteś idiotą? Rozumiem to doskonale, uwierz mi.
- Rozmawiałem z nim – milczałam. – Naprawdę się w tobie zakochał – burknął.
- Tak? Jakoś go tu nie widzę, a ty? Słowem się nie odezwał. To miłość, mówię Ci – mruknęłam ironicznie. – Powtórzę to jeszcze raz, mam to gdzieś. Nie chce Cię widzieć, więc wyjdź.
- Ale...
- Wynocha! – podniósł się.
- Przesadziłem, okay? Przepraszam! Skąd mogłem wiedzieć, że ten kretyn podchodzi do tego poważnie?! On...
- Nie chce tego słuchać! Po prostu zostaw mnie samą... - dodałam ciszej, odwracając się do niego plecami. Chwilę później słyszałam jak zamyka za sobą drzwi. Dałam upust łzom, które tak bardzo starałam się powstrzymać jeszcze przed chwilą.
Było po ósmej wieczorem, kiedy wyszłam z domu z zamiarem pójścia do sklepu. W zasadzie nie wiem po co do niego szłam. Większego celu to nie miało. Chyba po prostu musiałam się przejść i zaczerpnąć świeżego powietrza.
Skończyło się na tym, że w reklamówce miałam mnóstwo niezdrowych przekąsek, a w dłoni paczkę z papierosami. Stałam pod sklepem, przypatrując się małemu pudełku. Do tej pory ja i papierosy to jak ogień i woda. Nie przeszkadzało mi kiedy ktoś je palił, nawet uważałam to za dziwnie pociągające, jak u NIEGO, ale sama po nie nie sięgałam. A teraz, nie wiem co mnie podkusiło...
Pozbyłam się foli zabezpieczającej i po chwili wyciągnęłam jednego, palcami bawiąc się nim.
- Roxy? – podniosłam wzrok.
- Josh – spojrzałam na niego zaskoczona. – Hej – nikły uśmiech pojawił się na moich ustach.
- Ty palisz?
- Właśnie w tym rzecz, że nie - westchnęłam.
- Gorszy dzień? – zapytał, kiedy wsadziłam papierosa do ust. Wystawił w moją stronę zapalniczkę, którą zabrałam od niego po chwili wahania. Podpaliłam tytoń i zaciągnęłam się, powoli wypuszczając dym z ust.
- Dzień, tydzień – odpowiedziałam wrzucają paczkę do reklamówki.
- Nie tak źle jak na początkującą - skomentował.
- Zdarzyło się zapalić coś innego, ale ciii – zaśmiał się.
- To całkiem zniszczyło mój obraz Ciebie. Nie spodziewałem się tego po tobie.
- Nie ty jeden – wzruszyłam ramionami. – Co tak właściwie tu robisz?
- Idę do kumpla. Mieszkasz..?
- W tamtą stronę – kiwnęłam głową na prawo.
- Masz coś przeciwko podprowadzeniu Cię?
- Nie. Chodźmy – rzuciłam peta pod nogi i zdeptałam go, po czym ruszyłam w odpowiednim kierunku.
- Więc... co się stało? – spojrzałam na niego. – Czasami lepiej się wygadać.
- To nic takiego.
- Zerwałaś z chłopakiem?
- Chłopakiem? – powtórzyłam z zaskoczeniem.
- Ten który pojawił się u nas kilka razy... Michael? Jeśli dobrze pamiętam.
- Nie byliśmy ze sobą – mruknęłam. – To tylko kumpel mojego brata, o ile w ogóle jeszcze ze sobą rozmawiają.
- Co?
- Nic, nie ważne – machnęłam ręką. Zły temat, bardzo zły. – Szykuje się impreza? – zapytałam.
- Taa... planowaliśmy to od dawna. W końcu wszyscy mamy czas.
- Jak on ma na imię? Ten twój kolega?
- Todd.
- Jenkins?
- Tak, skąd... Sąsiad?
- Nie – zaśmiałam się. – Chodziliśmy razem do liceum. No i mieszka dwie ulice ode mnie.
- Chcesz wpaść? – spojrzałam na swoje ubrania, a później na niego. – Zawsze możesz się przebrać czy coś.
- Nie chce wam przeszkadzać.
- Daj spokój, będzie sporo ludzi. Nie daj się prosić Roxanne. Zabawisz się trochę, może to Ci poprawi humor – uśmiechnął się.
- Okay.
- Serio? – zatrzymałam się, a on razem ze mną.
- Tak, czemu nie? Przyda mi się to. Tu mieszkam. Wejdziesz? Obiecuję, szybko się ogarnę.
- Jasne.
Od jakiś dwóch godzin, jak nie dłużej, znajduję się na imprezie u Todda. W zasadzie zgubiłam już rachubę czasu, ale czułam się świetnie, po wypiciu alkoholu. Nawet spotkałam kilku starych znajomych, z którymi mogłam sobie powspominać, co było całkiem zabawne. Byłam skupiona na tym co się działo wokół mnie i na tym aby dobrze się bawić. W końcu.
Przeszłam z salonu do kuchni, gdzie dostrzegłam Josha, stojącego do mnie tyłem, który rozmawiał ze znajomymi. Odstawiłam pustą butelkę na blat i podeszłam do niego zasłaniając mu oczy.
- Zgadnij kto?
- Roxy.
- Wszystko popsułeś – mruknęłam zabierając dłonie. Sięgnęłam po pełną butelkę z piwem.
- Gdzie byłaś?
- Zwiedzałam – zaśmiałam się.
- Stary, nie mówiłeś, że masz dziewczynę – spojrzałam na bruneta z rozbawieniem, po czym przeniosłam wzrok na szatyna.
- Masz dziewczynę? – zapytałam. – Nie wiedziałam – byłam rozbawiona.
- Nie jesteście razem?
- Nie, tylko razem pracujemy – odpowiedział.
- Ja pracuję, on się obija – zaczęli się śmiać. – Idę się przewietrzyć – powiedziałam i zostawiłam ich samych, kierując się do tylnych drzwi, prowadzących na ogród. Skierowałam się w stronę altanki i usiadłam na ławce. Wyciągnęłam telefon z kieszeni spodenek, który mi przeszkadzał. Przyglądałam się mu chwilę. Wybrałam numer i przyłożyłam urządzenie do ucha. Będę tego żałować jak nic, ale to później. Teraz to wydaje się naprawdę świetnym pomysłem.
- Rox? – przez moje ciało przeszły dreszcze, a głos uwiązł w gardle. Cholera. – Roxy? Ej, powiedz coś... Rox?
- Ugh... nienawidzę Cię – burknęłam. – Jesteś idiotą. Największym kretynem jakiego w życiu spotkałam... - głos zaczynał mi się łamać.
- Czy ty piłaś?
- Gówno Cię to powinno obchodzić – warknęłam, czując jak pojedyncza łza spływa po moim policzku.
- Ale obchodzi. Gdzie jesteś? – prychnęłam. – Rox.
- Przestań mnie tak nazywać do cholery! – uniosłam się. – Nienawidzę tego...
- Gdzie jesteś? – powtórzył.
- Na imprezie i jest świetnie! Josh się mną opiekuje i muszę przyznać, że jest całkiem, całkiem.
- Czekaj, chwila... ten kretyn jest z tobą?
- Jedyny kretyn jakiego znam, to ty. Josh przynajmniej jest w stanie określić to co do mnie czuje – skłamałam, ale miałam wielką ochotę go wkurzyć. Oby podziałało. – Nie boi się mojego brata, a już tym bardziej nie rezygnuje, kiedy napotyka jakąś przeszkodę. W końcu ze mną jest inaczej, nieprawdaż? A nie, nie powinnam Ciebie pytać.
- Rox – po jego głosie mogłam poznać, że był wściekły.
- Oh, idzie tu... Może uda nam się zostać sam na sam.
- Rox nawet nie...
- Pa! – rozłączyłam się. Położyłam telefon obok uda. Zacisnęłam mocno powieki, aby łzy nie wydostały się na zewnątrz. Wzięłam głęboki wdech pochylając się i wplotłam dłonie we włosy, ciągnąc lekko za nie. Po cholerę ja do niego dzwoniłam?! Jestem taka idiotką. Przynajmniej się wkurzył, ale jakoś wcale mnie to nie cieszy, tak jak myślałam, że będzie. Wręcz przeciwnie, czułam się z tym gorzej niż okropnie. Podniosłam się.
- Roxy? – spojrzałam przed siebie, gdzie dostrzegłam Josha. – Wszystko w porządku?
- Tak – mruknęłam i zabrałam telefon. – Wrócę już do domu.
- Nie wyglądasz za dobrze. Odprowadzić Cię?
- Nie, nie trzeba. To blisko.
- Jesteś pewna?
- Przecież mówię. Dzięki, że mnie tu zabrałeś. Nawet nieźle się bawiłam – wymusiłam uśmiech, starając się aby wyglądał jak najmniej fałszywie. Z początku było nawet całkiem nieźle, dopóki nie sięgnęłam po telefon. – Wracaj do znajomych – wyminęłam go i skierowałam się w stronę domu. Czuję się koszmarnie. A mogłam siedzieć w domu...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top