8.
Obserwuję nieprzeniknione niebo, ciemniejące za oknami. Chmury, gęste i zbite w jednolitą skorupę, wiszą nad naszym osiedlem, niczym tarcza, zasłaniająca je przed boskim wzrokiem. Zupełnie jakby nasz rytuał go uraził, do tego stopnia, że nie może na nas patrzeć.
- O, wielki! - Mamroczę, choć mam wrażenie, że to nie z moich ust wydobywają się słowa. - Pomóż nam! Spraw, abyśmy odzyskali należną nam władzę!
Widzę przerażony wzrok wąsatego pana policjanta. Jego ciało drży, gdy przywołana przez nas moc krąży wokół miejsca rytuału. Nie wie, czego się po niej spodziewać.
Konstanty wpatruje się we mnie tym samym pustym wzrokiem co zawsze, wyczekującym, gotowym na każdy mój krok. Jednak tym razem to nie na mój krok czeka.
Ciemna mgła prześlizguje się po mojej skórze, niczym myśliwskie psy, posłane w pogoń za zwierzyną. Moc węszy, szukając odpowiedniej ofiary i obaj z Konstantym mamy nadzieję, że wybierze policjanta. Taki właśnie jest nasz plan. Jeśli bestia postąpi inaczej, będziemy musieli radzić sobie w inny sposób. Lub w ogóle próbować jakkolwiek sobie z nią poradzić.
Mgła niemal spływa z mojego ciała, sunąc po podłodze w stronę mojego przyjaciela. Tam ponownie owija się wokół niego, ale po chwili sunie dalej, ostatecznie z niego rezygnując.
Obaj wiemy, co teraz nastąpi. Znów mieliśmy szczęście.
Nitki mgły powoli ślizgają się między palcami policjanta. Moc milczy, nie wydając z siebie ani słowa, ale wiemy, że to właśnie miły, wąsaty pan stał się jej wybrańcem.
Przez chwilę chce mi się śmiać, gdy obserwuję jego twarz, dezorientację na niej wypisaną, niepewność i przerażenie, które coraz bardziej go ogarnia. Zupełnie nie rozumie, co ma właśnie miejsce i chyba nawet czuje się trochę zdradzony.
Będę za nim tęsknić.
Mgła owija się wokół jego tułowia, zaciska i rozluźnia, wirując przy samej skórze. Wślizguje się do nosa, zachodzi na białka oczu niczym drobna pajęczynka, zmienia go w coś, co za chwilę przestanie być człowiekiem.
Z pomocą naszego potwora odzyskamy władzę nad dzielnicą. Poświęcimy jego życie, by móc uratować wszystkich tych ludzi, którzy tak bardzo nami pogardzają.
Już nigdy nie spojrzą na nas tak samo.
Staruszki i ich karłowate pieski, dzieciaki kopiące po boisku kawał szmaty, który kiedyś był piłką, wszystkie te idealnie ubrane panie po czterdziestce, targające siaty z supermarketu i ich łysawi mężowie.
Nie. Nigdy tak samo.
Nadejdzie nowa era, kolejna już na tym osiedlu, ponownie przejmiemy stery i wyprowadzimy nasz statek z mielizny.
I nikt nie odważy się mówić o nas głośno, choć wszyscy będą wiedzieli.
Skóra pana policjanta zaczyna zachodzić podobną pajęczynką, co jego oczy, jakby każda żyłka wypełniała się mgłą. Jego organizm nie należy już do niego. Należy do mocy.
Należy do nas.
Uśmiecham się, gdy powoli podnosi się z kolan. Jest cichy i powolny, ale wiem, że czeka na rozkazy.
Przymykam oczy, delektując się tą chwilą, ciszą i spokojem, który nastał, niemal elektrycznym napięciem, krążącym pod moją skórą.
I wtedy następuje uderzenie.
Silny i paraliżujący cios, wymierzony prosto w moją potylicę. Udaje mi się jeszcze otworzyć oczy, gdy moje ciało bezwładnie osuwa się na podłogę.
Konstanty obserwuje to z niemym przerażeniem, zaskoczony, choć wygląda jakby się tego spodziewał.
Nie. Wygląda, jakby to zaplanował.
Kącik jego ust unosi się do góry, makabrycznie zakrzywiony. Pozostaje w bezruchu, gdy kolejny cios pana policjanta rozcina skórę na moim czole.
- Sebastianie. - Mruczy Konstanty. - Doskonale wiedziałeś, że to się stanie.
Nie mogę zaprzeczyć. Uśmiecham się, bo on wie. Obaj wiemy.
To musiało się stać.
KONIEC
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top