7.

Konstanty milczy, zapinając obrożę na szyi pana policjanta. Nie jestem pewien, czy powinienem mu na to pozwalać. Mój przyjaciel jest niegrzecznym chłopcem.
Niegrzeczni chłopcy nie potrafią dawać dobrego przykładu. Niegrzeczni chłopcy nie umieją dobrze poprowadzić tresury. Do tego potrzebne są umiejętności i autorytet, których Konstantemu zdecydowanie brakuje - przynajmniej tej jednej rzeczy jestem pewien.

- Stop. - Rzucam od niechcenia, na co Konstanty przestaje się poruszać. Stoi w miejscu, niczym co dopiero wykuty z bloku kamienia posąg. Nawet jego klatka piersiowa nie ma odwagi się poruszać, więc moją głowę zalewają podejrzenia, że przyjaciel właśnie przestał oddychać. - Konstanty. Pozwalam ci oddychać.

Konstanty bierze ogromny haust powietrza, jakby co dopiero wynurzył się spod powierzchni wody. Dyszy, łapiąc powietrze na zapas, niepewny tego, kiedy ponownie powiem "stop".

- Zmiana planów. - Mruczę, wyrywając mu z dłoni smycz. - Nie idziemy na spacer. Żaden z was na to nie zasłużył.

Widzę łzy, powoli zbierające się w oczach miłego pana policjanta. Widzę też drżenie ciała Konstantego, które wymyka mu się spod kontroli. Obaj przeczuwają, że wydarzy się coś złego.

Kieruję się w stronę swojego pokoju i wyciągam spod łóżka zakurzone pudło, pełne materiału, skór i brzęczącego metalu.
Przywdziewam mój rytualny dres i chwytam artefakty, zdobyte w walce z osiedlowymi metalami.

Moi towarzysze obserwują wszystko w ciszy, nie wydając z siebie nawet westchnienia. Rozkładam pośrodku salonu łańcuchy, skórzane pasy ponabijane ćwiekami, wydarte z ubrań naszywki i inne przedmioty, które zdobywaliśmy z Konstantym w tamtych odległych, ciężkich czasach, kiedy po naszym osiedlu kręciły się całe pielgrzymki, gotowe do odbycia na nas krucjaty metalowej.

Konstanty w ciszy pędzi do łazienki, zabierając z kibelkowego ołtarza świece i stawia je pośrodku mojego kręgu.

Jestem gotowy. Czekałem na tę chwilę od miesięcy.
Zbierałem siły, by móc odprawić rytuał najlepiej, jak potrafię.

Kropla taniego alkoholu, zakupionego w osiedlowym sklepiku, ląduje na talerzyku z logo naszego ulubionego klubu piłkarskiego. Konstanty zapala świece i chwyta talerzyk, krążąc nim ponad kręgiem. Mruczy pod nosem hymn wpierdolu, ten, który pierwszego dnia naszej znajomości złączył nas na wieczność. Wąsaty pan policjant klęczy obok, nie do końca pewien, co powinien robić, ale posłusznie milczy i nie ma zamiaru nam przeszkadzać.
Przypalony czajnik pojawia się w moich dłoniach i nie pamiętam nawet, jak się w nich znalazł. Połowicznie tkwię już w transie, niczym odurzony szaman.
Konstanty w dalszym ciągu mamrocze, w pełni oddany sprawie. Talerzyk wiruje w powietrzu w tempie, w jakim zwykły człowiek nie mógłby nim kręcić.
Chwytam swoją koszulkę i zaczynam trzeć nią czajnik, wydobywając z płuc najdonośniejszy głos, na jaki mnie stać. Słowa zaklęcia wylatują z mych ust praktycznie same, niosąc się po mieszkaniu. Wiatr zrywa się niespodziewanie, gasząc płomienie świec.

W mroku, który nastał w salonie coś zaczyna krążyć wokół nas, niczym rozerwana na strzępy chmura, wyjąc i szepcząc jednocześnie, wpychając nam do ust słowa, których w życiu byśmy nie wypowiedzieli.

- O, czcigodny. - Krzyczę jak opętany. - Wskaż nam drogę!

Latarnia za oknem roztrzaskuje się nagle, strzelając wokół iskrami. Nieprzenikniona ciemność otula nas w swych ramionach, gdy coś za moimi plecami postanawia się odezwać.

- Oto jestem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: #humor#mafia