5.
Gorączkowo przeszukuję kuchnię, nie znajdując w niej ani jednej marchewki. Konstanty przeszywa mnie na wylot wzrokiem, coraz bardziej zniecierpliwiony i gotów do roztrzaskania mi twarzy o kuchenny stół. Uśmiecham się nerwowo, chwytając portfel i ruszam do drzwi, rzucając krótkie "skoczę do sklepu".
Po raz pierwszy w życiu tak szybko pokonuję drogę do osiedlowego marketu, omijając kałuże i sterty mokrych, pogniłych liści. Sąsiadka z trzeciego piętra wyprowadza psa, zupełnie ignorując fakt, że jej uroczy pupil jebnął właśnie ogromne, śmierdzące kupsko na pożółkłym trawniku. Nie ma najmniejszego zamiaru go posprzątać. Gdybym tylko miał więcej czasu, nauczyłbym ją zasad życia w społeczeństwie, pastwiąc się nad nią długo i dotkliwie. Nikt nie ma prawa robić syfu na moim osiedlu. Nikt nie może znaczyć mojego terenu, nawet Fafik z trzeciego piętra.
Mijam ten obraz nędzy i rozpaczy, dostrzegając jaśniejące pomiędzy koronami drzew logo sklepu. Czerwień owadzich skrzydeł razi mnie w oczy, ale brnę do przodu, w głowie wizualizując sobie swój cel. Marchewka. Jedna, przeklęta marchewka. Muszę tylko wejść do tego zasranego marketu, wziąć największy i najbardziej soczysty okaz, a potem pognać do kasy i zapłacić. Tyle.
Wchodzę do sklepu, uciekając przed gorącym powietrzem, które we mnie uderza. W powietrzu czuję zapach świeżo wypieczonych, czosnkowych bagietek, gryzące w nos perfumy mojej opętanej sąsiadki i woń taniego wina, efektownie rozbitego na kafelkach przez przedstawiciela Homo Bezdomnus.
Łapię za foliowy woreczek, otwierając go z szelestem i wrzucam do środka marchewkę, tę z górnego kartona, która niemal mówi do mnie "weź mnie, Seba". Potrząsam głową i biegnę do kasy, po drodze pokonując przeszkody w postaci zakupowego wózka i rozsypanych na podłodze brzydkich maskotek. Czuję się jak bohater, pędzący na ratunek swojej księżniczce. W ostateczności bohaterem tym może być nawet Mario. Pomijając to, że moje ciało nie składa się z pikseli, a pokaźny wąs pasuje bardziej do ofiary Konstantego.
Stoję w kolejce, gotowy na atak z każdej strony. Gdy nadchodzi moja kolej, przesuwam dyskretnie kartę lojalnościową w stronę uprzejmej pani kasjerki. Potem w ruch idą pieniądze, które powoli odliczam spoconymi dłońmi, myśląc o tych wszystkich zarazkach, które się na nich znajdują.
- Wszystko w porządku? - Pyta kasjerka, najwyraźniej obserwując wielkie krople potu, spływające po mojej łysej glacy. Przytakuję, odbierając kartę i biegnę do wyjścia, nie biorąc paragonu.
Drogę powrotną pokonuję dwa razy szybciej niż poprzednio. Nie zawracam sobie głowy małym Wojtusiem z sąsiedniej klatki, będącym niebezpiecznie blisko tej gównianej wieży Babel, którą pozostawił Fafik. Każdy musi uczyć się na własnych błędach. Ja, będąc dzieckiem - zresztą niezwykle urokliwym - również uważałem, że jedzenie ziemi, gałęzi czy mniejszych kamieni jest wyjątkowo atrakcyjne. Do czasu, aż nie spróbowałem.
Nadeszła pora, by i Wojtuś przeszedł swój chrzest bojowy. Wszystko musi się rozegrać pomiędzy nim a pozostałością po fafikowym obiedzie.
Schody na górę pokonuję w morderczym tempie, pewien, że mógłbym prześcignąć pewnego słynnego biegacza. Meta jednak okazuje się być murem nie do przeskoczenia.
Po wejściu do mieszkania zastany w nim widok mimowolnie odrzuca mnie w tył, uderzając moimi plecami w ścianę. Konstanty stoi pośrodku zupełnie obnażony, nagusieńki jak go pan Bóg stworzył - choć jestem niemal pewien, że za stworzeniem mojego przyjaciela stoi jakaś rogata kreatura, ewentualnie jego ojciec.
Pan policjant krąży wokół niego na czworakach, rżąc jak koń.
W końcu Konstanty mnie zauważa.
- No, ile można czekać?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top