siódmy

   Ostatnie dni szkoły upływały szybciej, niż mogłam się tego spodziewać i chociażbym chciała - nie byłam w stanie nic z tym zrobić.

Lubiłam się uczyć. Może to dziwne, a raczej na pewno wiele osób tak właśnie twierdziło, ale szkoła dawała mi nieskończoną gamę możliwości pod paroma warunkami, jakimi były klasówki, oceny czy wczesne wstawanie.

    Czym było to poświęcenie, za możliwość zdobywania wiedzy i podziwiania Connor'a McFloy'a na szkolnym korytarzu każdego dnia? 

Bóg był dla mnie tak łaskawy, że ten chłopak chodził po ziemi podczas mojego życia, a pani dyrektor tak przychylna, że przydzieliła mu szafkę szkolną na tym samym korytarzu, na którym znajdowała się moja.

    Jeśli ludzi można było porównać do pogody, Connor McFloy był słońcem; bursztynowe włosy chłopaka zawsze żyły własnym życiem, nawet jeśli blondyn układał je wcześnie rano przed lekcjami tysiące razy na każdą możliwą stronę, wpatrując się w malutkie lusterko w swojej szafce. Kiedy zadzwonił dzwonek na pierwszą przerwę, Connor McFloy chował zwierciadełko głęboko do szafki, żeby nikt nigdy nie odkrył jego tajemnicy, a ja czułam się wyróżniona, gdyż byłam jedyną osobą, która wiedziała o jego sekreci. Nie miała pojęcia o niej nawet jego najlepsza przyjaciółka - Linsey Briley.
Bo Connor McFloy zawsze jeździł najwcześniejszym autobusem, żeby uciec z domu.
    Connor McFloy był też błękitnym niebem; spokojnym, bezdeszczowym, bezchmurnym. Niebieskie oczy chłopca zawsze biły blaskiem szczerości, zupełnie jak jego uśmiech, który pojawiał się na ustach każdego dnia, chociażby przez jedną, drobną i niezauważalną chwilkę na przykład, kiedy odczytał esemsa lub podczas spaceru obok wystawki z pucharami, gdy widział swoje nazwisko wśród wyróżnionych sportowców.
    I tylko czasem, naprawdę rzadko, Connor McFloy zdawał być się drobną, deszczową chmurą. Zwykle było to w niektóre czwartki, kiedy opiekowała się nim macocha, a nie jego tata.
   Connor McFloy radził sobie prawie ze wszystkim, a jedyną rzeczą z jaką nie potrafił sobie poradzić była jego nieporadność w braku możliwości wpływania na ludzkie uczucia. Oprócz emocji z którymi nie zawsze umiał się uporać, nie było dla Connor'a McFloy'a rzeczy niemożliwej; z dziewczynami miał dobre kontakty (jeśli była w szkole kobieta, do której Connor McFloy się nie uśmiechnął, to musiała być to nauczycielka fizyki, oddająca mu akurat klasówkę z mierną oceną); ze szkołą radził sobie wyśmienicie (oprócz nieszczęsnego jednego przedmiotu); ze sportem był związany od dzieciństwa (a szczególnie z futbolem); nie ominął żadnej imprezy od początku liceum i przede wszystkim: miał wielu przyjaciół (chociaż ja podejrzewałam, że wśród nich wszystkich czuł się samotny).

    Taki był Connor McFloy - piękny, podziwiany, ale także nieuchwytny.

- Zagadaj do niego.

Przestraszyłam się, kiedy Marcus pojawił się obok mojej szafki szkolnej i przyłapał mnie na gorącym uczynku wpatrywania się w mojego szkolnego, osobistego Adonisa.

- Po prostu podejdź i się z nim umów.

Poprawiłam książkę, która o mały włos nie wypadła mi z szafki.

- Skoro to takie proste, to dlaczego nie wdrążyłeś tego planu w swoje życie, gdy zobaczyłeś swojego Dylana, swoją muzę, pierwszego dnia szkoły?

Chłopak wahał się z odpowiedzią o sekundę za długo.

- Widzisz – uprzedziłam go. – Dobrze wiesz, że to nie jest rozluźniająca gra w golfa. À propos Dylana, jak było w piątek?

Chłopak uśmiechnął się nieśmiało.

- Chyba dobrze. Spędziliśmy razem cały weekend.

Marcus przeczesał swoje włosy dłonią, oczekując na mój komentarz. Często to robił – zawijał kosmyki swoich czekoladowych loczków na palce, jakby podczas tej czynności się uspokajał. Robił tak jeszcze, kiedy nie był czegoś pewny w stu procentach – kiedy czekał na opinię.

- Ale graliście w bierki, czy raczej...?

Chłopak odpowiadając nie patrzył mi w oczy, a błądził wzrokiem po tłumie, zupełnie jakby szukał Rey'a wśród uczniów. 

- No bierek akurat nie mieliśmy, ale... Dużo się przytulaliśmy.

Powstrzymałam pisk, zajmując usta ogromnym uśmiechem.

- Jesteś szczęśliwy jak spędzasz czas z Dylanem? – Zapytałam.

Marcus spojrzał mi w oczy.

- Jak nigdy dotąd – przyznał. – To jest zupełnie inny rodzaj szczęścia Julie i ja nigdy nie czułem czegoś tak...

Chłopak przerwał w połowie zdania, bo usłyszeliśmy pisk radości, a po chwili Cami wyskoczyła Marcusowi na plecy.

- Nie uwierzycie! – Krzyknęła dziewczyna, zajmując miejsce między naszą dwójką. – G czeka na mnie przed szkołą.

Patrzyłam na swoje buty, zastanawiając się nad jej słowami i nie mogąc w nie uwierzyć.

- Byłaś praktycznie nieuchwytna ostatnimi dniami. - Zaczął Marcus. - Powiedz mi błagam, że nie spędzałaś ich z tym dupkiem.

Chłopak przepuścił nas w drzwiach, a ja zastanowiłam się, czy aby nie wrócić do środka, gdyż moja żółta sukienka zdecydowanie nie nadawała się na deszcz, wiatr i chłodne powietrze.

Cami wzruszyła ramionami, zupełnie obojętna na warunki atmosferyczne, panujące na zewnątrz, podczas gdy ja przeżywałam, jak dotrę do domu.

Miałam dwie opcje. Pierwsza - iść w deszczu, wyglądając jak mokry kurczak i udając, że to przyjemne, a mój makijaż wcale mnie nie obchodzi... Lub druga - nie było opcji numer dwa, gdyż autobus odjechał, tata był w pracy, a mama nie miała samochodu i prawa jazdy, o Tonym nie wspominając.

- Wiem, że go nie lubicie. Ale w tamten poniedziałek, jak odwiózł mnie na chatę... - Mówiła Cami. - To trochę się obściskiwaliśmy i jakoś tak...

Nie chciałam jej zasmucać, ale język sam cisnął mi słowa na usta.

- Gerald nie wygląda na takiego, co szuka stałego związku, Cami. 

Dziewczyna wydęła usta.

- To, że twoje pojęcie o związkach jest od razu opieczętowane przysięgą małżeńską, to nie znaczy, że wszyscy tak myślą.

Po czym nie żegnając się i nie zważając na deszcz, pobiegła w stronę czarnego samochodu.

- Ona będzie przez niego płakać. –  Stwierdził Marcus.

Bez skrępowania obserwowaliśmy, jak w samochodzie nieopodal nas szatynka i Gerald czuło się witają.

Wiedziałam, że Marcus miał rację i zastanawiałam się, jak wpłynąć na uczucia dziewczyny, aby uległy one zmianie, jednak jedyne słuszne wyjście z sytuacji, jakie przyszło mi do głowy, to rozmowa z Geraldem. Bo to Cami pozwalała na zranienie siebie, zupełnie jakby dała chłopakowi pisemną zgodę.

- Widziałeś dzisiaj Elizabeth? – Zapytałam, koncentrując maksymalną uwagę na twarzy Marcusa, który nadal wpatrywał się w czarny samochód nie ruszający z miejsca w jakimkolwiek kierunku.

Chłopak pokręcił głową, sprawdzając wiadomość, którą dostał.

-  Przepraszam cię Juls, ale to Dylan i właśnie napisał, że za mną tęskni i chce mnie pocałować, i o mój jeżu, zaraz będę krzyczeć, myśli o mnie bezustannie, czy ty to rozumiesz? Julie zadzwoń po karetkę, albo dostarcz mi jakoś tlen.

- Leć do niego, głuptasie. – Zaśmiałam się, popychając go.

Marcus pocałował mnie w policzek i puścił się biegiem, kiedy zobaczył uśmiechniętego Dylana w samochodzie, który machnął mu na powitanie. Wrzucił plecak przez otwarte z tyłu okno i zajmując miejsce pasażera, dosłownie wpił się w usta Rey'a.

    Dylan Rey był starszy od Marcusa o rok, ale wyglądał jak dzieciak; miał duże, zielone oczy i obserwował wszystko uważnie, jakby był ciekawy najmniejszej drobnostki. Jego słomkowe włosy, na które wdziewał przeważnie jakieś nakrycie, z reguły farbował na różne kolory. W wardze miał kolczyk i przypuszczałam, że język Marcusa to uwielbiał. Dylan kochał muzykę i sztukę. Malował, więc był artystą; wrażliwcem, zupełnie jak Marcus. To dlatego byłam o niego spokojna.

    Patrzyłam przez długą chwilę na dwóch chłopaków w samochodzie, cieszących się sobą nawzajem i zamknęłam się w ich chwili szczęścia. Zazdrość powoli nadgryzała moje serce, a ja zawinęłam włosy za ucho, szukając w torebce zupełnie niczego, zajmując ręce.

Nie mogłam pozwolić, aby uczucie zazdrości rozlało się po moim ciele.

Nie potrzebowałam chłopaka do szczęścia. Nie potrzebowałam go, bo miałam przyjaciół, rodzinę i Boga.Przede wszystkim Boga.

Nie byłam samotna. Nie byłam samotna. Nie byłam.

Bóg był obok mnie.

Wszystko jest dobrze...

    Było - przed sekundą, bo chwilkę po moim malutkim sztormie myśli, czarny samochód zatrzymał się obok mnie (déjà vu?), a ja nie ucieszyłam się na widok twarzy Geralda, który jak zwykle miał posępną minę; nie uśmiechał się, ani nawet nie przywitał.

Cami siedziała na miejscu pasażera, jakby była tam za karę. Jej entuzjazm wyparował w chwili, w której Gerald opuścił szybę. Nawet na mnie nie spojrzała.

- Podrzucę cię. - Mruknął brunet, mój wybawca (proszę o wyczucie ironii), nie patrząc na mnie, jakby mówił do kogoś innego..

Rozglądnęłam się wokół, całkiem niezauważalnie, ale żywej  ani martwej duszy obok mnie nie spostrzegłam.

- Nie, dzięki. - Pokiwałam głową, odgarniając włosy, które spadły na moją twarz, łaskocząc mnie przy okazji. - Pojadę autobusem lub może się przejdę, bo jest bardzo ładna pogoda.

Sarkazm w mojej wypowiedzi był namacalny, ale wolałam wracać w ulewie niż wsiąść do samochodu z Geraldem Gillum.

Deszczowe chmury na niebie zdawały się w tamtej chwili odzwierciedlać moje myśli.

- Nie zrozumiałaś mnie. To nie była propozycja. 

Zamrugałam kilkukrotnie, zastanawiając się przez chwilę, czy aby się nie przesłyszałam. Ale przecież to był Gerald - on nigdy się nie mylił. (Kolejna ironia, w gwoli ścisłości).

- To chyba ty nie zrozumiałeś. Nie mam ochoty na...

Gerald westchnął, wyprowadzony z równowagi przez moje stawianie oporu.

- Moja babcia chce z tobą pogadać. - Wypluł te słowa z siebie, jakby to był jakiś jad. - Więc wsadź swój tyłek do mojego auta i nie utrudniaj, dobrze?

Ostatnie słowo wycedził z taką udawaną uprzejmością, że wolałam  już się nie odzywać.

Patrzyłam na niego przez chwilę, wściekła, robiąc mu krzywdę w mojej głowie na tysiąc sposobów, ale kliknęłam pauzę w ostrzeniu noży w momencie, w którym Gerald spojrzał na mnie po raz pierwszy od początku naszej rozmowy, a ja zobaczyłam w jego oczach przez sekundę wołanie o pomoc.

- Wsiadasz czy nie? - Jakąkolwiek chwilę wahania ujrzałam w jego spojrzeniu, zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.

    Zapamiętując markę samochodu - Mustang i fakt, żeby zapytać taty ile taki samochód jest wart - wgramoliłam się na tylne siedzenie z niezadowoloną miną, całkiem podobną do tej na twarzy Cami.

    Chłopak ruszył z piskiem opon, a ja zapięłam pasy - pragnę zauważyć, że jako jedyna w samochodzie - i zaczęłam się modlić, bym przeżyła te podróż. Nie rozmawialiśmy, a ja ściskałam dłonie ze zdenerwowania na każdym zakręcie.

- Czy mógłbyś... - Odezwałam się w końcu, kiedy przejechał na pomarańczowym świetle. - Nas nie zabić? Mam kilka planów na życie.

Jego usta drgnęły w lekkim uśmiechu, ale skutecznie to ukrył.

Gerald miał problem, że byłam bardzo spostrzegawcza i widziałam; jego drżące dłonie, jego drobne rany na zaczerwienionych kłykciach; jego chaotyczne ruchy i słyszałam napięcie w jego głosie, którego nie rozpoznałam nigdy dotąd - zawsze mówił lekko, gładko i wręcz pociągająco.

Podczas naszego spotkania pod szkołą tamtego dnia tak nie było, a ja czułam, że coś się stało.

- Może pójdziemy do mnie? Pooglądamy Netflix i... - Mruknęła Cami, kładąc dłoń na nodze Geralda i powolutku sunąc w górę.

Boże, daj jej rozum.

Zanim Gerald odpowiedział, spojrzał przelotnie w lusterko, a nasze spojrzenia skrzyżowały się na sekundę, bo nie odwróciłam wzroku wystarczająco szybko.

Cholera.

- Może innym razem. - Uciął, zmieniając bieg i przy okazji zdejmując dłoń Cami ze swojego ciała.

Dziewczyna, ewidentnie obrażona, dosłownie wcisnęła się w fotel tak głęboko, jak tylko mogła.

Było mi źle z faktem, że była smutna, więc wyciągnęłam telefon i napisałam do niej wiadomość:

Nie przejmuj się  x

Usłyszałam dźwięk wiadomości i odblokowania telefonu, ale dziewczyna nie odpowiedziała na mojego esemesa, zamiast tego wyciągnęła paczkę papierosów i straciła się w nałogu.

- Wyrzuć fajkę. - Zareagował prawie natychmiast Gerald.

- Bo? - Fuknęła.

Gerald nie odzywał się przez chwilę, czekając pewnie, aż dziewczyna spełni jego komendę, ale kiedy nie wykonała polecenia, naprawdę się zdenerwował.

- Bo Julie nie będzie śmierdzieć jak pieprzony papieros podczas rozmowy z moją babcią! - Złość poniosła go tak bardzo, że uderzył pięścią w kierownicę.

Chciałam stamtąd uciekać.

- Nie byłoby problemu, gdybyś nie proponował jej podwózki. - Skomentowała Cami.

Gerald zmienił bieg na wyższy, a ja wbiłam paznokcie w siedzenie.

- Tylko ty masz jakiś problem. - Odparł chłopak, dosłownie buzując ze złości. - Jak chcesz pójść na nogach, mogę się zatrzymać.

Cami zagryzła wargę i powiedziała, żeby chłopak zahamował. Nie wyrzuciła papierosa, nikt nie odzywał się ani wtedy, gdy Gerald stanął, ani kiedy Cami trzasnęła drzwiami. Deszcz padał gęsto, ale brunet był na tyle łaskawy, że wysadził ją, a raczej wyrzucił, na przystanku autobusowym.

Nie wiedziałam co o tym sądzić, nie wiedziałam nawet co powiedzieć, więc milczałam przez długi czas, aż nie dotarliśmy pod dom pani Hammington.

- O czym twoja babcia chce ze mną rozmawiać? - Zapytałam, zastanawiając się uprzednio przez parę minut, czy otwierać buzię.

Gerald spojrzał w lusterko.

- To raczej ja zadam ci to pytanie po spotkaniu z nią.

Nie chcę do szkoły

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top