20 | Dzień oczyszczenia

a/n: hej, muszę was uprzedzić jeszcze przed startem – koniec jest strasznieee pogmatwany. chciałam po prostu spróbować czegoś nowego, bo mam chorą ambicję, aby was zaskakiwać. mam nadzieję, że się połapiecie. to zapraszam!

···

Tamten dzień był jakiś dziwny. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale gdzieś głęboko w kościach uwierało mnie przeczucie, że coś się zbliżało i to wielkimi krokami. Po prostu to czułam. Tyle że to samo durne przeczucie nie mówiło już, czy miało to być coś dobrego, czy może wręcz przeciwnie. To natomiast było frustrujące.

Po raz kolejny ciągnięto nas na badanie. A bardziej mnie ciągnięto, bo Minho był na tyle słaby i zwiotczały jak warzywo, że jego walnięto na łóżko. Tym razem przy naszym transporcie osobiście towarzyszył Connor. Szedł wyniośle z przodu, pokazowo z dłonią na wiszącym przy pasie karabinie, tuż zanim dreptałam ja oraz jeden żołnierz, a obok pozostali dwaj ciągnęli łóżko z Azjatą.

— To jak? Fajnie się liże zadek Jansona? — Minho może i był wyprany z sił, ale nie ze swojej wrodzonej cechy uprzykrzania innym życia. Connor jednak nijak na to zareagował. — Takie wypierdki nie kończą za fajnie, mówię ci.

Moje zęby cały czas bawiły się dolną wargą; wszystko sprawka stresu, tego upierdliwca, który dokuczał mi gdzieś tam w środku, nie dając się skupić. Bo choć Connorowi nawet palec na kolebie nie drżał, tak mężczyzna znany był z tego, że za cierpliwy to on nie był. Za to Minho strasznie lubił załazić za skórę, na czym mógł się wreszcie przejechać. Z tego powodu więc się stresowałam.

— Nie ma żadnego leku. Padniesz trupem, a wtedy ja walnę sobie nad tobą kielicha.

Zero reakcji. Pchający łóżko żołnierze zwrócili się do siebie kaskami i wymienili spojrzeniami. Ja natomiast dalej dziurawiłam sobie wargę, wewnątrz walcząc z na tyle wielkim stresem, że aż powoli nie dawał mi oddychać. Dusiłam się.

— Na stówkę w portkach już cykorzysz, obsrańcu.

To był moment, kiedy czara cierpliwości się przelała.

W pierwszej chwili nawet nie skumałam, kiedy Connor odwrócił się jednym susem w tył i znalazł tuż nad Minho. Był jakby sekundowym mignięciem w moim oku. Jego dłoń w czarnej skórze znalazła się na szyi chłopaka, podduszając go, przez co brunet od razu zrobił się czerwony. Zlęknione serce pchnęło moje nogi w ich stronę, ale nie miałam szans ze stojącym za mną żołnierzem. Tamto zapłakało w piersi.

Strach zacisnął się na moich płucach. Connor pochylił się nisko nad Minho, nieudolnie próbującego nabrać tlenu. Gdybym wtedy tylko go miała, oddałabym mu każdy swój oddech.

— Masz rację. Na pewno padnę trupem — niby szeptał, choć w mojej głowie krzyczał. Pochylił się jeszcze niżej, palce zacisnął jeszcze bardziej. Moje oczy zaszły łzami. — Ale obiecuję ci, że nie wcześniej niż ty.

Potem wszystko zniknęło. Connor puścił go i wyprostował się z uśmiechem samego diabła, Minho zaczął dusić się nagłą dawką powietrza, za to czarne scenariusze spod pióra moich myśli zwinęły się w rulon, odstawione na później. Nie mogłam nawet do niego podejść. Żołnierze ponownie wznowili marsz, więc pozostawało mi jedynie iść potulnie i trzymać się nadziei, że już nic mu nie groziło. Nic nie groziło...

...na razie.

···

— Nie możecie poczekać do jutra? Chyba wiecie, że to może go zabić?

— Wykonuję tylko swoje rozkazy. Janson chce wszystko. Dzisiaj.

Dzisiaj. Connor zaakcentował to tak dosadnie, jakby on sam przeczuwał, gdzieś w jego zgniłej duszy, że tamtego dnia miało wydarzyć się coś... niespodziewanego. A może właśnie czuł? Czy potwory mogły cokolwiek czuć?

— Co z nią?

— Ona... właściwie, to ona chętnie dołączy do kochasia. Prawda, Zoey?

Nie dano mi nawet czasu na przemyślenie jego słów. Nim zdołałam wydusić z siebie cokolwiek, kierowani rozkazem żołnierze podnieśli mnie pod pachy, by następnie przygwoździć plecami do łóżka. Pasy w sekundę zacisnęły się na moich nadgarstkach, zapętliły też na kostkach, więc na nic było moje wierzganie się, kopanie czy drapanie. Niedługo później na tle fluoroscencyjnych lamp pojawił się Connor, który westchnął jakby z rozmarzeniem.

— Wreszcie na odpowiednim miejscu, Zoey — poklepał mnie po ramieniu. — Ale nie bój się. Zakochani podobno mniej odczuwają ból, więc zanim porazimy was prądem, zwiążemy wasze rączki razem.

Moje serce zapadało się między żebrami, rozpaczliwie bijąc o pomoc, bo zaciśnięte gardło nie dawało rady krzyczeć. Szarpałam się. Doskonale wiedziałam, że byłam bez szans. Gdzieś obok słyszałam także szamotanie się oraz warknięcia Minho:

— Zostawcie ją, krótasy pikolone!

— Zawsze mi tak jakoś milej, gdy tak mówisz. Przygotować ich.

Wystarczyło jedno surowe spojrzenie Connora, aby żołnierze podstawili nasze łóżka rama w ramę, tuż pod migającą błękitnym światłem maszyną. Zanim to jednak potrzebne były nam specjalne toksyny, które pielęgniarze już szykowali w postaci zastrzyków. Zaszumiało mi w głowie. Łapałam większe oddechy, czując jak do moich płuc przytula się strach. Jeszcze usilniej zaczęłam walczyć ze skórzanymi pasami.

— Doktorku — nie mogłam się podnieść, więc nie widziałam stojącego gdzieś z przodu Connora; w jego głosie dało się jednak wyczuć, że bawiły go nasze starania. — Daj im coś na uspokojenie. Możesz użyć największej igły.

Wytrzeszczyłam oczy, ale nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, poczułam delikatne ukłucie w okolicy zgięcia łokcia. Niewiele sekund musiało minąć, aby środek rozszedł się z krwią po moim ciele, powoli otumaniając moje zmysły. Powieki stały się ciężkie, oddechy płytkie. Świat przed oczami zlał się w jedną maziaję kolorów. Mimo tego słyszałam dobiegające z niego głosy reszty, ale tak, jakby wszyscy stali za ścianą.

— No, ptaszki już nie będą kłapać dziobem. A teraz bierzcie się do roboty.

A potem świat całkiem zgasł.

···

Przez tamten czas śniłam. Początkowa zimna ciemność szybko przeistoczyła się w rzeczy, o których skrycie marzyłam, ale nie mówiłam o nich głośno, aby nikt mi ich nie zniszczył. Pielęgnowałam te marzenia po cichu. W duszy. Od przeszło kilkunastu miesięcy – i to każdej nocy – nawiedzały mnie same koszmary, przez co bałam się zamknąć oczy, ale w tamtym momencie mogłam ich już nigdy nie otwierać.

To była plaża. Brzeg lizały swawolne fale oceanu, a w powietrzu unosił się kwiecisty zapach. Czułam pod stopami ciepły piasek, będący sprawką słońca, które również opiekowało się moją skórą. Było tam pięknie. Aż dech zapierało. Ale co najważniejsze – byli tam wszyscy. Ci, których szczerze kochałam. I tacy, których chciałam pokochać, choć nie miałam jeszcze okazji.

Andy w lnianej koszuli doglądał ogniska, co chwilę marszcząc nos na wiatr, który rzucał mu piasek w oczy. Tuż obok mama w delikatnej, kwiecistej sukience śmiała się głośno, tym samym dopełniając piękną melodię fal. Kilkanaście stóp dalej Minho oraz Newt próbowali wrzucić Thomasa do wody. Przyglądali się temu czarnoskóry chłopak, po szyję zakopany w piachu, a także dziewczyna z buszem blond włosów na głowie. Stała odwrócona. Nigdy nie widziałam jej twarzy...

— Zoey!

Kiedy mama krzyknęła moje imię, wszyscy jak na komendę (oprócz blondynki) zerknęli w moją stronę. Na twarzy każdego pojawił się radosny uśmiech, ale to właśnie Minho uśmiechał się tak, że jego migoczące oczy kształtowały się w malutkie szparki. Chłopak zbliżył się o kilka kroków.

— Babo, gdzieś ty była? Czekamy i czekamy! Patelniak to aż dał nura pod ziemię, tak mu się nudziło!

— Gorąco mi było!

— Choć do nas!

Nic więcej nie trzeba było mówić. Już chciałam postawić pierwszy krok, gdy coś nagle zaczęło się dziać. Granica między bezchmurnym niebem a oceanem rozdarła się, jakby popękały szwy, rażąc mnie oślepiającym światłem. Było na tyle jasne, że aż przyćmiło wszystkie roześmiane twarze, wodę oraz całą plażę. Choćbym nie wiem co robiła – krzyczała, biegała, szukała ich jak we mgle – nic by to nie dało. Bo wszędzie była tylko biel.

Dopiero później pojawiły się także lampy, mrugające na niebiesko światełko i mamroczące głosy. Były poddenerwowane. Próbowałam coś więcej z nich wyczytać, dopóki nie zagłuszyły ich strzały oraz krzyki, a żółte światło alarmu nie zdekoncentrowało już i tak spowolnionego mózgu.

— Obudziła się.

— I po co mi to mówisz? Kiedy będą gotowi?

— Lada moment. Dajcie kolejną dawkę.

Czułam się trochę jak po wódce. W głowie mnie łupało i coś tam szumiało, każdy mięsień miałam odrętwiały, a żołądek miałam tak poskręcany, że najchętniej to bym go wypluła. Ze stęknięciem przekręciłam głowę w prawo. Może wzrok wciąż miałam niewyraźny, ale potrafiłam już dostrzec grymas na opalonej twarzy. Minho chyba musiał doskonale wiedzieć, jak się wtedy czułam.

— Pamiętasz... — urwał, zaciskając mocniej oczy. Jęknął, by zaraz dodać: — Pamiętasz jak dźgnąłem tamtego lalusia w udo?

Nie miałam sił na żadne słowa, dlatego tylko kiwnęłam głową.

— Czas zobaczyć czy nie pogorszyłem cela.

W tym samym momencie coś błysnęło w jego dłoni. Nie zdążyłam przyswoić, co to takiego, bo błyskotka znalazła się jednym końcem w nodze lekarza, który akurat miał zamiar sprawdzić u Minho zachowanie źrenicy. Mężczyzna zawył z bólu i runął na podłogę. Niedługo potem usłyszałam krzyk oraz odgłos ciężkich kroków, do których rytmu biło moje serce. Należały do atakującego chłopaka Connora, ale i z nim Minho sobie poradził, odpychając go nogami. Odrzut był na tyle duży, że mężczyzna walnął o metalowy stolik kilka ładnych metrów dalej, tłukąc przy tym szklane fiolki. Gdyby nie pasy, zaczęłabym klaskać. Górą nasi!

Ale to nie był jedyny przeciwnik.

Kiedy Azjata zeskoczył z łóżka, od tyłu zaatakował go starszy lekarz ze strzykawką w dłoni. Jakimś cudem role się zamieniły i to Minho znalazł się za plecami mężczyzny, podduszając go. Adrenalina wręcz rozrywała mnie od środka. Nie dawała jednak rady zrobić tego samego z pasami na moich nadgarstkach, choć szarpałam nimi do zdarcia skóry. Chciałam płakać z bezsilności.

Obok mnie Minho walczył jak zawodowiec, podczas gdy ja robiłam za związany baleron!

W końcu się poddałam. Walnęłam tyłem głowy o łóżko i warknęłam wściekle, w myślach się za to policzkując. Bo przecież inaczej nie mogłam! Minęło jednak może kilka chwil, parę krzyków oraz sporo tłuku szkła, gdy przy jednej ręce poczułam luz. Gwałtownie uniosłam głowę i... oniemiałam.

Tuż przy łóżku, rozdygotany i aż spocony z przerażenia, kulił się Kevin. W drżących palcach trzymał nożyczki.

— Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić — głos miał cichy i piskliwy. — Przepraszam za wcześniej i za to, że teraz na nic więcej mnie nie stać.

Po tych słowach wsunął nożyczki w moją dłoń, po czym na czworakach oddalił się pod ścianę.

Do samego końca nie mogłam wyjść z podziwu. Nie sądziłam, że kwiat najbardziej wciśnięty w cień ma szanse na to, aby rozwinąć swoje płatki. A Kevin udowodnił mi, że się myliłam.

Jeszcze przez moment przyglądałam mu się z szerokimi oczami, dopóki krzyki z drugiej strony nie pchnęły mnie do działania. Szybko uporałam się z rozcięciem pasów i stanęłam na proste nogi, prawie zaliczając glebę, tak były odrętwiałe. Zniechęcił mnie ku temu widok uśpionego na podłodze lekarza.

I w tym samym czasie usłyszałam dobrze mi znany bojowy okrzyk, któremu moje serce zawtórowało. W końcu kochało jego właściciela.

Podniósłszy głowę zobaczyłam, jak Minho siłuje się z Connorem. Szczęki obojga zdawały się być ostre jak maczety, pięści zaciskały się na koszulce przeciwnika, a oczy – i te stalowe jak i ciemne – płonęły wręcz furią. W pewnym momencie Minho poślizgnął się na tym, co kiedyś musiało być fiolką, przez co upadł na już wcześniej wywrócony stolik. Serce zamarło mi w piersi, widząc jak Connor wyciąga pistolet. Uśmiechał się zwycięsko, gdy ja nawet nie mogłam się poruszyć.

— Przecież ci obiecałem, że zginiesz wcześniej.

Cel wymierzony. Przeładowanie magazynka. Buzująca w żyłach adrenalina.

Nie mogłam dać mu zginąć.

Z determinacją rozejrzałam się wokół, mając na uwadze niesprzyjający mi czas. Wolałam nie myśleć ile jeszcze sekund trzymałam w garści, nim Connor postrzeli Minho. Nie zniosłabym tego. Wbrew temu, co na okrągło się słyszy, serce z miłości obdarte nie mogło istnieć. Ono obumierało. Dlatego musiałam działać szybko, bym nie musiała tego doświadczać.

Wreszcie złapałam za jeden z większych flakonów, z którego naklejka czaszki napawała niepokojem. Następnie zagwizdałam.

— Ej, Connor! — nawet na mnie nie spojrzał. Błąd. — Teraz może cię nieco zapiec.

Moje słowa zdekoncentrowały go; widziałam, jak zmarszczył swoje brwi, nim zamachnęłam się i rzuciłam butelką. Nie miałam konkretnego celu. Pocisk sam zadecydował, że trafi sobie w bark, czyli w miejsce, gdzie było najwięcej odkrytej skóry. Z trudem brałam oddechy, jakby wyczekiwanie na koniec tamowało moje płuca. Na dźwięk pęknięcia szkła wbiłam mocno zęby w wargę.

W momencie, kiedy kwas dotknął skóry Connora na twarzy, a krzyk wydarł się z jego gardła, mnie zapiekły moje własne rany na plecach.

Pistolet walnął ze stukotem o podłogę. Sam żołnierz złapał się za tą połówkę twarzy, gdzie powoli czerwona skóra marszczyła się w wielkie bąble. Connor nie przestawał krzyczeć. Przyglądałam się temu z opanowaniem, bez najmniejszego ruchu, tylko w środku słysząc szybkie uderzenia serca o żebra. W końcu zaczął się cofać, dopóki nie potknął się o nóżkę stolika i runął na ziemię. Jeszcze chwilę pokrzyczał, po czym przestał. Mógłby raz na zawsze, ale nie. Nie wtedy.

Choć bardzo chciałam, aby nareszcie zdechł. I nie bałam się tak myśleć.

Stałam tak, beznamiętnie przyglądając się nieruchomemu ciału mężczyzny, aż poczułam przyjemny dotyk na dłoni. Elektryzujący dreszcz przeszył mnie od góry do dołu, zostawiając po sobie ciepło. W tej jednej sekundzie się uspokoiłam.

A gdy spojrzałam w tamte piękne, nieduże oczy naprawdę uwierzyłam, że razem możemy stamtąd wyjść. Bo za Minho mogłam iść na koniec świata.

Bo przecież go kochałam.

— Musimy wiać.

Na złamanie karku.

Kiwnęłam na zgodę głową. Nim się obejrzałam, już znajdowaliśmy się na korytarzu, gdzie miał miejsce istny armagedon. Błękitne smugi od strzałów co chwilę przecinały powietrze, podobnie jak męskie krzyki. Kilka martwych ciał żołnierzy już wykrwawiało się pod ścianami. Na ich widok coś ścisnęło mnie w żołądku.

Bałam się nawet pomyśleć, że jednym z tamtych trupów mógłby być mój brat.

— Minho!

Kątem oka dostrzegłam, jak brunet gwałtownie zwrócił głowę w stronę, skąd dobiegł krzyk. Ja natomiast byłam zbyt skupiona na wpatrywaniu się w kałużę krwi, mając wrażenie, że moja własna odchodzi mi z twarzy. Widziałam w życiu już wiele cierpienia. U innych, swoich bliskich, ale także sama go doświadczyłam. Nigdy jednak nie byłam świadkiem śmierci, ani razu nie czułam jej oddechu na karku. Aż do wtedy.

Nie mogłam oddychać. Bałam się, że jeśli wezmę kolejny wdech, będzie on moim ostatnim.

Na tamten moment świat wokół mnie ucichł; nie słyszałam strzałów ani krzyków. Tylko głośno bijące w piersi serce, pragnące stamtąd uciec. Dopiero gdy poczułam szarpnięcie, ja spojrzałam z otępieniem na Minho.

— To był Tommy — mówiąc to, oczy mu rozbłysły. — Musimy się z nim złapać i razem stąd wyrwać. Chodźmy.

Słuchając go, łzy paliły mnie pod powiekami.

Minho już chciał ruszyć korytarzem i pociągnąć mnie ze sobą, ale mocno zaparłam się nogami. Spojrzał na mnie dziwnie. Jeszcze parę razy pociągnął mnie w swoją stronę, nie ruszając mnie ani o milimetr. Ciężar mojej decyzji przyszpilał mnie w miejscu.

— Zoey, super się z tobą stoi, na serio, ale poróbmy to za murami, gdzieś w fuj daleko.

— Nie mogę.

— Co ty znów piko...

— Ja nie mogę stąd odejść.

Tamte słowa ciężko przechodziły mi przez gardło. Spuściłam na moment głowę, nie mogąc sobie poradzić z jego zdezorientowanym wzrokiem, ale jego dwa palce na moim podbródku znów kazały mi na niego spojrzeć. Coś we mnie pękło. Już wtedy moje oczy lśniły od łez.

— To po ciebie przyszli — uśmiechnęłam się lekko. Za wszelką cenę starałam się nie zająknąć. — To dla ciebie wdarli się do tego piekła i to z tobą chcą z niego wyjść. Nie dla mnie.

— Ale ja bez ciebie nie chcę stąd wychodzić.

Choć jego słowa powinny być miodem, tak naprawdę były solą dla mojego serca. Nie chciałam go puszczać. Dobijała mnie myśl, że miałby odejść, beze mnie i gdzieś daleko w miejsce, do którego nie miałam wstępu. Bo pomimo swoich starań, ja nadal nie zasługiwałam. Nie było dla mnie jasnej drogi prowadzącej do lepszego jutra. Była tylko taka z cierniami po bokach; znałam już je, bo przecież od zawsze ciernie ciążyły na moim sumieniu.

A nawet jeśli istniałaby jakaś mała dróżka, to miałam przecież rodzinę. Andy'ego i mamę. Nie mogłam być samolubna, zostawić ich tak na pastwę DRESZCZ-u, żyć na wolności bez nich przy boku. Wolałam już zginąć.

Moje serce było takie rozdarte.

Jakby specjalnie dla nas, na tamten moment żołnierze przestali strzelać pociskami gdzie popadnie. Zrobiłam więc jeden krok w przód, dzięki czemu nasze klatki piersiowe praktycznie się stykały. Jak zwykle w jego obecności, mój puls przyśpieszył. Patrzyliśmy sobie w oczy. On w moje, ja w jego. I zakochiwaliśmy się coraz bardziej.

— Nie mogę zostawić Andy'ego ani mamy — wyznałam, nie przestając patrzeć w jego oczy. Były niespokojne. — Poza tym... — pociągnęłam nosem. Próbowałam zgrywać twardą, ale z sekundą na sekundę, słowo za słowem, powoli pękałam. — ...wątpię, abym do was pasowała.

Wtedy Minho położył swoje dłonie na moich policzkach. Dopiero gdy ich dotknął zrozumiałam, że od początku płakałam. Nie czułam tego.

— Oni ci wybaczą — powiedział z naciskiem. —Tak jak ja to zrobiłem.

— Ale ja sobie nie wybaczę.

Brunet na moje słowa zacisnął mocno oczy. Być może nie mógł oglądać spokoju w moich oczach, jaki mnie po brzegi wypełniał. Zaraz jednak znów je otworzył i już chciał coś powiedzieć, gdy pewien znajomy głos mu przerwał:

— Minho! Gdzie jesteś?!

— Idź już — szepnęłam, chcąc się rozkleić dopiero wtedy, gdy już zniknie. — Będę trzymać za was kciuki. Pozdrów ode mnie resztę, wyściskaj ich wszystkich. No i...

Nie dokończyłam, bo usta Minho skutecznie zamknęły te moje. Natychmiast oddałam pocałunek, ramionami oplatając jego szyję równie mocno, jak on swoimi ściskał moją talię. W głowie mi się zakręciło, za to moje serce zbzikowało do reszty. Kiedy się od siebie odsunęliśmy, czułam jak cała płonę z gorąca.

— Ni fuja, buziaka zostawiam dla siebie.

Uśmiechnęłam się, przypominając sobie nasze pożegnanie tuż przed ich nieudaną ucieczką. Wtedy padły podobne słowa. Nie sądziliśmy, że jeszcze kiedykolwiek się spotkamy.

Tamten dzień w mieście naprawdę był już naszym ostatnim wspólnym.

— Zmykaj już — fuknęłam i popchnęłam go lekko. — Dbaj o siebie.

Chwilę jeszcze Minho patrzył na mnie niepewnym wzrokiem, aż wreszcie zdjął dłonie z mojego ciała i popędził korytarzem. Starałam się zapamiętać ciepło jego dotyku. Nie tracić smaku jego warg. Uciszyć serce, które bulwersowało się w piersi, chcąc pobiec za nim. Był coraz bliżej zakrętu.

W momencie, kiedy on prawie już znikał raz na dobre, ja odważyłam się na wykrzyczenie tych ostatnich, pożegnalnych słów:

— Kocham cię!

A potem odbiegłam w inny korytarz. Zapłakana, słaba i zwiędła w środku. Z chaosem w głowie oraz z pokruszonym sercem. Szybko jednak otarłam łzy rękawem fartucha. Nie po to pozwoliłam Minho odejść, aby następnie rozbeczeć się gdzieś w kącie i czekać na śmierć. Musiałam znaleźć Andy'ego, zejść do sejfu, gdzie trzymano Serum, by potem razem uratować naszą mamę. Dlatego wzięłam kilka głębszych wdechów, które i tak gówno dały, po czym pobiegłam dalej (o dziwo) pustym korytarzem, nim ktoś nie zagrodził mi drogi.

Zamarłam w miejscu, początkowo widząc tylko wymierzoną w moją głowę broń. Dopiero później zwróciłam uwagę na kościste dłonie, żołnierski mundur, pod nim czerwoną kurtkę i twarz chłopaka, którego dobrze znałam z licznych opowieści Minho. Miał bladą cerę, calusieńką lśniącą od potu, który przyklejał do jego czoła żółtawe włosy. Gdzieniegdzie słabym kolorem uwydatniały się czarne żyłki. Czekoladowe oczy natomiast, po brzegi wypełnione gniewem, przewiercały mnie na wskroś. Dyszał ciężko.

Newt nic nie powiedział. Tylko stał bezruchu, celując we mnie pistoletem drżącą ręką. W pewnym momencie nawet warknął pod nosem. Ja za to przełknęłam przerażona ślinę, gdy jego palec zahaczył o spust.

Migiem pojęłam, że Newt był w początkowej fazie choroby.

— On jest wolny — szepnęłam ze ściśniętym gardłem. — Pobiegł do wschodniej części budynku. Minho tam jest.

Dopiero na imię swojego przyjaciela blondyn jakby się opamiętał. Jego ciemne oczy nieco pojaśniały, a ich wrogie nastawienie pozostawiło po sobie tylko nieprzyjemne wspomnienie. Było mi go żal. Wirus wolnym tempem niszczył jego organizm, wypalając w nim człowieczeństwo, przez co zdawał się być wyczerpany oraz pogubiony. I jeszcze te jego chrapliwe oddechy...

Nagle tuż obok głowy Newta śmignął pocisk. Chłopak gwałtownie odwrócił głowę w stronę korytarza, z której nadlatywały kolejne błękitne strzały, samemu zaczynając strzelać.

— Wiej! — krzyknął, potem uciekając w przeciwległy korytarz.

Wzięłam sobie jego radę do serca i odwróciłam się na pięcie, robiąc zaledwie dwa kroki, gdy coś szarpnęło mnie w bok. Z otępieniem rozejrzałam się po gabinecie, słysząc za sobą zasuwanie się drzwi. Dopiero po chwili odważyłam się odwrócić, dostrzegając opierająca się o ścianę Teresę.

Co poradzić, że natychmiast zalała mnie złość.

— Co ty wypr...

— Muszę ci coś pokazać — przerwała mi i bezczelnie wyminęła.

No trzymajcie mnie, pomyślałam, gdy się odwracałam.

Teresa stała przy stoliku pełnym różnorakich szkiełek, probówek i przyrządów. Zmarszczyłam brwi na widok zakrwawionego bandażu, który połowicznie zwisał z jednego końca blatu. Zaciekawiona podeszłam bliżej. Nie zrobiłam jednak nawet trzech kroków, kiedy brunetka odwróciła się do mnie prędko z probówką, której niebieska zawartość wyglądem przypominała Serum.

— Na dole nic nie ma, nie masz po co tam iść — zaczęła, zanim ja zdążyłam zadać choć jedno z trapiących mnie pytań. — Opustoszyli cały sejf.

— Skąd wiesz...

— Byłam tam z nimi.

Rozszerzyłam gwałtownie oczy, czego Teresa zdawała się nie zauważyć. Nie mogłam uwierzyć, że ona – zwolenniczka dreszczowskich metod, prawa ręka Paige, była jakoś zamieszana w całą tamtą akcję. No szok.

— Tamto Serum było jednak niekompletne. Niedoskonałe — sprecyzowała. Następnie z fascynacją spojrzała na probówkę w swojej dłoni. — Ale to... nie spowalnia wirusa. Ono go zabija.

— Odbiło ci.

— Na własne oczy widziałam, jak obiekt po kilku miesiącach od zaaplikowania tego — tu ścisnęła mocno niby-Serum. — żyje i zachowuje się, jakby nigdy nie miał styczności z zakażonym — mówiła z taką desperacją, choć ja wciąż nie byłam przekonana. Teresa zbliżyła się o krok. — Musisz mi uwierzyć!

Nigdy wcześniej nie czułam się tak rozdarta jak w tamtym momencie. Z jednej strony cały czas miałam w głowie, że to przecież była Teresa ­­– podstępna, zdradziecka, samolubna Teresa, która przyczyniła się do tego, że nasz świat wyglądał tak a nie inaczej. Z drugiej jednak było coś w jej oczach, coś takiego wiarygodnego, czego w życiu u niej nie widziałam. Chciałam jej uwierzyć. To by oznaczało, że moja mama nie była jeszcze spisana na straty; była dla niej szansa. Ale co jeśli to był tylko kolejny podstęp?

— Co w tym jest? — spytałam niepewnie; jeszcze nie zdecydowałam.

— Zrobiłam to na bazie krwinek Thomasa — wyjaśniła, na co sapnęłam zaskoczona. Policzki Teresy zarumieniły się. — Nie wiem co on w sobie ma, ale może tym uratować całą ludzkość. A tą jedną dawką... — zawahała się, w końcu wystawiając probówkę w moją stronę. — ...uratujesz jedną osobę. Weź ją i podaj swojej mamie.

Jeśli wcześniej zarzuciłam jej kręćka, tak wtedy byłam już pewna, że rypnęła o coś głową. Spoglądałam raz na nią, raz na buteleczkę Serum, mrugając przy tym szybko, jakbym chciała pozbyć się omamów. Ale Teresa nie znikała. Wciąż stała wyprostowana i z zaciętą miną, wyglądając na pewną tego, co robi.

Wreszcie ostrożnie zabrałam od niej fiolkę, nie bardzo wiedząc co mam powiedzieć.

— Co się stało? — rzuciłam wprost. Chciałam zrozumieć przyczynę jej nagłej zmiany.

Teresa spuściła nieśmiało głowę, ciasno przytulając się ramionami. Minęło kilka sekund, w których dało się słyszeć jedynie przytłumione strzały za ścianą, nim brunetka ponownie uniosła na mnie wzrok. Był skruszony.

— Wiem, że zrobiłam wiele złego — westchnęła smutno. — Chciałam dobrze i robiłam to, co do mnie należało, nie dopuszczając nawet do siebie myśli, że swoim działaniem mogłabym krzywdzić innych — przed następnymi słowami pociągnęła lekko nosem. — Dopiero ty mi to uświadomiłaś. Mówiąc, że zabraniam miłości nie tylko sobie, ale i wam.

Niepewnie zagryzłam wargę, przyglądając się lśniącej substancji w probówce. Czy ta jedna buteleczka faktycznie mogła zwrócić mi moją mamusię? Nie wiedziałam, ale chciałam zaryzykować. Bo nic innego już mi nie pozostało.

To dlatego zbliżyłam się do skrępowanej Teresy i położyłam jej dłoń na ramieniu. Dziewczyna spojrzała na mnie, szczerze zaskoczona, na co uśmiechnęłam się lekko.

— Dziękuję — szepnęłam. — Bardzo ci dziękuję, Tess.

— Oby ci się udało, Zoey.

To nie był moment, w którym wpadałyśmy sobie w ramiona. Nie zapomniałam jej, że to właściwie przez nią wszystko zaprowadziło nas do tamtego miejsca, jednak nie zamierzałam też jej tego wypominać. Mogliśmy przecież skończyć jeszcze gorzej. To był jednak moment, kiedy to zawarłyśmy więź, jakiej między nami nigdy nie było; cienką niteczkę, tak na dobry początek.

I właśnie tą piękną chwilę popsuł nam głośne pęknięcie szyby i znajomy krzyk. Thooomas! Moje serce od razu go rozpoznało. Minho.

W sekundę i kilku krokach znalazłam się przy oknie, skąd to wszystko do nas dotarło. Daleko w dole, tuż u samego podnóża budynku, przy ogromnej fontannie stali Minho, Thomas oraz Newt w otoczeniu pięciu żołnierzy. Mundurowi celowali do nich bronią, a chłopcy unosili ręce wysoko w górę. Strach o ich życie nagle szarpnął moim żołądkiem, ściskając też płuca, abym nie mogła oddychać.

No nie po to im pomagałam, aby wtedy dali się złapać!

A potem stało się coś dziwnego. Dwójka żołnierzy zamiast strzelać do uciekinierów, zaczęła powalać prądem swoich koleżków po fachu. Gdy pozostała trójka leżała już na ziemi, dezerterzy ściągnęli kaski. Oboje byli blondynami – jeden był facetem, drugi dziewczyną z burzą na głowie – którzy chyba równocześnie spojrzeli w górę. Trudno powiedzieć na co dokładnie; nie widziałam, znajdując się w końcu na jednym z najwyższych pięter.

W pewnej chwili Minho (poznałam go po hebanowych włosach) porwał jasnowłosą w objęcia, wirując z nią dookoła. Coś malutkiego zakłuło mnie w piersi.

— Nie musimy się martwić — tuż obok mnie odezwała się smutno Teresa. — Ona się nimi zajmie. Jest w tym dobra. Po Dannym.

Potem odeszła od okna, znikając mi za plecami. Ja jeszcze chwilę postałam, przyglądając się jak Minho wita się z drugim niby-żołnierzem, podczas gdy blondynka i Thomas kręcą się przy Newcie. Przykładając dłoń do szyby, po raz ostatni uśmiechnęłam się do nich tęsknie, czego oni nie mogli widzieć, by potem odejść z ciężkim sercem. Na zawsze.

Z Teresą również pożegnałam się uśmiechem. Wychodząc z tamtego gabinetu nie wiedziałam, czy jeszcze kiedykolwiek miałam ją zobaczyć. Być może to było nasze ostatnie spotkanie. Dlatego cieszyłam się, że było ono naszym najmilszym.

···

Błądziłam po korytarzach w poszukiwaniu Andy'ego. Budynek był praktycznie całkiem opustoszały, bo wszyscy żołnierze ruszyli w pogoń za uciekinierami, za to lekarze pochowali się w najgłębszych jego kątach, chcąc przeczekać najgorsze. Wolałabym już jednak spotkać kogokolwiek, niż cały czas słuchając tylko ciszy i widząc jedynie pustkę.

Czasem z ciekawości zerkałam za okna, czego od razu żałowałam. Na zewnątrz rozpętało się istne piekło; pożary i liczne wybuchy niszczyły całe miasto, którego ulicami przechadzała się śmierć. Przelewała się krew, krzyk pot i łzy. Z początku nie dawałam temu wiary, ale gdy każde okno pokazywało taki sam widok, musiałam w niego uwierzyć.

Nogi powoli mi już odpadały, a płuca nie wyrabiały z oddechem. Buteleczka z Serum ślizgała się w mojej spoconej dłoni i musiałam szczególnie zwracać uwagę na to, by jej nie potłuc. Nadzieje z każdym pustym zakrętem opadały coraz bardziej. Mimo tego nie poddawałam się.

Dopiero po kilku następnych pustych korytarzach usłyszałam jakiś dźwięk. I gdybym miała wybór, to wolałabym dalej słuchać ciszy.

Bo był to strzał z pistoletu.

Z sercem w gardle wyrwałam się w stronę, z której odgłos rozniósł się echem po bezludnym budynku. Plątały mi się nogi, cholera. Zawsze parę minut, wtedy tylko kilka sekund zajęło mi na dotarcie do holu głównego, gdzie zobaczyłam widok mrożący krew w żyłach. Zamarłam w miejscu.

Pod jedną ze ścian siedział Andy. Pot zmieszany z brudem przyklejał do jego czoła brązowe kosmyki, a jego klatka piersiowa poruszała się szybko, mając problem ze złapaniem oddechu. Wyglądał na całkowicie wyprutego z sił. Ale nie to jednak było najgorsze. O wiele bardziej moją uwagę przykuła kałuża krwi, tłocząca się przy jego udzie. Czułam, jakby moja własna opuszczała moje ciało.

Kilka kroków przed nim stał szkaradny Connor. Kwas wypalił pół jego twarzy i część włosów, upodabniając go wyglądem do zakażonych wirusem w ostatnim stadium. Widok pomarszczonej twarzy, obleśnych bąbli, szaleńczego uśmiechu oraz broni w jego rękach, której celem był mój brat, ścisnął mój żołądek w orzeszka. Nie jadłam od kilku dni, a i tak zbierało mi się na wymioty.

Oboje w tym samym czasie spojrzeli w moją stronę. Uśmiech Connora zrobił się jeszcze większy; w wzroku Andy'ego widziałam natomiast czysty strach, ale nie o swoje życie, tylko o... moje. Co z tego, że krew w z jego uda sączyła się coraz silniej.

— Cieszę się, że do nas dołączyłaś — wychrypiał Connor. Kwas musiał wpłynąć na działanie jego strun głosowych. — Oszczędziłaś mi sporo czasu, przychodząc dobrowolnie.

— Zostaw... ją... — wysapał Andy, co rusz zaciskając oczy. Moje serce krwawiło, widząc go takiego.

— Stul ryj albo dostaniesz kolejną kulkę.

Niemówniemówniemów.

— Czego chcesz? — spytałam drżącym głosem. W środku płacz miotał mną jak szmacianką, ale byłam na tyle sparaliżowana, że oczy nie chciały przepuścić ani jednej łzy.

Connor prychnął, jakby nie dowierzał, że w ogóle miałam czelność o to pytać. Wciąż trzymając broń wycelowaną w Andy'ego w jednej dłoni, drugą wskazał na tą połowę swojej twarzy, która została dotknięta przez kwas. Jego stalowe oczy prócz czystego szaleństwa przepełniała także furia.

— Przypatrz się, co mi zrobiłaś. No patrz, kurwa! — wydarł się, na co aż podskoczyłam. Bałam się. Tak bardzo się bałam o to, czy uda nam się wyjść z tego cało. W następnej kolejności spojrzał na skrzywionego w bólu Andy'ego. — Wasza dwójka jest największym przekleństwem jakie mnie spotkało.

Wypluwane przez niego słowa były niczym innym od smoczego ognia, który groził pożarem. Wtedy powstała pierwsza iskra ku wielkiemu wybuchowi.

Nie wszystko z jego ust do mnie docierało. W głowie z wyjątkiem szumu miałam jedynie myśl, aby zrobić coś, zrobić cokolwiek, co uratowałoby mojego brata przed tamtym psycholem. Bo Connor oszalał. Omamiła go złość i rządza władzy. Co do tego nie miałam najmniejszych wątpliwości.

— Najpierw ty zabrałeś mi pozycję i szacunek w armii, mając pierdolonego farta a nie zasługi, a potem ty... — tu skierował broń ku mnie. Może to dziwne, ale naprawdę ulżyło mi, że już nie celował w Andy'ego. — ...ty spierdoliłaś całą resztę. Tylko to potrafisz.

Nie wiedziałam czy brać sobie to do serca; w końcu jego mózg dawno przestał kontrolować to, co gadały usta. Sumienie podszeptywało, że miał rację. Od początku byłam zła, ciągnąc za sobą burzę, która siała spustoszenie. Tyle że w pewnym momencie się zatrzymałam, oddając komuś swoje serce. To on powoli wyciągnął mnie spod ciemnej chmury i pozwolił zobaczyć blask słońca.

Potem już nie byłam taka zła.

— Mieliśmy idealny plan! Wymordować garść gówniarzy, aby uratować cały świat! — wybuchł śmiechem. Pustym, bez radości. Miałam też wrażenie, że w jego oczach zalśnił ból. — Mogłem uratować moją kochaną Amy. Wreszcie być z nią...

Uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Zamyślił się. Ja milczałam.

Kto by pomyślał, że wewnętrznego potwora Connora stworzyło złamane serce. Wirus przez lata zebrał miliardy plonów, nie patrząc na wiek ani płeć, nie licząc się z uczuciami. On uczucia pożerał i niszczył. A my obraliśmy złą drogę walki z nim. Zamiast współdziałać, woleliśmy mordować się wzajemnie.

Nagle Connor oprzytomniał, wracając wzrokiem do mnie. Dzikie oczy. Pistolet wycelował w moją pierś, w której szaleńczo galopowało serce, ale nie ze strachu. Jednostajny rytm. Ono wiedziało, że nie było winne.

— Zniszczyłaś mi życie. A teraz ja skończę twoje.

Kątem oka widziałam, jak Andy silił się by wstać, ale nogi podciął mu ból.

Cel w moją pierś. Bicie serca. Obłęd w oczach. Palec na spuście za trzy, dwa...

— Ja też robiłam wszystko z miłości.

Connor przechylił lekko głowę, o milimetr, może pół. Nie zrobił tego samego z pistoletem, bo czekał na więcej. Moje słowa były ciche i płaczliwe, a każde kolejne drapało mi gardło jak drut, ale chciałam mówić dalej. Wystarczająco długo kazałam milczeć własnemu sercu.

— Na początku chciałam tylko uratować mamę i brata, którzy byli moim wszystkim. Bez nich nie mogłabym żyć — szeptałam. Łzy zalewały moją twarz, co wtedy ani trochę mi nie wadziło. — Ale potem pojawiło się to coś. Iskra, która obudziła uczucia, o jakich nawet nie miałam pojęcia. Nie planowałam tego... a i tak się zakochałam.

Gdzieś za oknem, na ulicy, nastąpił kolejny wybuch. Nie zerknęłam tam nawet, wciąż poświęcając całą uwagę brunetowi, który niby stał prosto, ale pistolet już nieco chybotał. Zrobiłam krok w przód.

— Jeśli faktycznie kiedyś kochałeś, proszę... rzuć broń.

Widziałam po jego oczach, że toczył bitwę myśli. Nieźle namieszałam mu w głowie, jednak prawda była taka, że serce w nim nie umarło. Ono jedynie zarosło gęstym bluszczem. I w tamtym właśnie momencie zielsko zaczęło puszczać więzy.

Następne sekundy były pełne napięcia, dopóki chłopak powoli nie opuścił rąk. Uśmiechnęłam się lekko.

— Dziękuję, napraw...

— Co do jednego masz rację. Nie można żyć bez wszystkiego.

Po tych słowach przeładował broń. Zanim zdążyłam krzyknąć, Connor przystawił sobie lufę do głowy i nacisnął za spust. Strzał.

Głuchy pisk brzęczał mi w uszach, kiedy tak gapiłam się na martwe ciało i ulatujące z niego życie. Oprzytomniło mnie dopiero ciche stękniecie. Pokręciłam otrzeźwiająco głową i, wciąż ściskając w dłoni Serum, migiem znalazłam się przy dyszącym Andym.

— Pokaż to — rozkazałam, odtrącając jego ubabrane własną krwią ręce. Skrzywiłam się na widok rany postrzałowej. — Nie ma tragedii, kula nie jest aż tak głęboko...

— Zostaw mnie i uciekaj.

Spojrzałam na niego jak na czubka; chyba nie myślał, że grzecznie posłucham jego słów i zostawię go tam na pewną śmierć. Wzrok piwnych oczu mówił jednak, że nie miałam zbyt dużo do gadania. Andy złapał moje dłonie w swoje. Były lodowate.

— Zanim on i ty... przyszliście, widziałem uciekający autokar — oddychał z trudem. — Znajdź go. Znajdź Minho i wiej stąd.

Oczy mi się zaszkliły. Wiedziałam, że i tak go nie posłucham; w mojej głowie nadal pobrzmiewały słowa Teresy o tym, że mogę uratować mamę. Nadzieje na to miałam zbyt wielkie, abym nagle miała się poddać.

W tym samym momencie usłyszeliśmy kroki, a potem przez wejście przebiegł Kevin. Widząc nas zawahał się, wyjrzał przez okno na płonącą ulicę, aż w końcu zdecydował się podejść. Oczy wybałuszyły mu się na widok ciała Connora, ale nijak tego nie skomentował.

— Co tu jeszcze robicie? — spytał z pretensją już przy nas. — W centrum miasta trwa rzeź. Poparzeńcy wysadzili mur i dostali się do środka, dlatego trzeba spadać póki są zajęci.

— Nie da rady iść — odpowiedziałam za Andy'ego.

Kevin zjechał wzrokiem na zakrwawione udo żołnierza, chwilę się jej przyglądając. Myśląc nad czymś zagryzł wargę, w czasie kiedy ja błagałam go oczami o pomoc, bo był naszą ostatnią nadzieją. Ostatecznie owinął sobie ramię Andy'ego wokół szyi.

— Wstawaj no, żołnierzu.

Z moją małą pomocą udało się nam postawić szatyna na nogi, przy czym nie obyło się bez jęków i przekleństw. Kiedy upewniłam się, że Andy da radę ustać na swojej jednej nodze opierając się tylko o Kevina, ja odsunęłam się w kilku krokach.

— Ale i tak nie umówisz się z moją siostrą — uprzedził mój brat. Oddech mu się wyrównywał.

Mały uśmiech wstąpił na moją twarz, a blondyn parsknął śmiechem.

— Wiem. Nie mam już szans.

— Fajnie, że to wiesz. Żabkami trochę by mi zajęło cię dogonić, a tak to sobie darujemy.

Uśmiechałam się, jednocześnie czując ciężar duszy na ramieniu. Chodziło mi po głowie, że to, co zamierzałam zrobić, mogło nie skończyć się dobrze. Dlatego próbowałam wyryć w pamięci obraz rozbawionego Andy'ego, którego – choć serce odmawiało tej myśli – mogłam już nie spotkać.

— Idźcie już — pogoniłam ich, starając się nie pokazywać emocji. — Zaraz was dogonię.

Andy zacisnął niezadowolony usta, wzrokiem jeszcze próbując przekonać mnie do pójścia z nimi. Ale się nie przełamałam. W piwnych oczach jak zwykle widziałam troskę, która ogrzała mnie od środka ciepłem, a zarazem dorzuciła ciężaru na sumieniu. Czy widziałam tamte oczy po raz ostatni?

Końcowo tylko westchnął. Potem silnym ruchem przyciągnął mnie do siebie i pocałował w czoło, co było naszym pożegnaniem. Starałam się nie ronić łez. Byłoby trudniej.

Bo obawy okazały się prawdziwe. Już się nie spotkaliśmy.

···

Jak zawsze chodzenie po kilkunastopiętrowej siedzibie DRESZCZ-u było męczące, tak wtedy było to mordęgą. Przez ciągle wybuchy na zewnątrz i walące w ściany bomby grunt co rusz się trząsł, jakby zrobiony z galarety, przez co nie raz ani nie dwa się już wywaliłam. Całe szczęście – buteleczka z Serum wciąż była w kawałku. O mnie się tego powiedzieć już nie dało.

Mimo tego cały czas pięłam się górę, w stronę tych najwyższych pięter. Tam, gdzie czekała na mnie mama.

Było takie piętro, na którym natknęłam się na Jansona. Nie widział mnie, Bogu dzięki, bo w ostatniej chwili przyległam do ściany jak na klej. Poszedł inną gałęzią korytarzy, ale przez ten jeden ułamek sekundy zdążyłam dostrzec tą larwę... znaczy się, żyłę na jego szyi. Musiał być zły. I chyba wiedziałam co mu tak na nerwach zagrało.

Całkiem niedawno od tamtego zdarzenia, Teresa wypuściła swoją radio-pogadankę kierowaną do Thomasa. W niej prosiła... a bardziej błagała, aby mimo ich drażliwej przeszłości, chłopak wrócił do siedziby i odnalazł ją, uświadamiając go o jego ultra odporności. Kolejna zdrada sojusznika musiała Jansona nieźle rozsierdzić.

Trzymałam kciuki za Thomasa i Teresę. Obyście wyszli z tego cało.

Wreszcie udało mi się dostać na odpowiednie piętro. Nie zważając już na każdy pieczący mięsień w ciele ani dygoczące nogi, dopadłam się kartą do czytnika przy drzwiach. Rozsunęły się z sykiem. Niepewnie weszłam, witana mruganiem neonowych światełek.

Moje ciało przeszedł dreszcz. Jakby doskonale wiedziało, kto tam na mnie czekał.

Nie czekając na nic, od razu podeszłam do wielkiej na całą ścianę szyby. Izolatka. Serce waliło mi o pierś, pompując krew tak szybko, że aż szumiała mi w uszach. W środku znajdowały się dwie postacie. Kobieta i mężczyzna. Skóra ich twarzy była popękana oraz oblepiona zaschniętą krwią, obsypana mnóstwem bąbli i jedynie z ust sączyła się czarna maź, spływająca potem po brodzie. Włosy potargane, lekarskie ubrania poszarpane. Kolejny zimny dreszcz.

W pewnej chwili kobieta spojrzała na mnie pustymi ślepiami, przez które oddech zamarł mi w gardle. Czarne węgle. Pełne szaleństwa.

Gdzie się podziewały piękne oczy mojej mamy?

Uśmiechnęłam się lekko. Szybko jednak uśmiech zastąpiły łzy, gdy mama z warknięciem walnęła w szybę. Oblizała zęby.

— Wiem, że długo mnie nie było. Przepraszam. Ale popatrz co mam.

Z tymi słowami przyłożyłam Serum do szyby. Stukot szkła o szkło, gdzie w jednym z nich odbijała się moja zapłakana twarz. Po drugiej stronie mama patrzyła tylko na mnie, przy jej ustach pieniła się czarna maź.

Wiedziałam, że będę musiała otworzyć klatkę, aby zaaplikować jej Serum. Jej świadomość była zbyt zarośnięta chwastem i zamglona, aby sama mogła to zrobić. Wciąż jednak pozostawał problem w postaci drugiego Poparzeńca.

Serum przygotowałam sobie już wcześniej. Przelałam do strzykawki, potem ją wyważyłam, zadrgała mi ręka, więc znów ją wyważyłam. Szybkie bicie serca telepało moim ciałem. Nie rozumiałam tego. Przecież marzyłam o tamtej chwili odkąd mamę wsadzili do szklanej dziury, zabierając mi ją na pół roku. O chwili, kiedy to ja przyniosę jej lekarstwo, by jako pierwsza zobaczyć powrót moich najukochańszych oczu.

A gdy przyszło co do czego, ja myślałam o ucieczce.

W końcu walnęłam się w udo i podeszłam z pewną miną do stalowych drzwi, czując się, jakbym w butach miała kamienie. Głęboki wdech. Presja ciążyła mi na ramionach. Oh, no i wydech. Wydech musiał być.

Wklepałam pin; z każdym kliknięciem czułam mrowienie pod palcami. Potem złapałam spoconymi dłońmi za obręcz, taką jakby kierownicę, i zaczęłam nią kręcić. Drżałam po wpływem walenia serca o żebra; niczym ptak w klatce.

Zanim to, ubezpieczyłam się w narkozę. Kiedyś bardzo pomogła w nieudanej ucieczce Minho oraz reszty, usypiając żołnierzy, a w tamtym momencie musiała pomóc mnie uśpić krwiożerczego potwora.

W końcu drzwi odskoczyły z sykiem. Wzięłam głęboki wdech, potem biorąc jeszcze kolejne trzy, i ostrożnie zajrzałam do środka przez małą szparkę. Wystarczyła, abym przy dobrym celu trafiła w obleśnego faceta. W kontakcie ze skórą strzykawka sama wstrzyknęłaby substancję do skażonej krwi, a ja zyskałabym czas na zajęcie się mamą. Mała szparka. Maluteńka.

Nie taka mała dla Poparzeńca.

W chwili, w której ja delikatnie pociągnęłam drzwi do siebie, ktoś z drugiej strony z siłą je odepchnął. Plecami szurnęłam o kant stolika, ale nim zdążyłam choćby syknąć, ohydny bulgot sparaliżował całe moje ciało. Wstrzymałam oddech. Strach podrzucił mi serce na sam początek gardła. Wtedy zaciskałam mocno oczy, licząc, że po chwili ciche powarkiwanie zniknie.

Nie niknął. Zamiast tego pojawił się głośny wrzask, który wprost mówił spójrz na mnie!

Więc spojrzałam.

Poparzeniec stał na wprost mnie, chwiejąc się na boki jak jakaś postać ze starej kreskówki. Zgrzyt zębów, powarkiwanie i bulgot ciągle opuszczały jego umorusane mazią usta, natomiast czarne ślepia przewiercały moje ciało z naturalną nienawiścią. Zadrżałam. Moje własne wnętrzności zacisnęły się na moim żołądku.

Następny wrzask, po którym potwór rzucił się w moją stronę. Nie krzyczałam, bo zapomniałam jak. Nie uciekałam, mając skamieniałe kości. Byłam zdolna jedynie do zamknięcia oczu. Wolałam swoimi nie patrzeć w te śmierci, puste i zimne, która w tamtym momencie zdawała się po mnie sięgać.

O dziwo, nie przyszła. Nie wtedy.

Błędem moim było, że głupia otworzyłam oczy.

Widok, jaki przed sobą zastałam, nie tylko zmroził mi krew w żyłach, ale i pobił na głowę wszystkie dręczące mnie niegdyś koszmary. Tamten, dziejący się na jawie, był czymś o wiele gorszym. W innych cierpiałam tylko ja. A w tamtym...

To moja mama w porę szarpnęła facetem w tył i zaciągnęła z powrotem do izolatki, gdzie następnie rzuciła nim o ścianę. Zamroczyło go to jednak tylko na chwilę, po której wrzasnął tak, jakby rozpruwał sobie gardło, po czym skoczył z kucek na mamę. Ta również krzyknęła i przystąpiła do kontrataku.

W tym wszystkim byłam też ja. Stojąca na uboczu, sparaliżowana, zbyt ogarnięta strachem, aby choćby poruszyć palcem. W głowie mi szumiało. Moja mama walczyła z krwiożerczą bestią o nędzne życie wyrodnej córki, która nawet nie potrafiła jej pomóc. No cholera!

W końcu posunęłam się do drastycznych środków i się spoliczkowałam. O dziwo – zadziałało. Od razu padłam na kolana i zaczęłam szukać strzykawki z narkozą, którą upuściłam w momencie walnięcia o stolik. Przy głośniejszych jękach i skowytach zerkałam z sercem w gardle na izolatkę. Dusiłam się. Po grubym szkle wolno w dół spływała krew.

Krew. Krew, wszędzie krew. Burgundowa krew, co kręciła korytarze na szkle.

Łzy. Łzy, przed oczami łzy. Słone łzy, co skórę i duszę zalewały mi.

Walka w klatce śmierci. Poparzeńcy darli z siebie ubrania, obijali się o ściany, wbijali pazury i wgryzali zęby aż po kość. Raz jednemu udało się zrobić unik, by zaraz skomleć i pluć mieszanką krwi z czarną mazią. Charczały jak zwierzęta, walczyły jak zwierzęta. Oni byli zwierzętami.

— Tak! — krzyknęłam szeptem, unosząc strzykawkę na wysokość oczu.

Chętnie odtańczyłabym w tamtej chwili taniec zwycięzca, gdyby nie kolejne jazgoty oraz skrzeki, raniące moje uszy. Nie czas na pląse.

W sekundę znalazłam się przy otwartych na oścież drzwiach. Akurat wtedy facet siedział okrakiem na biodrach mojej mamy i trzymał ją za ramiona, by raz po raz unieść ją, a potem walnąć nią o podłogę. Próbował roztrzaskać jej głowę. I choć na początku kobieta próbowała się jakoś bronić, zrzucić go, tak dalej już tylko stękała.

To był pierwszy taki moment, w którym odwaga wreszcie zagłuszyła strach. Całe życie się bałam i siedziałam w cieniu, choć ciągnęło mnie do światła. Ale w tamtym momencie postawiłam wszystko na jedną kartę i zrobiłam krok. Nie ważne, że tamto światło często zamieniało w popiół. Byłam gotowa na spalenie.

Oczyszczenie.

Trzy kroki, dwa krzyki – mój i stwora, jeden zamach. Tyle wystarczyło, aby strzykawka została wbita w obsypaną strupami i bąblami szyję. Coś lepkiego bryznęło mi na rękę, w uszy zakuł przeraźliwy ryk. Wiedziałam, że narkoza potrzebowała czasu na działanie. Kilku sekund.

A w naszym świecie kilka marnych sekund tyle mogły zaważyć na ludzkim życiu. Przekonałam się o tym w chwili, w której Poparzeniec się do mnie odwrócił. Czarne ślepia zwiastowały śmierć.

Dziewczęcy pisk i bulgotliwe charczenie. Jego skok, mój krok w tył. Bicie ludzkiego serca. Błysk kłów. Krzywe zęby, krzywe kroki. Cofałam się, podczas gdy on się zbliżał. Obłęd czarnych oczu, strachu łzy. Coraz bliżej. Kolejny skok. I ból. Już tylko ból.

Prawda, strasznie chaotycznie. Ale nie potrafiłam składnie myśleć. Nie, kiedy emanujący od ugryzienia na ramieniu ból rozlewał się szybko po moim ciele, dostając się w każdy jego zakątek. Był wszędzie.

Osunęłam się w dół po ścianie za sobą, sycząc i przyciskając dłoń do rany, jakby to cokolwiek miało pomóc. Czułam doskonale smród własnej krwi. Drażnił mnie, tępił zmysły. I może mogłam zadziałać, aby leciało jej nieco mniej, ale na roznoszone w moim organizmie toksyny wirusa byłam już bezsilna. One już krążyły w moich żyłach. Panoszyły się. Bólbólbólból.

Wirus miał tak, że jak już się wdarł... to tam zostawał.

W tym samym czasie mężczyzna zatoczył się, ale jakimś cudem jednak doszedł do drzwi i wyszedł z izolatki. Dopiero tam w laboratorium podparł się o stolik, powarczał niewyraźnie, aż wreszcie runął na podłogę, zahaczając przy tym o jedną z maszyn. Ta po sekundzie przewróciła się na bok, a drzwi zamknęły się z trzaskiem, kiedy zostały przez nią pchnięte. Zamknięto nas. Mnie i mamę. Razem.

Spróbowałam się trochę podciągnąć, ale rwące się mięśnie krzyknęły stop. Miałam wrażenie, że lada chwila odpadnie mi ramię. Ugryzienie samo w sobie nie niosło takiego bólu, ale Poparzeniec nie omieszkał drapnąć mnie nieco pazurem, przez co już nie tylko serce miałam poharatane. Wszystko mnie piekło, każda kończyna pękała od środka, a mnie coraz gorzej się oddychało. Wirus musiał właśnie dotrzeć do płuc. Otrzeć się o nie.

W pewnym momencie z podłogi – baaardzo powoli – dźwignęła się mama. Ucieszyłam się; facet tak ją chlastał, przez co zmartwiłam się, że już nie wstanie. Kobieta jednak wcale nie wyglądała tak fatalnie. Przyjrzała się mi czarnymi ślepiami, już nie takimi strasznymi. Chyba chciała się do mnie zbliżyć, chwiejąc się do przodu, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Zamiast tego doskoczyła do równoległej ściany i skuliła się w jej kącie.

Patrząc tak na nią, coś sobie uświadomiłam. To coś jeszcze bardziej zdeptało popiół po moim płomieniu nadziei.

Serum znajdowało się na zewnątrz, podczas gdy my tkwiliśmy w środku izolatki. Obie zarażone. A drzwi zamknięte.

Mijały minuty, w których ja zdążyłam przyzwyczaić się do bólu. Oddech dalej przychodził mi z trudem, a krew skapywała na podłogę, ale jeszcze nie było najgorzej.

Byłam pod wrażeniem postawy mojej mamy. Siedziała cicho w kącie, cały czas mnie obserwując i tylko co jakiś czas warcząc czy się drapiąc. Nie rzuciła się na mnie z pazurami, nie próbowała rozszarpać gardła. Choć... choć chyba niewiele do tego brakowało. Widziałam tą walkę, jaką toczyła z samą sobą. Ręka jej drżała. Mimo to dawała radę.

Ciekawiło mnie, czy Newt też miał w sobie na tyle samokontroli. Oby.

W pewnym momencie kobieta podrapała się po plecach, cicho skomląc. W mig zrozumiałam, o co jej chodziło.

— Już nie boli, mamo. Zagoiło się.

Dużo myślałam. Nie potrafiłam pogodzić się z myślą, że taki był nasz koniec. Miesiące planowania, ukrywania buntu głęboko w sobie, tyle niewinnych śmierci – wszystko na marne. Jeden nieplanowany chwast, o który się potknęłam, zatrzymał mnie w ściganiu mojego lepszego jutra. I tak coś czułam, że miałam się już nie podnieść.

Kolejne minuty – było coraz gorzej. Paznokcie posiniały. Skóra zaczerwieniła się. Włosy wypadały, wypadały garściami. Czułam w piersi dziwny ścisk. Jakby ktoś położył kamień, właśnie tam. Duży kamień. I przede wszystkim myśli. Chaotyczne. Rozbiegane. Krótkie. Bardzo krótkie. Oddech też był krótki.

Głos w głowie. On mówił koniec. To był koniec. Bóle dziąseł. Bąble na rękach – jedna, druga, piąta, czternasta. Złapałam się za głowę. Kręciołek. Czemu się kręciło? Widok słaby, taki zamazany. Wytarłam rękawem usta. Czarna plama na ubraniu. Splunęłam.

Nie oczysz... czenie. Bród. Plułam nim.

We mnie bród. Tam. Głęboko.

— Mamo — chrypa, nie głos. Gdzie oddech? Nadal się patrzyła. — Mamo. Taki chłopak. Ja znam. I kocham. Ale poszedł. Do wolności.

Czarne oczy błysnęły. Na chwilę. Nie ruszyła się.

Bluszcz na sercu. Całkiem obrośnięte, tak.

···

Potem – czas szybki.

Lepiej było. Mogłam chodzić, chwiałam się. Chciałam drapać. Swędziało ramię, swędziało ucho, swędziała dupa. Drapałam wszystko, choćby do krwi. Gryźć. Nie miałam czego gryźć. Warczałam i jęczałam, o to zła.

Niektóre światełka zgasły, ziemia się trzęsła. Bum i bum. Kopciło się, lampeczki mrugały. Pukałam w szybę, chcąc do nich. Do światełek. Mama walczyła z podłogą, co się ruszała.

Później drzwi zrobiły syk, przez nie przeszła dwójka. Chłopak upadł; jego czerwone ręce na brzuchu. Wyczuwałam strach, ale nie swój. Nie bałam się ich. Oni dobrzy. To tamci się bali, nie ja. Puk, puk o szybę robiłam. Nie bójcie się! Nie patrzyli na mnie. Puk, puk.

Pochowali się. Grali w chowanego. Też chciałam zagrać.

Drzwi syyyk... wszedł ktoś nowy. Znałam go i pamiętałam ja, nie lubiłam go. Warknęłam. Walnęłam o szybę, mama też. Dla niego już nie puk, puk. Dla niego to pięść. I śmierć. I ból. I flaki; flaki, flaki, flaki wypruć mu.

Coś tam gadał. Słuchałam.

— Może tak już masz, że zdradzasz najbliższych sobie ludzi. Popatrz tutaj. Przypatrz się uważnie, jak za zdradę skończyła Zoey.

Spojrzał na mnie. Kpiący uśmiech. Byłam zła. Zabić go. Wyciągnąć mu mózg nosem, rozerwać ciałko. Gryźć, gryźć, gryźć. Warcząc, patrzyłam. Jak chodził, chodził i chodził. Za nimi chodził.

Zawyłam, gdy coś jasnego mrugnęło. Było głośne, oślepiało i straszyło. Dziewczyna też bała się, bo zrobiła hop pod stołem. Hop-hop-hop, gdy ją znalazł – hop. Wstała. Gadali dalej. Coś kolorowego trzymała w ręce. Cokolwiek to było, chciałam to mieć. Dajdajdajdajdaj.

Janson. Czułam jego smród. Pachniał jak ja, mną pachniał!

Cuchnął śmiercią.

I chyba ten smród chciał oddać dziewczynie. Oj.

Policzek przy szybie, drapanie. Chciałam wyjść. Pomóc im, tamtego rozszarpać. Kolejny wstrząs podłogi. Drapać, gryźć, swędzi szyja, bo tam bąble. Kucałam, czołgałam się, wąchałam, by znaleźć. Znaleźć wyjście. Nic, tylko chłód szkła.

I nagle – coś walnęło. Szkło zadrżało, mnie odepchnęło. Pocisk upadł, zostawił małą dziurkę. Ona stworzyła pierwszą rysę. Potem drugą, trzecią, siódmą i dziesiątą. Pajęczyna na szybie. Janson stanął plecami, błąd. Śmierć; gryźć, ciąć, szarpać i powtarzać, powtarzać, powtarzać. Więcej rys. Brzdęk.

— Pudło, gnojku.

— Na pewno?

Nasza kolej. Do ataku. Śmierć.

Dalej poszło szybko. Skoczyłam, a szyba zrobiła trach. Janson stał tak blisko, jakby sam tego chciał, no tak blisko nas stał. Głód, śmierć, gryźć. Mama podcięła mu nogi, ja wbiłam pazury w ramiona. Ciach – krew bryznęła mi na twarz. Upadliśmy. Dławił się krzykiem. Trochę to irytowało, ale i tak gryzłyśmy, drapałyśmy i smakowałyśmy krew. Chaps i chaps. Krew, krew, nareszcie wszędzie krew!

Było głośno; Janson wciąż krzyczał, gdy mama mlaskała. Ale ja słyszałam. To coś słyszałam, co mnie trochę ucieszyło. Drzwi znów syknęły. Nawiali.

I dobrze. Zostawiono nas ze swoją kolacją. Jemy!

···

Ogień. Wszędzie płomienie, które paliły. One lizały moją skórę, wyciskały bąble, marszczyły bardziej to, co już pomarszczone. Ogień, ogień, gdzie nie uciec, tam ogień. Ciepło. Nie, gorącoooo. Paliii.

Bum i bum z każdej strony. Ziemia się trzęsła, ściany pękały. Waliłam się pięściami po głowie, byleby przestać słyszeć. Za dużo dźwięków. Bolały. Cały czas jednak szłam, musiałam iść. Za mną charczała mama, przed mamą charczałam ja. Ogień smażył; zapach spalenizny.

Wreszcie – wyjście. Niedaleko było wyjście. Stamtąd wiał przewiew, co kusił zapachem krwi. Głodna. Żołądek się ściskał, chciał jeść. Kroki ciężkie, bardzo trudne, ale udało się. Złapać się framugi, aby się nie przewrócić. Tak zrobiłam.

Dach też był pożarem. Z prawej – ogień, z lewej – więcej ognia, na dole – popiół, na górze – czarny dym. Wszędzie żar. Zacharczałam, jakby to miało go odstraszyć. Nienienienie. Zaatakował. Paliło, chciałam to drapać, drapałam, więc paliło bardziej.

Tuż przy krawędzi coś fruwało. Było wielkie, czarne i... wielkie! Duże coś wystawiało język z mordy i można było widzieć to, co tam akurat zjadło. Człowieczki. Brodaty i młodziki, brudni, sięgali po innych młodzików, co bujali się na krawędzi dachu. To właśnie od nich wietrzyłam krew. Byli ranni.

A ja głodna.

— Tommy, dawaj tą pikoloną rękę!

— Nie dam rady!

— Fuj tam, wysil się! Nie dam ci się usmażyć! Zbyt wiele już dzisiaj straciłem!

Coś pstryknęło mi pod czachą. Znałam ten głos. Znałam, znałam, znałam! Był chłopaka. Czarne włosy, tyci-tyci oczka, biegacz jak talala. Siedział tam, na języku tego wielkiego czegoś. Wciąż piękny. Brudny, zakrwawiony, spocony, ale piękny. I wciąż kochany.

Zablublubluszczowane serce robiło do niego nie puk-puk, a bum-bum.

Wreszcie fruwający grubas zjadł i chłopaka z dachu. Dziewka została. Wtedy też kochany chłopak zobaczył mnie; on patrzył, widział Zoey! Ale nie cieszył się, wcale. Zbladł. Niby patrzył cały czas, ale jak prawie spadł w dół, pomyślałam, że chciał uciec i nigdy już nie patrzeć. Nie podobałam mu się. Już nie.

Smutno w głowie. Podrapałam się po ręce, rozcięłam skórę.

Mama zaczęła wrzeszczeć. Nie chciałam widzieć na co, bo to samo przyszło. Poczułam to. Ciężar, stryk łamanych kości, plask mózgu i ciemność. Pusta, zimna ciemność, której kiedyś strasznie się bałam. Ale tamta była inna. Taka miła. Spokojna.

Dopiero po tym odzyskałam myślenie. Co więcej – zdawało mi się, że wiedziałam dosłownie wszystko, a każda zagadka została obdarta ze swojej szaty tajemniczości. Z sekundy na sekundę unosiłam się coraz wyżej w górę, ale nadal widziałam to, co działo się na dachu. To miejsce, w którym gruzy od sąsiedniego, zawalającego się budynku przygniotły moje ciało. Pożerający wszystko ogień. Śmigłowiec, na którego klapie byli ci, którym dano szansę. Wejściówkę do lepszego jutra.

Thomas. Vince, szef buntowników. Patelniak. Tacy, których nie zdążyłam poznać. I on. Zapłakany Minho, któremu krzyk rozpruwał gardło. Krzyk cierpienia.

Tak bardzo chciałam móc przytulić go ten ostatni raz. Nie zobaczyłby tego, ale może jego serce wyczułoby moją obecność i przestałoby się kruszyć. Może zrozumiałby, że tak naprawdę nigdy nie było dla nas wspólnej drogi. On podążał za jasnością, gdy ja staczałam się w mrok. To, że spotkaliśmy się na środku nie znaczyło, że któreś z nas mogło zmienić kurs. Bo dla nas nie istniało lepsze jutro. Nie dla mnie.

Odlatując wierzyłam, że Minho kiedyś to zrozumie i nie zamknie się na inne drogi, by jego serce mogło jeszcze kiedyś posmakować miłości. Ja dałam mu jej tyle, ile tylko mogłam.

Niedługo potem budynek się zawalił. Jeszcze później ogień pochłonął ostatnie bezpieczne miasto, jakie istniało. Tego już jednak nikt nie widział i mało kto o tym słyszał.

···

a/n: lećcie czytać od razu ostatni, który zamyka tą książkę. trochę smutno. perspektywa poparzeńca była trudna, ale chyba nie wyszła tak źle. i naprawdę cieszę się, że to było oczami zoey, a nie newta.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top