19 | RETROSPEKCJA

Szliśmy ciasną grupką. Thomas szedł z przodu i wytyczał trasę, jako ten z nalepką przywódcy na czole, zamiast na piersi. Tuż za nim dreptałam ja oraz Newt, który trzymał mocno moje ramię, abym się nie wywinęła. Podobnie było z moją mamą – nią zajmował się chłopak, co go przezywali Patelnia (czy jakoś tak), choć on cały czas pochlipywał pod nosem jak dzieciaczek, nie jak opiekun. Wreszcie za ogon robił Minho. Mówiłam sobie w duchu, że może to i lepiej; przynajmniej nie musiałam oglądać tej nienawiści w jego ślicznych oczach, jaką we mnie ciskał, odkąd tylko dowiedział się, że należałam do tych złych. Samo jednak tego wspomnienie ciążyło mi na sercu niczym głaz, a obraz nie przestawał prześladować mnie w myślach.

Przecież chciałam dla niego dobrze.

— W prawo! — zarządził Thomas i już chciał skręcać w swój korytarz.

— Teresa jest na lewo — wtrąciłam.

— W to drugie prawo!

Więc skręciliśmy w to drugie prawo. Korytarz za korytarzem; alarm nie przestawał dzwonić nam nad głowami, czerwone światło wciąż smagało po twarzach. Kolejny z korytarzy się kończył, a na przód, nie wiedzieć kiedy i po co, wysunął się czarnoskóry chłopak, który natychmiast się cofnął i pisnął po zerknięciu za zakręt. Właśnie stamtąd nadleciał błękitny pocisk, co uderzył w ścianę.

— Strzelają do nas! — krzyczał, pchając Newta i Thomasa w tył. — Strzelają! Pociskami!

— Purwa, no nie mów! A myślałem, że to babeczki! — zadrwił Minho.

Uciekając, słyszałam jak gdzieś z tyłu pociski dalej walą w ścianę. Serce próbowało wyskoczyć mi z piersi, a odwaga ze strachem siedzieli mi na ramionach i sprzeczali się, niczym anioł z diabłem, ale biec nie przestawałam. Miałam cel.

— Nie widziałeś żadnej babeczki od trzech lat, a jak już zobaczyłeś, to samym szpadlem teraz myślisz!

— Krótas! Nie o takiej...

— Zamknąć mordy, szczyle! — przerwał im Newt. — Mamy mało czasu!

Po prawdzie, to nie mieliśmy go już wcale. I chyba Minho myślał podobnie.

Wszyscy zahamowaliśmy na zakręcie, choć Thomas nie zdołał i cmoknął buźką ścianę, po czym spojrzeliśmy w tył, na Minho, który zatrzymał się kilka sekund wcześniej. I tylko przez krótką chwilę widziałam jego oczy, a w nich pewien wojowniczy błysk. Potem chłopak odwrócił się w drugą stronę. Pięści miał mocno zaciśnięte, a męskie ramiona szybko poruszały się góra-dół.

— Minho? — krzyknął Thomas. — Co ty wypra...

Nim Thomas zdążył skończyć, Minho już biegł chyżo przed siebie, pędząc szybciej niż moje serce w piersi. Instynktownie wyrwałam się do przodu; podobnie zrobiła reszta chłopaków, ale mnie w ostatniej chwili złapała za ramię i zatrzymała przy sobie mama. Krzyczeli za nim. Minho! Minho jednak wcale nie słuchał. Kiedy był już przy zakręcie, on sam zaczął krzyczeć, trochę jak wojownik w czasie bitwy. Zakryłam dłońmi oczy, by sekundę później patrzeć przez palce. Różne emocje mi wtedy dokuczały i nie wiedziałam, na której skupić się najbardziej.

A Minho udowodnił, że taran był z niego taki dobry, jaki z Kevina był siusiumajtek. Mianowicie wparadował w żołnierza, który akurat wyszedł za zakrętu, że ten aż rypnął o ścianę i stracił przytomność.

Praktycznie natychmiast wyrwałam się mamie i dobiegłam do reszty. Chłopcy ze swoimi wytrzeszczonymi oczami otoczyli rozwalonego na podłodze żołnierza oraz stojącego nad nim Azjatę, wciąż ziejącego jak rozjuszony byk. (Chyba) Patelnia gwizdnął.

— Rany stary — zaczął z podziwem, kończąc ze śmiechem: — Polewka by była, gdybyś nie trafił. Tak smyrgnął przed nosem, czaicie.

— Zamknij się.

— Okej, nie czaicie. Przyzwyczaiłem się.

W tej samej chwili Thomas podniósł karabin należący do żołnierza. Obejrzał go z obu stron, po czym szarpnął za mój kitel i, przystawiając mi lufę do pleców, pchnął w głąb tonącego w czerwieni korytarza.

— Idziemy.

Więc poszliśmy. Żaden żołnierz już nie wystąpił nam naprzeciw, dlatego Minho znów trzymał się z tyłu. Thomas dalej celował we mnie bronią, Patelnia pilnował mojej mamy, raz się prawie wywracając, za co Newt go zrugał. I tak szliśmy, aż wreszcie drzwi odpowiedniego gabinetu wyrosły ze ściany zanim jeszcze skręciliśmy w zakręt.

— Wy pierwsze — zarządził Thomas. Wymieniłam się z mamą niepewnymi spojrzeniami, na co zniecierpliwiony brunet dorzucił: — No już.

Co mu tak było śpieszno do tej Teresy, he? Głowiłam się nad tym długo. Wtedy jeszcze nie znałam powodu, przez który była taka ważna, ale nawet jak już go poznałam, to dalej tego nie rozumiałam. Dla mnie postać Teresy się nie zmieniała; z uczuciami Thomasa czy bez nich. W środku hodowała zło.

Obrońca żmij i padalców... tak powiedział Minho.

Kiedy Thomas znów szturchnął mnie lufą w ramię, ja w końcu otworzyłam drzwi. W środku znajdowało się kilku lekarzy, pakujący najważniejsze próbki badań oraz przewodniczący nad nimi Kevin, który tylko stał z boku i się pruł. Zobaczywszy mnie w drzwiach, blondyn uśmiechnął się szeroko.

— Zoey! Jak ja się cieszę, że cię...

Jego uśmiech zmniejszał się z każdym kolejnym chłopakiem, którzy powchodzili tam zaraz za mną. Na widok broni w rękach bruneta przełknął głośno ślinę.

— Pod ścianę — warknął Thomas. — No już!

Nikt nie zamierzał mu się sprzeciwiać, szczególnie gdy jego palec tak niebezpiecznie drżał przy spuście. Wszyscy instynktownie podnieśli nad głowę ręce. Byli przerażeni. Mama opiekuńczo przyciągnęła mnie do swojego boku i pogłaskała po ramieniu. Jakby nic się nie działo, choć oczy powoli pękały mi od łez.

Płakałam – przez nich, bo odchodzili czy nad sobą, która tam zostawała? Samusieńka...

— Gdzie ona jest? — spytał Thomas. Gdy nikt mu nie odpowiedział, brunet dodał wściekły: — No gdzie?! — obok mnie Kevin podskoczył, przestraszony jego tonem. Mięczak.

A potem coś się poruszyło za zasłonką.

Bez chwili zastanowienia Thomas wcisnął broń w ręce Minho, który przez moment podrzucał ją jak gorący węgielek, aż wreszcie wycelował ją we mnie. Oddech utknął mi w gardle. Może nie celowo, może tak wyszło z przypadku; nie zmieniało to tego, że czułam się ugodzona w samo serce.

— Na kolana — rozkazał, lecz głos miał jękliwy. Żaden się nie posłuchał. — Na kolana mówię! — za drugim razem już krzyknął i poskutkowało; każdy, bez wyjątku, padł na kolana. Kevin to nawet na łokcie, ale szybko się podniósł.

W tym samym czasie gdy Thomas zajmował się leżącą na łóżku Teresą, (żadnych badań nie miała, pewnie chrapała i spała w najlepsze), Newt chwycił kawałek bandaża i, po rozkazie nieznoszącym sprzeciwu, zaczął związywać nadgarstki mojej mamy. Zamiast niemu przyglądałam się jednak Minho, stojącemu tuż za nim. Ciemne oczy, pełne łamiącej mnie nienawiści, nie odbiegały ode mnie ani przez chwilę, tak samo jak czarna dziura lufy od karabinu. Pierwszy raz się jej nie bałam. Nawet nie zauważałam.

Miał takie piękne oczy. A one musiały mnie nienawidzić.

Choć to nie ważne, co w sobie miały. Nienawiść, przyjaźń czy coś innego. Liczyło się tylko to, aby nigdy nie zgasły. I tego zamierzałam się trzymać.

— Nie darują wam tego.

— Stul dziób, Rose — odfuknęła jej mama. Następnie zwróciła się do Newta z błaganiem: — Po prostu już ją zwiąż.

— Chłopaki, oni tu idą! — krzyknął spanikowany Patelnia. Zamknął prędko drzwi i od nich odskoczył w podskokach, prawie wywijając fikołka przez stolik.

— Suwaj zad, Patelniak.

Złapałam krótkiego laga... no bo, PatelniaK? Nie Patelnia? K na końcu? No to ci heca, pomyślałam.

Ostrzegłszy PatelniaKA, Newt pchnął i wywrócił metalowy stolik na bok, ten sam, na który lada sekundę wcześniej czarnoskóry prawie się nadział. Obaj zakneblowali nim drzwi, po czym cofnęli się w tył. Czułam na sobie zdezorientowany wzrok Teresy. Krew zalewała mnie od góry do dołu, bo przecież doskonale znałam jej myśli. Że wszystko się partaczyło. Cały misterny plan.

Tyle że Teresa nie znała mojego osobistego planu. Tego cholernie ryzykownego, choć jak do wtedy wszystko się udawało, jak po maśle. No właśnie... do wtedy.

Chłopcy się cofali, lekarze i ja dalej klęczeliśmy, a żołnierze walili w drzwi jak dzicy. Byłam zbyt skupiona na tym, co działo się przede mną, całkiem zapominając spojrzeć w bok. Bo może gdybym tam spojrzała, cały bieg późniejszych wydarzeń nie musiałby się zdarzyć, a rany na sercach wielu by nie powstały.

Jednak my wszyscy musieliśmy ruszać w przyszłość z bagażem tych właśnie ran, aby kiedyś, być może w innym świecie, uczyć się na podstawie blizn i nie popełnić błędu jeszcze raz.

A więc, to działo się tak szybko, choć czas jakby zwolnił. Żołnierze już praktycznie byli w środku, a Thomas właśnie chwytał za stołek. Chciał zbić nim szybę. Taka broń. Inna od spluwy Minho, inna od... strzykawki w ręce Kevina. Strzykawki z bakteriami wirusa. Serce mi zabiło; zbyt cicho, aby go powstrzymać, wystarczająco dla rozbolenia głowy. Palec Kevina już siedział gotowy na tłoku i czekał. Czekał na swoją ofiarę, która nawet nie wiedziała, że mała strzykaweczka dla niej może równać się ze śmiercią. Newt był całkiem nieświadomy swojej słabości. Cofał się. Kevin czekał.

A papiery mówiły... nieodporny.

W żyłach Newta już od jakiegoś czasu żył uśpiony wirus. Kolejna dawka mogłaby znaczyć dla niego tyle, co koniec. Koniec z życiem.

I wiedziałam o tym nie tylko sparaliżowana ja czy czający się Kevin, ale też moja mama. A ona od zawsze była bohaterką. Choć... wiele bym oddała, aby wtedy okazała się tchórzem.

Sekundy dalej lały się jak godziny. Thomas zamachiwał się po raz kolejny, szyby jak i drzwi prawie że już nie było, a Newt zbliżał się coraz bardziej w naszą stronę. Tam, gdzie czekał na niego stojący już Kevin. Śmierć śmiała mi się w głowie. Nie była moja, a i tak rozszarpywała mnie od środka. I szczerze... nie pamiętałam, co się stało po pęknięciu szyby. To było takie dziwne; jakby ktoś na moment odłączył mi wtyczkę, przez co nic nie widziałam. Słyszałam jedynie damski krzyk na tle tego żołnierzy i uciekinierów. A kiedy świat znowu włączył mi się w oczach, zobaczyłam coś, co zabiło mnie od środka.

Ofiarą Kevina nie został Newt, jak to było w zamiarze, tylko... moja mama.

W tamtym momencie, nie potrafiąc się ruszać, oddychać ani nawet mrugać, zastanawiałam się mocno w głowie nad tym... czym sobie zasłużyliśmy? Aż tak nagrabiliśmy sobie w poprzednim życiu? Niech ktoś odpowie.

Nikt mi nie odpowiedział.

Usłyszałam tylko śmiech. Śmiech losu.

Kevin odskoczył od kobiety jak oparzony, zostawiając igłę w jej ramieniu. Ja natomiast całkiem zignorowałam poganiającego przyjaciół Thomasa i trzask wreszcie puszczających drzwi, przyczołgując się bliżej ciężko oddychającej mamy. Moja mamusia. Ciężko oddychała. Mnie natomiast łzy zamazywały obraz w oczach, potem ryjąc rowy na policzkach. Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło, będąc niczym granaty, ale jakoś udało mi się wyjąkać:

— Mamo, mamuś... — zaczęłam płaczliwie, dławiąc się własnymi łzami. — Mamuś, wszystko dobrze? Po co... po co ty to zrobił-łaś... — na końcu już nie wytrzymałam i pękłam; rozbeczałam się jak dzieciak.

— Bo oni nie... nie widzieli jeszcze... swojego lepszego jutra — wysapała pomiędzy długimi wdechami. Potem spojrzała na mnie czule, łapiąc za moją dłoń. — Ja swojego... nie mam, bo... mam was. Ciebie i Andy'ego. Moje skarby. Cholera, gadam jak stara raszpla!...

— Już dobrze, mamo — poklepałam ją po plecach. — Nic nie mów. Tylko się przemęczasz.

Niby powiedziałam, że było dobrze, choć wewnątrz mnie serce biło tak nierównym rytmem. Bo tam głęboko czułam, że nic tak naprawdę nie było dobrze. I mama chyba to wiedziała, ale i tak się uśmiechnęła.

— Łapcie ich, kurwa! — jako pierwszy do laboratorium dobijał się czerwony od złości Janson. Dziw brał, że od zaciskania szczęki jeszcze nie został szczerbaty.

— Przełaźcie no! Szybciej! — poganiał Thomas. — Teresa...

— ...weź się potknij!

— Minho, cholera, nie stój jak słup!

— Bo będzie z ciebie trup!

— Patelniak! — wrzasnęli naraz Thomas oraz Newt.

Oni wszyscy byli dla mnie jak nic nieznaczące tło. Nikt nie był ważny, kiedy tuż przede mną klęczała moja mama, w której żyłach roznosiło się najgorsze zło. I jeszcze się uśmiechała! Ten jej uśmiech, zamiast łagodzić rany, tylko drażnił je niczym sól. Moje serce było już w strzępach. Nie do sklejenia z powrotem.

A najlepsze było to, że to jeszcze nie był koniec.

Dzielny stolik, który barykadował drzwi przed szarżą żołnierzy DRESZCZ-u, w końcu odpuścił i wyskoczył z miejsca jak kula armatnia. Nie zwróciłam uwagi na huk, jaki ten wywołał po walnięciu w regał obok. Podobnie miałam w nosie krzyki zebranych. Ale gdy coś ciepłego rozlało się po moich plecach, a ból wręcz wżarł się w moje kości, wtedy już nie mogłam być obojętna. Zaczęłam krzyczeć. Tamten ból był nie do zniesienia. To było niczym ogień, który wypalał moją skórę, chcąc zwęglić każdy jej fragment. Chyba upadłam; ból był jednak tak ogromny, że już nie tylko nie kontaktowałam ze światem, ale i z własnym ciałem. Nie wiedziałam co się dzieje. I jeszcze te szumy i krzyki.

Szszszsz. Kochanie! Ogień. Wszędzie ból, spacer płomienia. Szszszum. Strzały. Łzy, tak dużo łez. Minho! Szszszsz. Więcej strzałów, łupanie o czaszkę. Ból, ból, ból. Minho, nie oglądaj się!

I choć trudno się mi wtedy myślało, tak prócz bólu, też kazałam mu biec i nie oglądać się za siebie. Krótko tylko przebiegło mi przez myśl, że nie pożegnałam się z jego ślicznymi oczami. Bardzo krótko, bo wszystkie myśli zaraz znowu zmył w zapomnienie ból. Mój krzyk.

Kto by pomyślał, że jeszcze dane mi będzie kiedyś je zobaczyć. I się w nich zakochać.

Tak długo później.

···

Potem było dziwnie.

Ból nie był już każdą emocją, dotykiem ognia ani moim katem, ale wciąż gdzieś we mnie siedział i mi dokuczał. Leżałam na brzuchu, ręcznik pod brodą, a ręce mając w łokciach proste i sztywne. Próbowałam otworzyć oczy. Świat zlewał się w jedną plamę, ale najbardziej widziałam rażącą biel i ruchy na niej się przewijające. Dalej szumiało mi w uszach; nie na tyle jednak, bym nie słyszała szeptów innych nad moją głową. Tyle że... uh, żadnego nie mogłam rozpoznać.

Zebrałam ostatki siły w swoich dłoniach, aby spróbować przewrócić się na bok. Rzuciłam to jednak w cholerę, kiedy fala bólu przebiegła po mojej skórze, jakby ktoś jeździł po mnie walcem z kolcami. Nie róży, a podobnymi do gwoździ. Stęknęłam. Od razu też mlasnęłam, bo gardło miałam suchsze od otaczającej nas pustyni. A potem pojawił się przyjemny dotyk na głowie i tak piękny głos, który od zawsze uspokajał moje serce:

— Nie martw się, kochanie. Wyjdziesz z tego.

Moja mamusia. Chciałam wyciągnąć rękę i ją złapać, ale ta była jak z kamienia. Do mamy, do mamy... Musiała mnie zrozumieć, bo po chwili ciepło z głowy przeszło na dłoń.

— C-co... — słowa, tak ledwo słyszalne, były cierniem dla mojego gardła.

— Nic nie mów, kwiatuszku, nic nie mów — czy głosy mogły płakać? Bo jej się załamał, całkiem jakby płakał. — Spadł na ciebie kwas octowy, ale wszystko będzie dobrze. Obiecuję ci to.

Choć bolało jak diabli, nie miałam podstaw jej nie wierzyć. Zacisnęłam mocno oczy oraz palce na jej skórze, nagle o kimś sobie przypominając.

— Min... ho...

— Uciekł. Wszyscy uciekli. Teraz odpoczywaj.

Moje serce się uspokoiło, mimo że kuliło się w kątku smutne. Bo... ja już tęskniłam. Nie znałam ich długo, ba, nawet imion niektórych nie znałam, ale polubiłam ich. Byli jednak daleko od DRESZCZ-u. Czyli w miejscu, gdzie było znacznie bezpieczniej. Hen daleko. Oby przeszli przez miasto, modliłam w głowie. Ostatnimi czasy wielu napadnięto tam żołnierzy.

Już chciałam spróbować zasnąć, aby choć na chwilę zapomnieć o bólu ciała i tęsknocie duszy, ale dziwna plątanina głosów odwróciła moją uwagę. Nie rozpoznawałam słów, ta reszta była zbyt daleko, ale po tonie potrafiłam wyczuć, że działo się coś poważnego. Dodatkowo uścisk dłoni mamy na mojej dłoni zacisnął się ciasno.

— Kochanie — szeptała i płakała, gdy mnie chęć przytulenia jej wręcz miażdżyła serce. — Muszę zniknąć na jakiś czas. Nie wiem, ile to potrwa, ale pamiętaj jedno... mamusia bardzo cię kocha. Moja stokroteczka...

W pierwszej chwili się wystraszyłam. Gdzie chciała iść?

— Nie... ma-mo, nie...

— Zaopiekuj się Andym, pilnujcie się razem. Będę tam na was czekać...

Wtedy nie pamiętałam momentu, w którym Kevin ściskał w palcach strzykawkę, by zamordować Newta w najgorszy dla niego sposób. Ból przyćmił mi obraz mamy, poświęcającej dla obcego chłopaka własne zdrowie. Myśli o tym, że wirus od środka niszczył moją mamę, zostały wyplenione przez kwas... a może sama się ich wyzbyłam, by zapomnieć? Nie ważne. W tamtej chwili chciałam jedynie, aby ze mną została.

— Gdzie?... nie...

— Spotkamy się na plaży. Kocham cię, pamiętaj!...

Potem już nie było ciepła na głowie czy dłoni ani kołyszącego serce głosu. Przez szumy w głowie mało co rozumiałam, ale chyba ktoś kogoś szarpał tuz obok. Były też krzyki. Szukałam dłonią obecności mamy, krztusząc się własnym sercem, aż wreszcie złapałam inną dłoń. Tyle że... jej skóra nie była tak aksamitna, a szorstka, do tego znacznie większa od poprzedniej. Pomyślałam, że tata wyrobił sobie podobne w wojsku. Ale tata zginął, jeszcze zanim cały ten szajs ze słońcem i wirusem się zaczął. Tamta dłoń ścisnęła mocno tą moją.

— Damy sobie radę, siostra — głos Andy'ego też nie był taki pewny, jak to zazwyczaj. — Poradzimy sobie, mówię ci.

Aby dać radę, potrzeba jeszcze mieć na to siłę. Bałam się, że ja jej nie miałam. Ani trochę.

Ale faceci lubili obiecywać klejnoty, później nie pomagając ich wykopać. Wszyscy faceci. O wiele później się dowiedziałam, że całkiem niedaleko, bo tuż obok w zrujnowanym mieście, inny facet obiecał komuś lepsze jutro, choć on sam zamierzał się zatrzymać i przestać biec. Ale o tym już mówiono. Kto pamięta, ten pamięta.

···

a/n: hej mordki. to nasza ostatnia retrospekcja - więcej nie będę wam mieszać w głowach. równocześnie to przed przed ostatni rozdział. następny ma ponad 8 tyś. słów, właśnie go kończę, więc jutro (może dzisiaj) wpadnie. chyba nie będziecie płakać, ja nie płakałam.

pijcie dużo wody, kocham

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top