16 | Zmiana dowódcy
a/n: napisałam kołysankę. nie jestem jednak geniuszem, więc pisałam pod ukradziony podkład. kto nie oglądał zaplątanych niech posłucha, by znać potem melodię. uwaga: moja jest dłuższa o dwie zwrotki.
···
Czułam się jak szczur w klatce. Ściany od siebie dzieliły może cztery kroki, głową prawie szorowałam po suficie, za to śliska podłoga już nie raz spróbowała mnie połamać. W tym wszystkim najgorsza jednak była ciemność. Panoszyła się w każdym kącie, przyszywając chłodem na wskroś moje dygoczące ciało. Z jej odmętów dobiegały mnie szepty. Niewyraźne, bardzo głośne. Podśmiewały się. A ja się bałam.
Ciemność śmiała się ze mnie z każdej strony.
Po strzale Connora urwał mi się film. Odczuwałam ból rwących mięśni oraz wspomnienia płynącego w moich żyłach prądu, ale wszystko inne było tylko czarną plamą. Jakby wyrwano mi wtyczkę. Natomiast kiedy podłączyli ją z powrotem, mnie już otaczał mrok i chłód. Nie trudno było zgadnąć, że trafiłam do izolatki.
Wpakowali.mnie.do.izolatki.purwa.
Nie wiedziałam, co dalej planował Andy i Connor.
Nie wiedziałam, czy Skylar zdołała uciec.
Nie wiedziałam jaki los czekał Minho, Sonyę, Cody'ego i Arisa.
Nie wiedziałam... nie wiedziałam ile tak naprawdę czasu zostało mnie.
Tak naprawdę to nic nie wiedziałam.
Zanim cokolwiek się wydarzyło, minęły godziny. Choć może były to tylko minuty, a nawet sekundy; w ciemnościach czas płynął wolniej. W końcu jednak drzwi odskoczyły z cichym sykiem, by potem wpuścić smugę światła do środka, tym samym rozpraszając mrok. W progu stanął zamaskowany żołnierz. Broń zwisała z jego ramienia.
Strach przez kilka następnych sekund paraliżował mnie od środka, podobnie jak w głowie pytania co z nami zrobią?, dopóki mężczyzna nie zdjął kasku. Bo pod nim chował się Andy.
— Andy! — pisnęłam i w kilku krokach znalazłam się przy nim, uwieszając się na jego szyi. Nie czekając długo Andy oddał uścisk, tak zapierająco dech. Bardzo tęsknie. — Mój Boże, jesteś cały — westchnęłam z ulgą.
Andy był nie tylko rodziną, rodzonym bratem, ale też albumem wspomnień. Bo tylko on jeszcze tak przyjemnie pachniał domem. Nie prochem, nie śmiercią. Domem, który pamiętałam dzięki niemu.
I to jego dobro stawiałam ponad własne.
— Teraz powinnaś się martwić o swoją głowę.
Tamte słowa odbiły się echem jeszcze kilka razy w moich uszach, przez co ich znaczenie rosło w sile i grozie. W końcu odsunęłam się nieco od niego, równocześnie nadal trzymając się blisko. Był taki ciepły. Piwne oczy natomiast, zazwyczaj zdystansowane i ostrożne, wtedy były tak wylewne w emocje. Pełne troski, miłości... oraz smutku.
— Na co ci to wszystko było? — westchnął. Wolnym ruchem zaczesał kosmyk moich włosów za ucho. — Trzeba było siedzieć cicho. Przeczekać to wszystko.
— Czekać na co? — spytałam. Nie zdążył odpowiedzieć, gdy kontynuowałam: — Na śmierć? Bo my i tak umrzemy, Andy. Wszyscy. Bez wyjątku — przed kolejnymi słowami uśmiechnęłam się lekko. — Dobrze mi z myślą, że wcześniej zrobiłam coś dobrego. A przynajmniej próbowałam.
To była prawda. Odkąd uwierzyłam w słowa Minho, że naprawdę jakkolwiek im pomagałam, mnie raźniej było znosić samą siebie. Koszmary wciąż przychodziły z mrokiem, racja. Ale już nie każdej nocy i nie z taką straszną miną. Sercu oddychało się łatwiej. I duszy było jakoś lżej; poczucie winy poluzowało swoje kajdany, dzięki czemu nie gardziłam sobą już tak bardzo, jak mi się należało.
Mogłam umrzeć lada dzień, ale nie żałowałam. I gdyby cofnięto czas, wszystko poprowadziłabym tak samo. Identyko.
Bo właśnie tak przycięłam swoje kwiaty. Wyglądały dobrze.
Ogółem, wyglądało to dobrze.
Przez dłuższą chwilę Andy po prostu patrzył w moje oczy. Jakby próbował doszukać się w nich lęku, szeptu serca o pomoc. Ostatecznie tylko westchnął i pocałował mnie w czoło, potem znów ciasno przytulając. Bo ja się nie bałam. Więc nic w moich oczach nie znalazł.
— Spróbowałaś i się udało — wyszeptał w moje włosy. — Minęło kilka godzin, a dziewczyna na motocyklu zniknęła jak kamień w wodę. Uciekła.
W tamtej chwili odetchnęłam z ulgą. Cieszyłam się, że choć jedna odzyskała należytą sobie wolność. Oby tylko dalej sobie poradziła - pozostawało mieć na to nadzieję.
— Chociaż tyle — mruknęłam bardziej do siebie niż do niego. — Więc... co teraz?
— Teraz... — zawahał się przez moment. Znów westchnął, zaraz dodając: — ...teraz musisz zmierzyć się z Jansonem.
Wtedy serce mi zamarło. Ale tylko na sekundę, tak z przyzwyczajenia. Tamto imię było definicją zła, a sam właściciel jego przykładem; nic dziwnego, że reagowało na nie strachem. Dodatkowo... ono pamiętało. Każdą krzywdę, tą najmniejszą rankę. Właśnie te spod Jansona ręki. W końcu wyrządził tyle złego; i to nie w życiu swoim, tylko innych.
Na początku się więc przestraszyłam, by potem już tylko się uśmiechać.
Zanim jednak Andy założył kask i wyprowadził mnie na korytarz, ja zdążyłam szarpnąć nim jeszcze i powiedzieć:
— Andy, obiecaj mi — szepnęłam, w głowie szukając odpowiednich słów. Zamiast nich pojawiły się tylko łzy w oczach. — Obiecaj mi, że... że nie ważne co ze mną zrobią, choćby rozrywali mnie na kawałki... ty się nie wtrącisz — to było najważniejsze dla mnie; aby Andy był bezpieczny. — Nie zrobisz nic. Nawet nie drgniesz.
— Zoey, nie mogę...
— Proszę, braciszku. Obiecaj mi to.
Widziałam tamten dylemat w jego oczach. Gdzieś głęboko w nim wrzała walka; z jednej strony stał braterski obowiązek, bo duży Andy już zawsze miał chronić małą Zoey, za to w drugą stronę barykady uderzało moje ostatnie życzenie. Bo dla mnie nie było już lepszego jutra. Ale dla niego... być może. Właśnie to być może niosło małą nadzieję.
Małej Zoey nie dało się już uratować.
I chyba duży Andy to zrozumiał. Nie powiedział mi tego, ani jednym słówkiem. Po prostu kiwnął głową. Tak niechętnie. Wolno, jakby wierząc, że jeszcze się rozmyślę.
Nie rozmyśliłam się, co skomentował bólem w piwnych oczach.
···
Całą drogę szliśmy w milczeniu. Zamaskowany Andy ściskał moje ramię, tak niezbyt mocno, ale też wystarczająco, aby nie wzbudzać niczyich podejrzeń. Mijało nas wiele żołnierzy; niby z kaskami na głowach, choć ja tam swoje wiedziałam. Ich spojrzenia parzyły moją skórę. Obserwowali. Z tego powodu trzymałam buzię na kłódkę, idąc potulnie jak baranek.
Wreszcie dotarliśmy pod drzwi jednego z gabinetów. Andy otworzył je drogą karta-czytnik, po czym pokazowo wepchnął mnie do środka, gdzie byli już wszyscy. Trójka żołnierzy stróżujących, klęczący w centrum Minho, Sonya oraz Aris, nie zapominając oczywiście o Connorze sterczącym nad nieprzytomnym Codym. Coś boleśnie ścisnęło mnie w żołądku. Twarz chłopaka była całkowicie zmasakrowana, zakrwawiona od czoła po samą brodę.
Po krótkiej chwili Connor zerknął w naszą stronę. Na mój widok podły uśmiech wpełzł mu na usta.
— O, przyszła nasza gwiazda! — zawołał wielce zadowolony. — W samą porę. Lada moment połączymy się z Jansonem i na pewno bardzo się ucieszy, kiedy cię zobaczy.
Nie odpowiedziałam mu, wciąż wpatrując się w ledwo dychającego Cody'ego. Łzy zbierały mi się w oczach. Czułam na sobie spojrzenie pewnych ciemnych oczu, tych z głębią i takich, co pamiętałam z dzieciństwa. Nie spojrzałam na żadnego z nich. Wtedy ubolewałam nad rozlaną krwią niewinnego. Cody sobie nie zasłużył.
Zauważywszy komu się przyglądałam, Connor uśmiechnął się jeszcze podlej i po prostu kopnął zwiotczałą rękę chłopaka. Nawet nie zaskomlał. Obok Sonya szarpnęła się mocno.
— Ty gnido! — krzyknęła. Mężczyzna jednak nie wyglądał, aby jakoś się tym przejął.
— Stul mordę lala, bo skończysz podobnie.
Ręka Andy'ego mocniej zacisnęła się na moim ramieniu. Dochowując jednak obietnicy, on nie odezwał się nawet słowem. Tego samego nie zrobiła więcej Sonya. Choć widziałam po czekoladowych oczach, że strasznie niechętnie.
Nagle za plecami Connora pojawił się zniekształcony obraz. Rzutniki wbudowane w ściany zaczęły rysować pikselową postać jakiegoś mężczyzny, co szło im dość nieudolnie, bo cały czas się coś zacinało lub zamazywało. Ten ktoś spróbował się odezwać, ale do nas dotarły tylko szumy. Choć tak naprawdę od początku wiedziałam kto się tam dobija. Odruch wymiotny mi podpowiedział.
— Cho-o-o...ler-ler... nyy szmelc — wybełkotał Janson, pod koniec już normalnym głosem. — Słyszycie mnie? Halo? No co za gówno.
— Skocz po Andy'ego — Connor zwrócił się do żołnierza obok mnie, który - tu by się baran nieźle zdziwił - był Andym we własnej osobie. Dobrze, że tylko ja o tym wiedziałam. — Ten kretyn nie może tego przegapić. W końcu na stryczku jest jego siostrzyczka — wtedy spojrzał na mnie kpiąco.
Gdyby się tylko ciutkę nachylił, tak odrobinkę w dół, to mogłabym napluć mu w twarz. Oh, jak byłoby pięknie.
Nijak tego nie komentując, Andy kiwnął głową i prędko wyszedł z pomieszczenia. Choć zapewne gotował się pod swoim blaszanym kaskiem wiedziałam, że lada chwila wróci całkowicie spokojny, jakby po kursie jogi. Mnie za to Connor własnoręcznie podprowadził do rządku klęczących i pchnął na kolana tuż obok Minho, niezbyt delikatnie. Syknęłam cicho. Ból przebiegł mi po kościach.
— Pewnie się stęskniliście — prychnął Connor, nim podszedł bliżej nadal ścinającego się co sekundę ekranu z Jansonem.
— Wszystko okej? — Minho spytał troskliwie i pochylił się nieco w moją stronę.
Choć moje serce zabiło dla niego, wreszcie czując się ważne i kochane, tak ja nie mogłam przestać patrzeć na skatowanego w rogu Cody'ego.
— Czemu... — zaczęłam, nie potrafiąc już skończyć. — Dlaczego...
— Tylko się uśmiechał — odparła pusto Sonya. Jakby wypruto ją ze wszystkich uczuć. — Cieszył się, więc te bestie zrobiły wszystko, aby już więcej nawet nie próbował.
Trudno powiedzieć, jaka emocja najmocniej szargała mną od środka. Czasem była nią złość, która namawiała mnie do wydrapania Connorowi oczu; nieraz był to strach i chęć rozpłakania się tam, przy tych wszystkich ludziach. A jeszcze w niektórych momentach było mi już wszystko obojętne. Podobnie jak Sonya, czułam się pusta. Bezradna i z tym pogodzona. Pogodzona ze swoim końcem.
Po kilku chwilach nie czułam już złości ani strachu, a tylko tą chłodną obojętność.
Przewróciłam oczami, a Minho coś tam powarczał pod nosem, kiedy nasi geniusze zbrodni nadal nie radzili sobie z połączeniem.
— My szefa słyszymy, ale nie widzimy.
— Pierdolisz.
Gęsia skórka wyskoczyła na całym moim ciele, mimo że nawet go tam nie było.
— Po chuja tyle przycisków... to może to... jak wybuchnie, to nie ja... o!...
Nareszcie (bądź niestety) parszywa gęba Jansona w całości pokazała się na wyświetlanym ekranie. W tym samym czasie Andy przeszedł przez drzwi po tym, jak kazano mu znaleźć samego siebie. Pewnie sterczał na korytarzu, dopóki nie uznał, że trwało to za długo.
Andy był świetnym aktorem. Mimo jego starań, nie dało się nie zauważyć, że usilnie próbował nie patrzeć w moją stronę.
— Andrew, dobrze cię widzieć! — pierwszy zauważył go Janson. — Jak idą badania? Macie już coś? Czy zawracacie mi dupę bez powodu? — przy końcu już się zirytował samą tą myślą.
Zmarszczyłam brwi, zaraz wymieniając się spojrzeniem z Minho, Sonyą i Arisem. Oczy każdego z nich były tak samo pogubione, jak wtedy myśli w mojej głowie. Podejrzane było, że Connor nie wyśpiewał Jansonowi wszystkiego od razu, niedługo po zdarzeniu. Coś tam śmierdziało.
I dopiero jakieś kilka sekund później zrozumiałam, o co tak naprawdę chodziło. Powiedział mi o tym podły uśmiech Connora oraz tamta nienawiść wymieszana z satysfakcją, jaką obarczył mojego brata.
On chciał, aby cała furia Jansona spadła na Andy'ego.
— Ty się chwalisz czy ja?
Jaki on był z siebie zadowolony.
Wbrew moim obawom, Andy był całkowicie spokojny. Nawet powieka mu nie drgnęła, pięść ani też szczęka, a przynajmniej nie tak bardzo jak moje serce w tamtym momencie. Z pewnością wszyscy słyszeli tamto urywane bicie. Również Andy, choć on dalej na mnie nie patrzył. Wtedy tylko skrzyżował przy torsie ramiona i obojętnie nimi wzruszył.
- Nie chcę zabierać ci frajdy.
— Takie halo, przecież mogę ja powiedzieć — prychnął Minho. W odpowiedzi jeden z żołnierzy trzepnął go kolbą pistoletu w tył głowy.
Szczerze? W ostatniej chwili się powstrzymałam, aby nie położyć tam ręki i nie pogładzić go po skórze. Nie mogłam. Choć w środku byłam zrozpaczona.
— Kto to był? Co powiedzieć? — Janson zrobił się podejrzliwy. Gdy odpowiedziała mu cisza, on po drugiej stronie walnął pięścią w stół i warknął: — Gadać, durnie.
— Jedna z zakładniczek uciekła.
Nikt nie spojrzał na zamaskowanego żołnierza, co piskliwym głosem przypomniał o wydarzeniach sprzed kilku godzin. On był nikim w porównaniu z Jansonem, zaraz po Paige największą gnidą organizacji, który w tamtym momencie patrzył na nas w osłupieniu. Jakby myślał, że lada moment poleci confetti, a my krzykniemy dałeś się nabrać!, by ten mógł nas zjechać. Kiedy nic podobnego się nie stało, Janson wziął głęboki wdech.
A potem syknął tak wściekle, że aż mnie wgniotło w ziemię:
— Jak to się stało? — tak wolno, tak chłodno, tak przerażająco.
Wtedy szybkim krokiem Connor znalazł się przy mnie i szarpnął mocno na nogi. Sapnęłam z pierwszą szpileczką strachu w sercu. Minho wierzgnął gwałtownie, ale przestał, gdy dociśnięto mu lufę w tył głowy.
— Zostaw ją!
— Przez nią — Connor ponownie mną szarpnął, całkowicie zbywając Minho. Kręciło mi się w głowie; mózg chyba zbyt obijał się o czaszkę. — Pomogła dostać się im do motorów i otworzyła bramę.
— I mnie uśpiła!
— Stul pysk, Bytnar, bo to akurat nikogo nie obchodzi.
Mały sukces Connora: wreszcie wymówił dobrze tamto nazwisko.
Janson nie był z nami w tamtym pomieszczeniu, a i tak czułam na sobie jego przeszywający wzrok. Tak, mocno go czułam. Do głębi. Parzył mnie nim jak pokrzywa, kiedy uścisk Connora na moim ramieniu wciąż był jak jakieś diabelskie pnącza. I nawet spojrzenia na karku, jedno skryte, drugie zaś bezpośrednie w skali Minho, nie koiły mojego wewnętrznego strachu.
Tak. Wreszcie zaczęłam się bać.
— Znowu nas zdradziłaś — nie zapytał, a bardziej stwierdził Janson. — Mówiłem Avie, że tak to się skończy. Mówiłem! — w końcu spojrzał na stojącego w rogu Andy'ego. — Andrew, miałeś coś z tym wspólnego?
Wzrok (chyba) każdego - ciężko było stwierdzić na co gapili się zakute łby pod kaskami - przeniósł się właśnie na mojego brata. Niejeden by się pewnie zestresował, nieco skulił, ale nie on. Andy wciąż stał wyprostowany, z rękoma za plecami i obojętnym wyrazem twarzy. Jak szef.
Nie patrzył na mnie; musiał jednak czuć na sobie mój pełen nadziei wzrok, jaki w niego ciskałam. Serce biło szybko. Gdyby mogło, obgryzałoby paznokcie.
Przecież obiecał.
— O niczym nie wiedziałem.
W środku serce mogło odetchnąć z ulgą.
— No nie wiem — zakpił Connor. — Może to była rodzinna spółka? Braciszek z siostrzyczką ratują świat?
— Tak. A strzelałem do nich workiem z kaszą pomalowanym na niebiesko, aby im kuku nie zrobić.
Choć buzia otwierała mu się jeszcze nie raz, Connor nic więcej już nie powiedział. Tylko się skwasił, pan buc niezadowolony.
Nastała kolejna chwila ciszy; niezbyt długa, ale wystarczająca dla czarnych chmur, jakie zdążyły zawisnąć nad moją głową. W końcu odezwał się Janson:
— Byłeś moim najlepszym żołnierzem — uśmiechnęłam się widząc, jak obok mnie Connor przewraca oczami. — Chyba jednak rozumiesz, że w takiej sytuacji... — urwał, jakby sam nie chciał tego mówić. Nic dziwnego, skoro koniec brzmiał: — ...muszę zdjąć cię ze stanowiska dowódcy.
— Co? — wymsknęło mi się.
Nie dowierzałam. No po prostu... no nie! Ani razu nie pomyślałam, że swoimi głupimi ambicjami, którymi chciałam wybielić własne spaprane sumienie, mogłabym jakoś zaszkodzić Andy'emu. Nie chciałam tego. Kurna, to nie tak miało być!
Od tamtego momentu Andy był na odstrzale. Przeze mnie.
Ale to dopiero późniejsze słowa, jakby to powiedział Minho: zmiotły mnie z planszy.
— Od teraz rządzi Connor.
Wtedy to już nawet Andy zacisnął z grymasem oczy, jakby się tego spodziewając. Mnie za to serce zamarło. Dosłownie; nie waliło, nie zipało, równie dobrze wcale mogło go nie być. Jak to Connor miał rządzić? Wymachiwać swoją pukawką jak tym czymś, pruć się na bez powodu na byle kogo i torturować, torturować, torturować aż nie byłoby już kogo? Tak to miało wyglądać?
Bo Connor uśmiechnął się tak przebrzydle, jakby właśnie tak to sobie wyobrażał.
W tamtym pokoju umarły wszystkie nadzieje, jakie zdążyły zakiełkować w moim sercu. Skopano je. Zdeptano. Na koniec jeszcze spryskano denaturatem.
Connor miał rządzić.
Purwa.
Moment ciszy, która wręcz piszczała w moich uszach. Nie dowierzałam. Coś tam próbowało do mnie dotrzeć, chyba brutalna prawda, ale ja ją odbijałam jak piłkę tenisową. Ocknęłam się dopiero gdy odezwał się jeden z żołnierzy:
— Co mamy dalej robić?
— No jak to co? — zirytował się mężczyzna. — Pracujcie nad Serum. Tyle tam siedzicie, a efekty zerowe. Szkodnika wsadźcie do klatki jak resztę.
Na temat szkodników wiele cisnęło mi się na usta; kto nim był, jak bardzo oraz inne takie. Zagryzłam jednak język, nie chcąc pogarszać swojej i tak już kiepskiej sytuacji.
Connor zacisnął mocniej palce na moim ramieniu. Niczym szpony. Chyba wyżywał na mnie całą swoją frustrację, jak na kukle.
— Każdy motor miał zamontowane ogólne radio i mapę z zaznaczoną bazą — mruknął niemrawo Connor, jakby tym zażenowany. — Ten motor też — dodał, dając nacisk na pierwsze słowo.
— I co?
— To, że jeśli ten motor dostanie się w łapy niedobitków...
— ...znajdą was.
Wzrok wszystkich jak jeden mąż skupił się na Minho, skrępowanym oraz uśmiechającym się tak, jakby wygrał coś od życia. Oczy mu migotały niczym wieczorne niebo, obsiane gęsto gwiazdami. Tak radośnie. Z nadzieją. Gdzieś głęboko czułam jednak smutek, bo wiedziałam, że lada chwila ktoś wybije mu te gwiazdki uchem, gdy go walnie.
Gorzej, że czekoladowe oczy Sonyi też płonęły bojowym płomieniem.
— Pomyślimy o waszym przeniesieniu — wysyczał Janson. Niewiele brakowało do jego wybuchu. — Wsadźcie ich do piwnicy i dajcie mi już spokój, bo cholera, nie chcę was widzieć.
Z tymi słowami wyświetlany ekran zniknął z cichym pyk.
Od razu po tym Connor pchnął mnie na podłogę, przez co wylądowałam tuż pod nosem Minho. Nie był związany, więc chłopak natychmiast złapał mnie za ramię, znacznie przyjemniej niż poprzednio Connor. Jego dotyk rozlał się ciepłem po mojej skórze, przeganiając ból upadku. Wymieniliśmy się spojrzeniami. Uśmiechnęłam się do niego, by się tak nie martwił.
Przy nim ból umykał w zapomnienie.
Kiedy zerknęłam z powrotem na Connora, on właśnie odwracał się w naszą stronę. Na jednej ręce miał rękawicę, co połyskiwała srebrem swoich ćwieków - ostrych szpikulców. Serce podeszło mi do gardła. W tym samym czasie Minho przeklął pod nosem.
— Kazano mi was wsadzić do piwnicy — cedził wolno słowa. Widziałam srebro. — Tyle że nie powiedziano w jakim stanie.
Potem... oh, potem był już tylko wrzask i krew.
···
W celach było ciemno. Mrok siedział w dosłownie każdym kącie, przeszywając moje ciało chłodem aż do kości. Nie było tam za dużo miejsca; ściany wręcz przytulały się do siebie, przez co pomiędzy wysuniętymi z nich kładkami, robiącymi za łóżka, nie było prawie przejścia. Dodatkowo jedna cela była tak napakowana dzieciakami, jak moja skrzynka z zabawkami za dzieciaka; gdyby nie jakiś dziwaczny cud, to by wybuchła. To dlatego niektórzy po prostu spali na podłodze.
Siedziałam skulona w nogach jednego z łóżek, tępo patrząc w ścianę przed sobą. Nie było tam żadnych okien, więc cienie nie mogły tańczyć w świetle słonecznego słońca. Właściwie to wcale nie było tam światła. Tylko błękitne ledy u podnóża ścian. Wystarczające dla pozostałych, ale nie na tyle dla tańca cieni. To one zawsze skupiały moją uwagę. Bez nich ja myślałam.
Dużo myślałam.
Zastanawiałam się co u Andy'ego. Przed oczami wciąż miałam scenę, jak Connor uderza go ćwiekowaną rękawicą w brzuch, tym samym pokazując mu swoją wyższość nad nim. Czy bardzo go bolało? Tak samo, bardziej, a może mniej od mojego serca, które wtedy darto na kawałki?
Martwiłam się o przyjaciół. Po spotkaniu z rękawicą Connora wszystkich musieli ciągnąć po ziemi, bo na własne nogi byli zbyt obolali. Nie było jednak tragedii. Aris po jakimś czasie odzyskał przytomność, a Sonya nie krwawiła aż tak mocno. Ręka Minho również okazała się zdrowa, czego na początku nie byłam pewna. Za to Cody był wniebowzięty, kiedy obudził się z głową na kolanach Sonyi, by zaraz znów zemdleć z bólu. Ja zebrałam tylko kilka siniaków.
Rozważałam tematy życia i śmierci. Bo co nas czekało za kratami celi? Hasanie po łąkach i śpiewanie ballad z ptakami? Nie. Łąki dawno spaliło słońce, a ptaki pozdychały z głodu, o ile wcześniej same nie były karmą dla Poparzeńców. Życie albo śmierć - dwie możliwe drogi. Najgorsze, że ta pierwsza zdawała się być nieosiągalna w porównaniu z drugą, co choć ciemna i z kłębami cierni po bokach, była bez zakrętów. Zachęcała.
Śmierć była jedyną, która czekała nas za tamtymi betonowymi ścianami.
Za dużo myśli. Czacha pękała.
— Nie mogę zasnąć.
Kładka zaskrzypiała. Diego usadowił się po turecku tuż obok, obejmując rękami chude kolanka i podobnie do mnie opierając głowę o ścianę za nami. Po chwili westchnął smutno.
W pierwszych moich więziennych chwilach nie potrafiłam uwierzyć w widok mizernego i wychudzonego chłopca. Miał może niespełna dziesięć lat, góra jedenaście. Nigdy wcześniej nie widziałam go na stołówce, spacerniaku ani (całe szczęście) na jednym z foteli. Choć może i dobrze? Gdybym wiedziała o tym wcześniej, tym bardziej nie mogłabym spać spokojnie w ciepłym łóżku, kiedy w tym samym czasie mały chłopczyk wmmarzł w kącie gdzieś kilka pięter niżej. Koszmary już i tak męczyły mnie każdej nocy. Więcej nie potrzebowałam.
Nie sądziłam jednak, że DRESZCZ mógł być większym złem, niż mi się wydawało.
Kolejny spojler: mógł być jeszcze większym.
— Czemu nie możesz spać? — spytałam wreszcie i zerknęłam na blondynka. Mały tylko wzruszył ramionami.
— Mam koszmary — odparł krótko.
— Co w nich widzisz?
— Krzesło.
— Krzesło?
— Krzesło Ała. Ma pasy i kable. Dużo pasów i kabli.
Coś boleśnie ścisnęło mnie za serce. Trafił na krzesło. Cierpiał. Pewnie krzyczał. Taka mała istotka, a już doznawała tak wielkiego bólu.
— Jest tam ciemno, ale krzesło widzę — kontynuował pusto chłopiec. Ten ton... dorosły nie powinien tak bez duszy mówić, co dopiero dziecko. — Tylko my tam jesteśmy. Krzesło i ja. Bardzo nie chce do niego podchodzić, bardzo bardzo, a jednak tam idę. Krzesło Ała mnie woła. Nie mogę się mu oprzeć — w tamtym momencie spojrzał na mnie jasnymi oczami, matowymi i zmęczonymi, bez brykających iskierek młodości. Widziałam je nawet w ciemnościach. — Czy krzesła mówią?
— Nie wydaje mi się.
Diego zmarszczył gęste brwi, znów odwracając wzrok do ściany. Chwilę głęboko nad czymś myślał, aż w końcu mlasnął głośno.
— Emily by powiedziała, że potrafią — stwierdził. — Dla niej to nawet drzewa tańczą. Dziwota jakaś, co nie?
— Wcale nie — od razu zaprzeczyłam. — Emily po prostu jest marzycielką. Tacy ludzie zazwyczaj widzą więcej od tych, którzy myślą mniej... prościej — mój dobór słów naprawdę był ekstra klasa.
— Tak, widzą harcujące drzewa — prychnął, zapewne się krzywiąc; kotem nie byłam, tego już nie widziałam. Potem (chyba) ponownie odwrócił głowę w moją stronę. — To my kim jesteśmy, hę?
Tamto pytanie trochę zbiło mnie z pantałyku. Z zagryzioną wargą spuściłam głowę w dół, gdzie palcami nerwowo kręciłam młynka. Nie potrafiłam gadać z dziećmi. Ba, od początku całego tego szajsu nawet nie miałam z nimi styczności. Zamknięta w laboratorium, wśród fiolek i specyfików, nie musiałam myśleć nad słowami, które mogłyby zaburzyć beztroskie spojrzenie dziecka na świat.
Beztroska i nasz świat... to nawet nie brzmiało dobrze.
— My chyba... — zawiesiłam się przez chwilę, wreszcie niepewnie dodając: — ...ja jestem realistką. Ty masz jeszcze czas, aby odkryć kim naprawdę jesteś.
— Brzmisz jak Mary.
Zaskoczona rozszerzyłam szeroko oczy. Mary? Ciotunia Mary? Ta sama, co zawsze miała dla mnie cukierka w kieszeni? Która pletła mi warkocze? Już miałam podpytać o coś więcej, kiedy Diego prędko dorzucił:
— Lepiej nie brzmieć jak Mary. Przez to umarła.
Długo byłam w szoku. Nawet nie zajarzyłam, gdy samotna łza spłynęła po moim policzku. Mały fragmencik ukruszył się z mojego serca, rozpadając się w proch i wspomnienia. Samoistnie.
Nie zapomnimy, Mary.
Następne chwile przesiedzieliśmy w ciszy. Ramię przy ramieniu. Głowa z głową oparte o ścianę. Po pewnym czasie jednak cisza zaczęła mi ciążyć, podobnie jak kotłujące się w głowie myśli, przetwarzające nadmiar informacji, więc musiałam coś wymyślić. Dla własnego spokoju. I wymyśliłam.
— Zaśpiewać ci kołysankę?
— Nie jestem dzieckiem — odparł butnie, wykonując jakiś gwałtowny ruch. Chyba skrzyżował ramiona przy torsie. Uśmiechnęłam się lekko.
— Ja jestem dużym dzieckiem i czasem lubię sobie ją pośpiewać — rzuciłam luźno. — Przypomina mi o lepszych czasach. Mama mi ją zawsze śpiewała, kiedy bałam się spać.
Wspomnienie mamy zakuło mnie mocno w piersi. Starałam się o niej nie myśleć, by zapomnieć o tym jak bardzo okropną córką byłam, stawiając obcych ludzi ponad nią. Wystarczyło przecież siedzieć cicho i babrać się dalej w chemii, a możliwe że powstałoby Serum, dzięki któremu... ona by wróciła.
Tylko że ja wcale nie żałowałam. Czy mama by mi wybaczyła?
— Zaśpiewaj.
Nie potrzebowałam czasu na przypomnienie sobie słów. One zawsze tkwiły w mojej głowie, jakby zapisane w pamięci niezmywalnym długopisem.
— Kwiatku, oczka zmruż. Co wyśnione - znajdź — inni spali, dlatego starałam się śpiewać cichutko, bez żadnej popisówy. — Nie wylewaj łez, strach nie jest tego wart.
W tamtej chwili przypomniały mi się tamte późne wieczory, kiedy to jak oczarowana słuchałam spokojnego głosu mamy, leżącej razem ze mną w łóżku. I choć nie widziałam, to od zawsze wiedziałam, że Andy gdzieś czaił się tam za drzwiami. Też lubił kołysankę mamy.
— Pomyśl o tym tak... ciemność ma swój czar... żadnych strasznych zjaw, bo w mroku też jest blask...
Diego ziewnął, po czym ułożył się z powrotem na poduszce. Być może mi się zdawało, ale na kładce z naprzeciwka ktoś się poruszył; jakby do nas odwrócił.
— Tam syreni śpiew... cukierkowy deszcz... jednorożca grzbiet... i Twój ciągły śmiech...
Łzy tak nagle wypełniły po brzegi moje oczy. Serce było przygnębione, bo choć słowa identyczne, to nie z moich ust chciało ich słuchać.
— Oczka zamknij już... odpłyń rzeczką snu... sercu swemu służ... gdy będę czekać tu... za Tobą tuż... — ostatni wers już wyszeptałam. Nie miałam więcej siły.
Nie wiedziałam czy Diego faktycznie zasnął. Nie mówił, nie kopał, ani drgnął - stwierdziłam więc, że chyba jednak spał. Po za tym, zbyt bardzo chwiałam się nad krawędzią załamania, abym jakoś bardziej się na tym skupiła. Wspomnienia bolały jak cierń.
— Zoey.
Głos z mroku, po raz pierwszy tak przyjemny, ciutkę załagodził ból mojego serca. Te obolałe wyciągnęło do niego rączki, pragnąc ciepła.
— Minho.
— Chodź tu do mnie.
Drugi raz nie musiał powtarzać. Nim się rozkleiłam na dobre, udało mi się przeskoczyć z jednego łóżka na drugie, czyli tam gdzie niby spał. Łzy rzekami spływały mi po skórze, potem mocząc poduszkę i męską koszulkę, ale Minho nie narzekał. Ani nie odtrącił, zbeształ czy wyśmiał. Minho po prostu mnie przytulił, przypominając mi, że w końcu był moją latarnią. Ostoją. Chronił przed mrokiem, jaki nie tylko mnie otaczał, ale i rozrastał się wewnątrz mnie.
Tamtej nocy już go nie puściłam.
···
a/n: tyci spojler do następnego - scena z pociągiem, tylko oczami DRESZCZ-u
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top