15 | RETROSPEKCJA

— Ostrzygłbyś się.

— Mamo.

— Zgolił boki i może trochę przyciął górę...

— Ma-mo.

— Ja nie wiem co te wszystkie dziewczyny widzą w takim dziku z lasu, ja nie wiem.

— Mamo! — Andy już nie wytrzymał i odepchnął rękę mamy, która od jakiegoś czasu poprawiała jego kudłatą czuprynę. — Mogę sobie być dzikiem, bykiem i czym mi się tam podoba, a tobie nic do tego.

— Ale to ja cię muszę codziennie oglądać! — zbulwersowała się kobieta. — I jeszcze wysłuchiwać tych napalonych pielęgniarek, które mokro mają w gaciach, bo przecież tak fajnie było pobawić się tymi twoimi kłakami! — skrzywiła się na koniec.

— Tak mówią? No, to teraz na bank ich nie zetnę.

Zaśmiałam się. Całą trójką siedzieliśmy w małej jadalni, gdzie lekarze mogli robić sobie kawkę i ciutkę odpocząć, nim znów będą wdychać medykalne chemikalia. Choć wtedy tamten pokój służył do wnerwiania naszej mamy do tego stopnia, że aż para buchała jej nosem — oczywiście, taki tłuk jak Andy pewnie tego nie widział. Potrzeba było wyobraźni. Ja ją miałam; za to brakowało mi popcornu.

Wreszcie szatyn usiadł tuż obok mnie przy stole, przez co mama po drugiej stronie patrzyła wtedy na nas obu. Piwne oczy skakały między mną a Andym, Andym a mną, aż ostatecznie kobieta prychnęła pod nosem i oparła ręce o biodra.

— Przynajmniej jedno dziecko mi się udało — sarknęła z małym uśmieszkiem.

Na tamte słowa Andy dźgnął mnie łokciem w bok.

— Słyszałaś? Jestem ten lepszy — wypiął dumnie pierś.

— Chyba ten niedorobiony — przewróciłam oczami. — Byłam druga, dlatego przy mnie już się postarali.

— I przesadzili, zarozumialcu.

Zmrużyłam gniewnie oczy, po czym trzepnęłam go w ten jego owłosiony łeb. Satysfakcja powoli wypełniała każdy zakątek mnie, dopóki chłopak nie oddał mi ciosem w bark. Potem było dźgnięcie pod żebra i pociągnięcie za włosy. Końcowo wywiązała się taka bitwa, w której już nikt nie wiedział kto walnął, za co szarpnął ani kiedy kopnął.

— Spokój! - krzyknęła mama, przy tym waląc pięścią o stół. Huk jakby piorun trzasnął. — Bo obu spiorę na kolanie!

— To on zaczął!

— To ona zaczęła!

Oboje wymieniliśmy się srogimi spojrzeniami, pełnymi ostrzy i niewypowiedzianych słów, jednocześnie czując wewnętrzną potrzebę, że za wcześniejszy synchron należy zbić piątkę. Przynajmniej ja ją czułam, ale Andy pewnie też. Więc patrzyliśmy tak na siebie, bez mrugania i niby wrogo, aż wreszcie pękliśmy; nasz śmiech prawie pozrzucał nas z krzeseł.

Kątem oka dostrzegłam - rozumie się, gdy jeszcze cokolwiek widziałam przez łzy - jak mama przewróciła oczami. Ale też się uśmiechała.

Najpiękniej na świecie.

— Andy, nie bij siostry — stanęła w mojej obronie, przez co z ust wymsknęło mi się zwycięskie ha! Szatynowi za to mina gwałtownie zrzedła. — Bądź mądrzejszy.

Tym razem była kolej Andy'ego na kpiący uśmiech w moją stronę. Moją odpowiedzią było skrzyżowanie ramion przy piersiach i wystawienie języka, bo kto mi bronił być dzieckiem? No właśnie, nikt.

Tak naprawdę to świat robił z nas dorosłych, choć gówno o nim wiedzieliśmy. I nikt z nas się na to nie zgodził.

Woda gotowała się w czajniku. Minęło kilkanaście długich sekund, nim Andy znów się odezwał:

— Ktoś się o ciebie pytał — spojrzał na mnie. Złośliwa iskierka przecięła piwny kolor jego oczu. Zmarszczyłam brwi, gdy ten powiedział: — Nie mówiłaś, że masz wielbiciela.

— Masz wielbiciela? — zainteresowała się mama.

— Mam wielbiciela? — byłam nie mniej zaskoczona niż ona.

Andy rozsiadł się na krześle jak król na tronie, widocznie dumny z faktu, że wiedział więcej od nas. Zirytowało mnie to. Przez chwilę po prostu napawał się widokiem naszych zniecierpliwionych min, aż wreszcie kopnęłam go w łydkę. Dość miałam wywiercania mu dziury w głowie, skoro nic to nie dawało. Uśmiechnęłam się niewinnie, kiedy chłopak zgromił mnie wzrokiem.

— Tak, masz — burknął, cały czas masując się po nodze. — I też twierdzę, że gust ma chujowy.

— Andy!

— Sory, mamo. Zapomniałem, że też tu jesteś.

Ciekawość zżerała mnie od środka. Choć serce zdawało się znać jego imię, szczęśliwie harcując sobie między żebrami, tak myśli nie były pewne i wolały się posprzeczać. Przekrzykiwały się; jedna głośniej od drugiej, o trzeciej nie wspominając. Słuchałam tego z rozterką, powoli się tym wszystkim męcząc.

Bardzo chciałam, aby to serce miało rację.

— Kto to? — w końcu spytałam, kończąc wewnętrzną kłótnię. Wszystko zamilkło w oczekiwaniu na odpowiedź.

Dostrzegłszy, że niewiedza wręcz rozsadzała mnie od środka, Andy musiał zbudować napięcie i dłużej pomilczeć. Krew się we mnie gotowała. Dopiero gdy z naprzeciwka mama palnęła go długopisem w głowę, ten zaczął mówić z obrażoną miną:

— Jakiś gostek z Labiryntu. Opalony, mięśniak z czarnym fryzem i takie małe oczka — dla efektu szatyn rozciągnął sobie skórę na twarzy, aby jego piwne oczy też były małe i skośne.

JUHUUU! Tak, to było moje serce.

Dziwna była reakcja mojego organizmu. Bardzo dziwna. Najpierw doznałam nagłego skoku gorąca, szumu krwi w uszach, był też ścisk w żołądku, o bzikującym w klatce sercu nie wspominając. Policzki zabiły ciepłem i czerwienią, usta chciały się tylko uśmiechać... nie rozumiałam tego. Ni chu-chu.

Za to moja mama i brat zdawali się rozumieć to doskonale.

Wymieniwszy się znaczącymi spojrzeniami, oboje wlepili we mnie roześmiane gały. Do tego uśmiechali się jak popaprani. Choć zauważyłam to dopiero wtedy, gdy prawie zjechałam po krześle; wciąż starałam się rozgryźć samą siebie Z opóźnieniem więc zmarszczyłam brwi.

— Co się gapicie? — spytałam. Cisza. Trochę się zirytowałam, dlatego dorzuciłam: — Przestańcie, bo jeszcze mi się długopisem machnie po czyimś oczku.

Przez dłużysz moment wciąż się uśmiechali. W pewnej chwili jednak oczy mamy nieco się rozszerzyły, by zaraz potem posłać mi współczujące spojrzenie. Westchnęłam w duchu. Serce doznało dziwnego bólu, jakby ukłucia żalu. To wszystko przypomniało mi o tym, o czym nie do końca chciałam pamiętać.

Tamtego dnia oni mieli uciec.

Nikt więcej już nic nie powiedział. Mama zajęła się robieniem kawy, tuż obok mnie Andy wystukiwał sobie znany rytm palcami, czemu ja przysłuchiwałam się z uwagą. Stuk-puk było lepsze od zażartej kłótni serca z rozumem. Niby ten drugi mówił mądrze, zgadzałam się z nim, jednak serce nie chciało. Bało się tęsknoty, która była nieunikniona.

Tęskniłabym za Minho. Co z tego, że znałam go dzień.

Cholera, tęskniłabym.

Mijały kolejne sekundy, w których zapewne dalej tonęłabym we własnych myślach, gdyby nie głośny alarm i czerwone światło, smagające nas po twarzach. Przy pasie Andy'ego odezwała się krótkofalówka:

Do wszystkich jednostek, mamy uciekinierów. Powtarzam, mamy...

Głos mężczyzny zastąpiły dziwne szumy, jakby odgłosy szamotaniny. W tym czacie Andy zdążył wstać z impetem od stołu i znaleźć się przy drzwiach, gotowy do walki choćby od zaraz. Płynna zamiana ról. Od kochającego syna i brata do obojętnego żołnierza z bronią pod pachą.

Krótka wymiana spojrzeń z mamą. My wiedziałyśmy. Strach się śmiał.

...Łapcie ich, idioci! - to był głos Jansona. — I mają być, kurwa, żywi!... Obici, ranni, nieprzytomni, ale żywi! — był wkurzony... nie, to mało powiedziane.

Thomas zawsze lubił napieprzać na nerwach Jansona jak dzieciak na cymbałkach.

To był chyba pierwszy taki moment, kiedy czułam największy strach. Później było ich więcej, ale tamten wszystko zapoczątkował. Nie bałam się tak w chwili zesłania Thomasa do Labiryntu czy powrotu Andy'ego z patrolu z paskudną raną na piersi. Nawet wieczorami, gdy przychodziła przerażająca mnie ciemność. To był pikuś.

Uczucie bezradności odbierało mi siły. Ciągnęło mnie na dno, choć całą sobą starałam się dosięgnąć powierzchni. Bo ja chciałam im pomóc. Może zrobiłam już więcej niż ktokolwiek, bo nikt inny nie przejmował się ich losem. Ale ja chciałam jeszcze.

Tyle że się bałam.

E g o i s t k a.

Sumienie nie dawało mi spokoju.

— Muszę iść — rzucił pośpiesznie Andy. Broń, wcześniej oparta o ścianę, już ciążyła w jego ręce. — Siedźcie tutaj.

— Ale...

— Macie tutaj zostać.

Ton nieznoszący sprzeciwu i ostre spojrzenie. Zaraz potem Andy wyszedł na korytarz, gdzie nieprzerwanie wył alarm. Tupnęłam wściekle nogą i zacisnęłam mocno pięści, czując szargającą sercem złość.

— I tak wyjdziemy, prawda? — pełna nadziei spojrzałam na mamę. Kobieta uśmiechnęła się lekko.

— No ba.

Jak ja ją kochałam.

Wyszłyśmy. Korytarz zdawał się być pusty, choć na jaki zakręt by nie spojrzeć, tam krzyki i przekleństwa były rzucane notorycznie. Wyrwałam się z miejsca pierwsza, tuż za mną truchtem puściła się mama. Alarm próbował rozsadzić mi bębenki. Mimo tego na jego tle wybijały się krzyki Jansona, który gdzieś niedaleko pruł się na żołnierzy.

— Odetnijcie im drogę! Szybciej, kurwa!

— Zablokujcie wyjścia!

— Gdzie oni są?! Kamery! Pokażcie mi kamery!

Dalej biegłyśmy. Korytarz za korytarzem. Serce biło w piersi, ale jakby w uszach. Biło szybko. Co jakiś czas drogę przecinali nam przestraszeni lekarze.

— Ellen! Kryjcie się!

— Daj se siania, Rose!

Głęboko w środku też się bałam. Nie o siebie, swoje zdrowie czy życie; bałam się o tych, których imiona trzymałam w sercu, gdzie mieli więcej wolności niż w prawdziwym świecie. To właśnie o nią walczyli. O należytą wolność.

Szkoda, że niektórym nie była im ona dana.

Kolejny zakręt i kolejne krzyki odbijające się od ścian. Tamte jednak, w porównaniu do poprzednich, nie ociekały jadem ani groźbą, tylko były mi bliskie. Zawsze i wszędzie bym je rozpoznała; wychowałam się na nich przecież. To był Andy.

— Stój! Bo strzelę!

— W dupę se to wsadź!

Już chciałam ocenić sytuację, wychylając się zza rogu, ale w porę przeszkodziła mi w tym mama. Ręką przycisnęła moje ramię do ściany i pokręciła żwawo głową. Z palcem przy ustach kazała mi milczeć.

Niedługo później błękitne światło zabarwiło blade ściany, a powietrze przeciął bolesny krzyk.

Następne chwile były ciszą. Było na tyle cicho, że aż mogłam słyszeć szybkie bicie własnego serca, ciężki oddech mamy oraz kroki mojego brata, strasznie nierówne. Zerknęłam na mamę. Jak zwykle próbowałam znaleźć w jej oczach ukojenie, ale wtedy tamtejsze wody mącił niepokój.

— Świetna robota, stary! — zawołał nowy głos. — Mamy jedną, więc może Janson nie opierdoli nas tak bardzo.

Ja ją mam, Bytnar — zaznaczył Andy. — Idź biegaj za pozostałymi.

— Oj tam, kurwa, gwiazdorzysz teraz. Ale okej, jasna sprawa, jak przyjdzie co do czego, to awansik dostaniesz ty — po namyśle uznałam, że to musiał być jakiś inny żołnierz. — A teraz chodź, zaniesiemy rudą do celi. I może szocika walniemy, hę? Za sukces?

— Bierz ją i nie gadaj.

— Oj, walniemy sobie kielicha. Mam taką dobrą, po babci Krysi...

Z sekundy na sekundę głosy cichły i cichły, niknąc w wyciu alarmu. Dzięki temu bicie serca wybijało się na przód, które raz było szybkie, a raz wcale go nie było. Oddychałam ciężko. Minęło kilka minut, chodź czas tak się wlekł, że mogły to być tylko sekundy, aż ciepły dotyk wyrwał mnie do rzeczywistości. Spokój spłynął po kościach. Spojrzałam w bok.

Uśmiech mojej mamy był ucieleśnieniem spokoju.

— Nie możemy tak tu sterczeć — stwierdziła, na co przytaknęłam. — Musimy iść.

— Tylko gdzie? — jęknęłam z żalem. — Błądzimy, jakbyśmy same były w labiryncie!

Chwile przerwy, które mogłyby być ciche, gdyby nie tamten jazgoczący alarm.

— Teresa — wypaliła nagle szatynka.

W odpowiedzi przewróciłam oczami, bo, kto jak kto, ale nawet w żadnej bajce żmije nie szastały pomocną dłonią. Bo takiej nie miały. Dosłownie!

Świat byłby bezpieczniejszy, gdyby Teresa nie miała rączek.

— Mamo, nie mamy na to cza...

-— Przymknij się i posłuchaj — przerwała mi ostro. — Wszyscy znamy Thomasa, za przyjaciół to by się dał pokroić. Thomas uważa Teresę za przyjaciółkę. Więc Thomas...

— ...nie zostawi jej tutaj — dokończyłam za nią z szerokim uśmiechem. Płomień nadziei zaiskrzył gdzieś na dnie. — Mamo, jesteś genialna!

— A ty co myślałaś?

— Gdzie jest Teresa? — zbyłam ją i uczepiłam się jej ramion. Przed oczami miałam tylko jeden cel, pod którym podpisali się rozum, serce oraz wszystko inne. — Skup się! — wtedy potrząsnęłam nią lekko.

Przecież ktoś wyjątkowy czekał na naszą pomoc.

— Sa-la dwie-dwie... Bo-oże, dwa, dwa, pięć! — wyjąkała, kiedy ja nie przestawałam nią szarpać. W końcu jednak udało jej się wyplątać i wysapać: — Nie dotykaj mnie więcej, czorcie.

Kolejna uwaga, którą znów całkowicie olałam. Bez słowa ani najkrótszego spojrzenia pomknęłam wzdłuż korytarzem, ciągnąc za sobą szereg różnych dźwięków; kroki mamy za plecami, nad głową alarm oraz ciężkie oddechy własnego serca. Denerwowało się.

Mogłam się jedynie modlić o to, abym znalazła ich szybciej od Jansona.

Ale wystarczyło tylko parę sekund...

Wraz z następnym zakrętem musiałam się zatrzymać, przez co idąca za mną kobieta nie wyhamowała i wparowała w moje plecy. Nie zwróciłam jednak na to uwagi. Wtedy poświęcałam ją czemuś innemu, a bardziej komuś; grupka chłopaków patrzyła raz na nas, potem na siebie, będąc totalnie pogubionymi w swoim dalszym planie. O ile w ogóle go mieli. Z Thomasem to nigdy nie było wiadomo.

Tylko jedna para oczu patrzyła na mnie wrogo. Z niekrytą zdradą. I ta jedna para oczu, ciemnych jak pewne hebanowe włosy, wystarczyła, abym zaskomlała gdzieś w środku.

— Patrz no, znaleźli się.

Thomas i Newt równocześnie zmarszczyli brwi, wzrok Minho nie przestawał wiercić mnie na wylot, za to ciemnoskóry chłopak... on nam pomachał.

— Hejo.

Nie spuściwszy ze mnie spojrzenia, ani nawet na moment, Minho szurnął go za to w głowę.

Nagle mała lampka zamrugała w mojej głowie. Kątem oka zerknęłam w górę, na kamerę, która obserwowała nas uważnie. Guzik odtwórz przypomniał mi o słowach Jansona, tak głośnych, jakby ten stał tuż obok. Nie stał. Jeszcze.

Graj. Wtedy pomyślałam, że dobra, będę grać.

— Złapcie nas i prowadźcie do sali dwieście dwadzieścia pięć — wywarczałam niewyraźnie. Zdawało się, że nie zrozumieli. Albo usłyszeli i ogłupieli. — Tam jest Teresa.

Nastała krótka chwila ciszy. Każdy z nich krzywił się oraz zerkał po sobie, naradzając się głucho, aż wreszcie odezwał się Minho. Chłód jego głosu przebiegł mi dreszczem po kościach.

Dla niego byłam zdrajcą. Choć to była fucha Teresy, on mógł tak myśleć.

— Gdybyś nie była laską, zawaliłbym ci porządnego gonga.

···

a/n: mam dwa zaproszenia na osiemnastki z osobą towarzyszącą... jakby myśleli, że ja serio ją mam. śmieszne

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top