13 | Bójka
— To durne.
— Ty jesteś durny.
Wielce dumni z siebie, że udało nam się powiedzieć to jednocześnie, wraz z Andym wymieniliśmy się zwycięskimi uśmieszkami. Idący za nami Kevin tylko coś tam pogderał pod nosem.
Zgaszony, zatopiony.
Szliśmy całą trójką opustoszałym korytarzem, gdzie przez wąskie okna wkradały się promienie słoneczne tamtejszego dnia. Byliśmy na finiszu zimy; pierwszy raz od jakichś dwóch tygodni słońce rozświetliło niebo, przepędzając posępny nastrój, więc uznałam, że dobrze byłoby wyjść i pooddychać świeżym powietrzem.
Tak było lepiej dla nas wszystkich; dla ciągle zestresowanego Andy'ego, trzymanych w podziemnych celach więźniów, a także dla mnie. Piękno kwitnącej wiosny było jedynym, co w tamtym czasie mogłam oglądać.
Rzecz jasna, pomijając Minho.
Nie pomyślałam tego.
O dziwo, sama Ava Paige uznała to za dobry pomysł. Stwierdziła, że może to jakoś wpłynąć na wyniki badań. Z tego powodu od razu po spacerze odporni mieli mieć pobraną krew. Coś za coś.
— No ale spójrzcie na to tak — zaczął Kevin, któremu nie było w smak wychodzić na zewnątrz. Co prawda, nikt go ze sobą nie ciągnął, ale... — Jeszcze te kmiotki pomyślą, że im popuszczamy.
— W dupie mam co sobie myślą — stwierdził obojętnie Andy. — Ciebie też to się tyczy, więc się zamknij. Kmiotku.
Musiałam wtedy mocno zagryźć wargę, aby nie wybuchnąć śmiechem. Kevin więcej nawet nie pisnął. Co jak co, ale mój brat naprawdę był królem. Może bez berła i korony, a z palcem na spuście broni, ale nim był. To dzięki niemu wszystko jakoś trzymało się tam kupy. Grało i tykało równo; jak w zegarku. Szkoda, że wszyscy zrozumieli to o wiele za późno.
Może moglibyśmy spowolnić drogę ku okropnemu zakończeniu. Czekało na nas i tak. Ale mogło iść wolniej.
Wreszcie dotarliśmy do wielkich drzwi. Andy ustąpił mi pierwszeństwa, przez co promienie słońca zaatakowały mnie jako pierwszą. Nie narzekałam. Przyjemnie było poczuć je znów na skórze po długich miesiącach, kiedy to otaczały mnie tylko cztery zatęchłe ściany. Głęboki wdech i wydech.
Wszyscy już tam byli. Dzieciaki, żołnierze i lekarze. Ci pierwsi chodzili niepewnie po dziedzińcu, zazwyczaj grupkami, jakby zagubione kaczuszki. Bali się. Nic dziwnego, skoro gdzie by nie spojrzeć, tam stał uzbrojony czarny wilk. Kolor śmierci. Ich kłami były spluwy; niby skierowane do dołu, jednak gotowe do strzału w każdej chwili.
Strach był naszym nieodłącznym kompanem.
Doktorki natomiast tylko paplali między sobą.
— Dwadzieścia minut — zarządził Andy. — Niech się szczeniaki wybiegają.
Zaraz potem odszedł. Zostałam sam na sam z Kevinem, który w pewnym momencie uśmiechnął się zadziornie. Zerknął w moją stronę. Proszę, nic nie mów...
— Ej Zee.
...no i gnom zdeptał wszystkie moje kwiatki. Dzięki, Kevin.
— Może chciałabyś...
— Nie chciałabym. Paaa!
Zanim blondyn zdążyłby coś dodać, ja ulotniłam się stamtąd jak taki struś z bajki, co uciekał przed wilkiem. Nie tylko dlatego, że nie chciałam go słuchać; całkiem niedaleko, tuż przy ścianie budynku, dostrzegłam Arisa oraz Minho. Do tego drugiego moje serce dziwnie wyrywało się i skamlało. Czemu? Pytałam, ale to na mnie warknęło.
Więc już nie pytałam. Jeszcze by mnie dziabnęło.
Zorientowawszy się, czy w pobliżu nie było przypadkiem mojego brata, stanęłam jakieś dwa kroki za Azjatą, który żywo opowiadał coś Arisowi. Blondynowi na mój widok oczy dziwnie zabłyszczały.
— ...wtedy to właśnie walnąłem Tommy'ego w czerep — skwitował dumnie Minho. — El pewnie by to pochwaliła, ale akurat śliniła się do Newta.
Mały uśmiech wskoczył na moje usta. Mogłabym tak go słuchać i słuchać wieczność; przy obiedzie, pod prysznicem czy do snu. Jego głos był najpiękniejszą melodią świata i przerastał nawet śpiew morza. Nie było jednak czasu. Nasz świat często lubił zabierać nam godzinny, w zamian oddając marne sekundy.
Życie nigdy nie było grą fair play.
Chrząknęłam więc głośno. Wtedy Minho wzdrygnął się, zrobił coś dziwnego z rękami i uczepił się ramienia Arisa jak małpa gałęzi.
— Nic, purwa, nie zrobiłem! — rzucił, nawet się nie odwracając. — A jeśli coś się zwaliło, to Cody. Nie ja — ciągnął dalej. Ledwo co powstrzymywałam się od śmiechu. — Aris potwierdzi. Brachu?
— Taa, on nic nie zrobił — warga mu zadrżała. Też chciał się śmiać. — Jest czysty, Zoey.
— Zoey?
Z zaskoczoną miną odwrócił się w tył, gdzie ja już uśmiechałam się do niego niewinnie. W pewnym momencie splotłam razem palce i wycelowałam w niego sklejone palce wskazujące. Zmrużyłam wąsko oczy.
— Rączki do góry — zacmokałam.
Minho chyba jednak nie był w nastroju do żartów. Mina drastycznie mu zrzedła, warga wydęła, czego już ani ja, ani Aris, nie byliśmy w stanie dłużej znosić; oboje więc naraz wybuchliśmy śmiechem. Wzrokiem brunet mógł wypalać w nas dziury, ale to tylko bardziej nas nakręcało.
Wszyscy gapie wokół nagle rozprysnęli się w powietrzu. Nie było ich i może to był błąd, za który w niedalekiej przyszłości miałam zapłacić.
Ale wtedy chciałam się po prostu śmiać.
— Nie no, ja cię zabiję — fuknął zirytowany. Patrząc wciąż na mnie, położył dłoń na ramieniu blondyna. — Wystraszyłaś biednego Ariska na śmierć.
— Co? — Aris spoważniał i spojrzał na bruneta oburzony. — Przecież...
— Już cichutko — przerwał mu Minho, pogłaskał po włosach. — To tylko Zoey.
Moje płuca marudziły już głośne dośćdośćproszędość, dlatego wreszcie się ogarnęłam. Ponownie się rozejrzałam. Nikt za bardzo się nami nie przejmował; każdy odporny dbał o swoją skórę, za to większość żołnierzyków chodziła znudzona w kółko lub bawiła się swoją bronią, jakby to oni byli tam więzieni.
Też byłam; w sidłach własnego sumienia.
Czysto. Już chciałam przejść do sedna sprawy, czyli planu, który szlifowałam ostatnimi nocami, ale nagle i znikąd obok wyrosła Sonya. Tym razem to ja podskoczyłam.
Sekundę wcześniej jej tam nie było!
Minho posłał mi swój cwany uśmieszek. Spojrzałam na niego spod byka, gotowa już go walnąć, gdyby w porę nie odezwała się blondynka:
— Z czego tak chichramy? — spytała, choć ani trochę nie wyglądała na ciekawą. Nikt nawet nie zdążył odpowiedzieć, kiedy ta prychnęła: — Właściwie to w ogonie to mam. Jestem zbyt wpieniona, aby chichrać z wami.
Całą trójką – ja, Minho oraz Aris – spojrzeliśmy na nią z zaciekawieniem. Ta jednak tylko stała ze skrzyżowanymi przy piersiach ramionami, co jakiś czas dmuchając na opadający jej na oczy jasny kosmyk włosów. Po kilku sekundach Azjata rozłożył ręce, już zirytowany.
— To powiesz nam?
— A no tak — momentalnie się ożywiła. — Szłam sobie do was, myśląc któremu by tu hopsnąć na plecy, aż tu nagle ktoś staje mi przed nosem. Jakiś typ z brodawką wielkości Żukolca — skrzywiła się obrzydzona i wzdrygnęła. — Lampi się na mnie. To ja też się lampię, normalne nie? Ale nie gada, więc pytam co tam.
— Jakbym ciebie słuchała — szepnęłam do Minho.
— Ja gadam jak mistrzunio — odparł. — Żadna laska tego nie pobije, ni fuja.
Przewróciłam oczami. A potem się uśmiechnęłam.
— Robalowi amory się widziały! — Sonya uniosła się, wyrzucając ręce w górę. Przyciągając mnie do siebie, Minho w ostatniej chwili uratował mnie przez złamanym nosem. — No myślałam, że mnie coś rozsadzi.
Kątem oka widziałam jak Aris ciasno zacisnął wargi.
— Zignorowałaś go, prawda?
Sonya zmarszczyła brwi, jakby niedowierzała, że padło to z ust tamtego chuderlawego chłopaczka. W takim razie były nas dwie. Jego głos był niepewny, równocześnie będąc tak waleczny i... okej, to brzmiało bez sensu, ale tak właśnie było!
— A ty co myślałeś? — prychnęła. — Pocisnęłam go tak, że ta brodawka wgięła mu się w facjatę, a jęzor zrolował jak naleśnik.
Nie bez przyczyny nazywałam Sonyę słońcem. Ona lśniła. Zawsze i wszędzie. Zazwyczaj pięknie, czasem tylko oślepiająco jasno. Jasno tak, że aż wypalało spojówki.
Spięte mięśnie Arisa w tej samej chwili rozluźniły się. Chłopak zamknął oczy; zanim to dostrzegłam w nich ulgę, jaka potem musiała spłynąć po jego sercu.
— Newt też radzi sobie gadką, nie piąchą — Minho zmrużył podejrzliwie oczy. — Nie jesteście aby rodzinką, no nie?
— Cholera, a który to był?
— O! On też tak mówi!
Kiedy oni zaczęli się droczyć, ja całkowicie się od nich odcięłam. Moją uwagę przykuło coś innego. Dziwny warkot, który z sekundy na sekundę robił się coraz głośniejszy i głośniejszy. Silnik. Wreszcie wianuszek czarnych motocykli z żołnierzami na ich grzbiecie wjechał na dziedziniec przez wcześniej otworzoną bramę. Odporni rozpierzchli się w popłochu. Niektórzy żołnierze podeszli bliżej, reszta kompletnie ich olała. Jeden z motocyklistów, którym potem okazał się Connor, ściągnął kask, po czym zsunął się z maszyny i podszedł do stojącego niedaleko Andy'ego.
Zacisnęłam mocno pięści. Z automatu całe moje ciało wypełniła złość, dochodząc aż po czubki palców. Coś szumiało w uszach. Nie cierpiałam go. Nie, ja go nienawidziłam, tak samo jak Jansona, Avę Paige oraz wszystkich innych kmieci z DRESZCZ-u. Gardziłam i plułam na nich jadem, deptałam jak po chwastach; po cichu, bo tylko we własnych myślach i w duszy. Wciąż się przecież bałam.
Płomień buntu rósł i szargał mną bardziej z każdym nowym dniem. To dlatego pomagałam tym, którym nigdy nie dano wyboru. Mówili, że ja też go nie miałam. Niespodzianka!
Kto by pomyślał, że z zapałki miał kiedyś wyrosnąć pożar.
Nagle poczułam dotyk na dłoni. Ciepło rozeszło się po moim ciele, spłynęło po kościach, przeganiając uwierające pod czachą myśli. Zerknęłam w bok. To Minho złapał i rozluźnił moje palce, które zostawiły po sobie czerwone ślady paznokci na skórze. Krwawe półksiężyce. Wcześniej nie czułam żadnego bólu; nienawiść wszystko przyćmiła. Zapiekło. Widząc mój grymas, chłopak przejechał po szramach palcem, delikatnie jak piórko. A potem się uśmiechnął.
Nie słyszałam bicia. Halo, serduszko? Gdzie ty?
Tamte ciemne oczy, takie piękne. Nocne niebo ustąpiło dniu, kryjąc się z gwiazdami właśnie w tamtych chłopięcych oczach.
— Krótas nie jest tego wart.
Ścisnęłam mocniej jego dłoń. Zrozumiał.
— To odpowiesz? — wtrącił się Aris. Jakby nie widział, że byłam zajęta. — Pytałem czy masz już jakiś plan. No... jak mamy uciec — dodał.
Czar prysł. Minho prędko zabrał swoją rękę, zostawiając mnie samą z wspomnieniem jego ciepła, które zastąpił chłód. I jeszcze ta rozterka w głowie: słuchać serca, czyli wzdychać i wołać za nim, aby został, czy może od razu przyłożyć z prawego sierpowego Arisowi.
Pokręciłam głową. Plan, plan, Minho... nie, plan!
— Widzicie tamte motocykle? — lekko kiwnęłam głową w stronę maszyn. Wzrok wszystkich właśnie tam wylądował. — To nimi wyjedziecie.
Moment ciszy. Następnie cała trójka spojrzała na mnie z niedowierzeniem.
— Na mózg upadłaś?
— Nigdy tym nie kierowałem! Zabiję się!
— Ale w dechę!
Oczywiście, że Minho spodobał się mój pomysł.
— No co? — rzucił wojowniczo, kiedy pozostała dwójka skarciła go wzrokiem. — Wy może jesteście fretki, ale ja tam się nie boję.
Co innego Aris, któremu kolorek w sekundę zszedł z twarzy, gdy tak patrzył na połyskujące czarnym lakierem maszyny. Zaczęłam nawet obstawiać ile minie, nim zemdleje.
— Posłuchajcie, to na serio ma szansę się udać — na moje słowa Sonya i Aris wymienili się sceptycznymi spojrzeniami. Wątpili. — Musicie po prostu wykraść zapasowe mundury z komórki przed następnym wyjazdem. Ja będę stać na czatach, gdyby ktoś się przypałętał — tylko Minho zadowolony się wtedy uśmiechał. Nie zniechęcałam się: — Najlepiej, jakbyście zrobili to w czasie obiadu. Wszyscy będą na stołówce.
— A co z żołnierzami? — Aris upierał się przy swoim.
— Już raz skopaliśmy im tyłki — stwierdziła niepewnie Sonya. Uśmiechnęłam się lekko; chyba się przekonywała.
— Tak — sarknął blondyn. — Przez to teraz mają nas na oku.
— Dostaniecie po strzykawce narkozy na głowę — zapewniłam. — W razie potrzeby ich uśpicie. Nic się nikomu nie stanie i nikt nie aktywuje alarmu.
— Ale...
— Przestań marudzić, królowo dramatu — Azjata przewrócił oczami i objął go ramieniem. Potem znów spojrzał na mnie. Mój żołądek się ścisnął, i to mocno. — Co robimy po wskoczeniu w dreszczowskie ciuszki?
Rozejrzałam się dyskretnie wokół. Dziwny niepokój w sercu odradzał mi to mówić tam, na pełnym żołnierzy dziedzińcu... ale przecież nie widziałam, aby ktoś nas obserwował.
Trzeba było się go posłuchać.
— Musicie dostać się do pomieszczenia przy drzwiach wyjściowych. To zbrojownia. Tam się spotykają przed patrolami — wyszeptałam, choć nikt taki podejrzany się w okolicy nie kręcił. — Connor zwykle przychodzi jako ostatni. Nikt jakoś nie chce sprawdzać co się dzieje, kiedy się spóźnisz. Wy też macie być tam przed nim.
Życie mi miłe, jak to powiedział przesłuchiwany przeze mnie wcześniej żołnierz.
— Czyli mamy robić za jego ekipę wypadową? — upewniła się Sonya. Kiwnęłam głową. — A co z tymi, którzy na serio odwalają tą fuchę?
— Urlopik.
— Bez obaw — uśmiechnęłam się, zbywając uwagę Minho. — Nimi już ja się zajmę.
Narkoza była jednym z cudów medycyny. Wyłączała człowieka ze świata, w którym czuł rozrywający mięśnie ból oraz cierpienie nie do wytrzymania. Zazwyczaj pozwalała mu do niego wrócić już po wszystkim, ale czasem... wolała zostawić tam, gdzie była ulga oraz światło.
Wtedy jednak miała uśpić czujność kilku ludzi, aby znów, być może, uratować czyjeś życie. Piątki nikomu winnych nastolatków.
Nasz plan był ryzykowny. Cholera, żadne z nas mogło nie wyjść z tego cało. Mimo tego byliśmy gotowi zaryzykować wszystko co mieliśmy i to, co zostało nam odebrane, aby zyskać jeszcze więcej niż nam obiecywano. Wolność. Już taką prawdziwą.
Choć nie... ja na nią nie zasłużyłam.
— Kiedy to robimy?
— Jak najszybciej. Jutro.
Niech więc mała część łańcucha ciężkich kajdan winowajcy, co ciasno oplatały moje serce, pękłaby i puściła, gdyby udało mi się uratować Minho i jego przyjaciół.
— Waszym zadaniem jest tylko wykradnięcie mundurów i dostanie się do zbrojowni — wyjaśniłam jak małym dzieciom. — Potem już powinno być z górki. Connor sam wyprowadzi was poza mury, wsiądziecie na motory i...
— Zepchnę go i przejadę mu po pysku kołami.
Wszyscy jak jeden mąż spojrzeliśmy w stronę, z której wolnym krokiem podeszła do nas Skylar. Dziewczyna stanęła po prawej Arisa i skrzyżowała ramiona przy piersi. Płomieniste włosy wirowały w tańcu z wiatrem. Wzrok jadowicie zielonych oczu był skupiony tylko na mnie, przez co poczułam się dość niekomfortowo.
Skuliłam się pod nim, czując cieknący z niego jad.
— Bo uwzględniłaś mnie w swoim planie, prawda? — spytała zbyt cukierkowo. Niedługo potem zacmokała i dodała: — Ostatnio zrobiłaś to bez mojej zgody, zdaje się.
— Ja... ja chciałam, tylko... pomóc...
— Daj spokój, Sky — w mojej obronie stanął Minho. Serce szybciej mi zabiło, kiedy ten lekko zasłonił mnie swoim ramieniem. — Przyszłaś i już się nie miło zrobiło, super. Idź sobie.
Skylar zmrużyła wrogo oczy, ale nic więcej już nie powiedziała.
— Idziemy w piątkę. To znaczy ty, Sonya, Minho, Cody...
— Ej, no właśnie — Azjata przerwał Arisowi i rozejrzał się po przyjaciołach. — A gdzie ten ciołek?
Wtedy już wszyscy rozglądnęli się po sobie ze zdziwieniem. Jakby... byli zaskoczeni, że w naszym spiskowym kółeczku nie było tego, który przecież nie olał nas i sobie nie poszedł. Cody'ego nie było tam od początku.
— Odszczekaj to, zawszony psie!
Na tamten głos Minho pacnął się otwartą dłonią w czoło.
— A jak pytałem Stwórców o laskę, to wysłali nam Teresę. Co za klump.
Jak na rozkaz, wszyscy odwróciliśmy się za siebie. W tym samym momencie, całkiem niedaleko nas, Cody zamachnął się i uderzył wysokiego dryblasa z pięści w nos. Krew bryznęła. Gdyby nie podtrzymali go koledzy, jak nic wyłożyłby się na betonie. Minęła chwila i, nie czekając ani chwili, chłopak rzucił się na szatyna.
Na dziedzińcu zrobiło się zamieszanie. Widownia otoczyła szamotających się chłopców, tupiąc i dopingując raz tego, raz tamtego. Żołnierze, mówiąc szczerze, sami skakali i machali tyłkami jak cheerleaderki.
Kiedy się rozejrzałam, nie zobaczyłam już obok siebie swoich kumpli w zbrodni.
— To ten robal! Ten sam, co się do mnie dobierał! — krzyk Sonyi. Tylko gdzie ona była?
— Bójka!
— Lej go! Z lewej! Tak!
— Dawajcie popcorn, blaszaki!
W końcu udało mi się przepchnąć do samego centrum zbiorowiska. Jedno słowo: cyrk. Minho oraz Aris przytrzymywali szarpiącego się Cody'ego za ramiona, tym drugim zajmowali się jego znajomi, za to Sonya stała między nimi i pruła się na nich obu. Skylar natomiast tylko stała sobie z boku i oglądała swoje paznokcie.
Gdyby nie dotyczyło to ich, pewnie śmiałabym się jak reszta.
— Czy tobie się już totalnie pochrzaniło we łbie?! — tym razem Sonya krzyczała do Cody'ego.
— Bluźnił na ciebie — wywarczał.
Powiedziała, że to imbecylny powód. Szkoda.
Ja mogłam tylko marzyć, że któregoś dnia obce serce też zabije dla mnie tak samo mocno, jak to Cody'ego dla Sonyi.
Krew płynęła mu strumieniem po brodzie, pierwszy siniak czerwienił się na szczęce, za to na zielonej łące w jego oczach właśnie grzmociła burza. Mordu. Cody nie przestawał wierzgać w uścisku Arisa i Minho. Tamci dwaj, co widziałam po ich minach, powoli przestawali dawać z nim sobie radę.
Dopóki do akcji wreszcie nie wkroczyli Andy i Connor.
— Spokój! Co tu się...
Nim Andy zdążył dokończyć, powietrze przeciął strzał. Potem drugi. I trzeci.
Piiiiiiisk.
Byłam jak w amoku, kiedy Cody, Aris oraz Minho upadli z krzykiem na ziemię, jeden na drugiego. Prąd biegał po ich kościach i rozrywał mięśnie tak samo mocno, jak pisk w moich uszach Krzyczeli. Też chciałam. Bardzo chciałam krzyczeć. Zastąpić ich w tym. Chciałam rozpruwać sobie gardło, bo oni po chwili nawet na to stracili już siłę. Nie zrobiłam jednak nic. Kompletnie... nic. Tylko na nich patrzyłam. Świat zamazywał się przez łzy, oddech dusił płuca. W gardło drapał krzyk. Z któregoś zakątka swojej duszy słyszałam płacz.
Dlaczego tam musiał być on.
Nie zrobiłam nic. Żałuję.
Po strzale najgłośniejsza była cisza. Wszyscy zebrani cofnęli się o krok z obawy, że ich mógłby spotkać podobny los. Któryś z nich głośno przełknął ślinę. Tych, co stali nad ledwo przytomnymi chłopcami, mogłam policzyć na palcach jednej dłoni.
Skylar. Sonya. Andy. Zwyrol. I ja.
Lufa spluwy skierowała się wolno ku ziemi. Podły uśmiech tańczył na ustach Connora. Im większe było przerażenie w oczach innych, tym ten zdawał się szczęśliwszy. To nie był człowiek.
Wszyscy się bali. Oprócz Andy'ego, któremu szczęka drżała z wściekłości.
— Pojebało cię — splunął w stronę bruneta.
— Czas przestać się cackać — odparł spokojnie Connor. Było w tym jednak tyle chłodu, ile nie było w oddechu samej zimy. — Bo jeszcze wlezą nam na głowę.
— We łbie to ty masz mocne ku-ku.
Wzrok obojga żołnierzy przeniósł się na Sonyę, hardo zadzierającą głowę w górę. Westchnęłam w duchu. Czemu ja jej wtedy nie walnęłam...
Po dłuższej chwili, w której słychać było tylko mój nierówny oddech, Connor ponownie uniósł broń. Celem była Sonya.
— Prosisz się o to.
Palec na spuście.
To była sekunda; raptem pół mrugnięcia oka, kiedy złapałam dziewczynę za łokieć i pociągnęłam w swoją stronę. Pocisk odbił się od posadzki z hukiem. Ręka Sonyi drżała w moim uścisku, choć jej oczy – ciemno czekoladowe, pełne skocznych ogników – wciąż pozostawały odważne i zuchwałe.
Ja za to myślałam, że lada chwila i zemdleję.
— Dosyć tego!
Andy wyrwał broń z rąk Connora, mocno ciskając nią potem w innego żołnierza. Szczękę miał jak żyleta. Był zły, ale też... zawiedziony. Wyczułam to, kiedy na mnie spojrzał. Piwne oczy przepełniała mgła, którą ciął smutny deszcz. Spuściłam szybko głowę. To było za dużo dla mojego serca, co biło nierówno, dusząc się łzami.
— Co się tak gapicie? — warknął nie wiedzieć na kogo. — Koniec hulanki, do paki z nimi. No już!
Nikt nie zamierzał mu się sprzeciwiać. Znów na dziedzińcu zakotłowało się od głosów, krzyków, kroków oraz innych, czemu towarzyszyło górujące nad nami słońce i przemykający między ciałami wiatr. Ja zostałam na miejscu. Łzy kreśliły korytarze na policzkach. Stałam, jednocześnie w środku opadając w mrok. W ciemną otchłań, zgubną i pustą, do której spychały mnie zawiedzione, bliźniacze moim oczy. Katowały mnie. Deptały jak zwykły chwast.
Nigdy nie chciałam go zawodzić.
Wiedziałam jednak, że od tamtej pory staliśmy po oddzielnych stronach barykady.
Zanim Sonyę pociągnął za sobą jeden z żołnierzy, ta odwróciła się do mnie, szepcząc ostatnie słowa, które najpierw uskrzydliły moje serce, by potem brutalnie zgnieść je w pięści:
— Ha, już jutro stąd fikamy.
Ja miałam zostać daleko za nimi. Jak ta stęskniona i smutna róża.
···
a/n: może dzisiaj poniedziałek, ale ja i tak życzę wam uśmiechu
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top