11 | RETROSPEKCJA

To było w gabinecie lekarzy. Siedziałam przy stole, po bokach mając mamę i Teresę, a z naprzeciwka wiecznie gburowatego Jansona, byśmy wszyscy mogli wysłuchiwać ględzenia Kevina, który przedstawiał nam coś na tablicy. I może pozostali faktycznie go słuchali. Ja jednak miałam ambitniejsze zajęcia, takie jak rysowanie kwiatów na swoich notatkach oraz myślenie o chłopcu, o którym nie powinnam.

Miał ładne oczy. Małe, ale jakie roześmiane.

Lada moment miały zostać pozbawione nie tylko uśmiechu, ale i duszy. To dlatego rysowałam same oklapłe kwiatki. Smutne.

Wtem coś głośno huknęło. Kevin umilkł, mama obok oblała się herbatą, za to ja prawie fiknęłam z krzesła. Z szybko bijącym sercem uniosłam wzrok znad kartki. To Janson walnął pięścią w stół, podrywając się z miejsca i mierząc blondyna zirytowanym spojrzeniem.

— Kevin. Ty skretyniały idioto — warknął chłodno mężczyzna. Kątem oka widziałam, jak mama w ostatniej chwili ukryła uśmiech za dłonią. — Zacznij gadać o konkretach albo wsadzę ci tą batutę w dupę.

— To jest wskaźnik.

Wtedy Janson wykonał krok w jego stronę, na co Kevin podskoczył i podrzucił wskaźnik w dłoniach, zaraz szybko zmieniając nim slajdy.

— Się robi, szefie! Konkrety, konkrety... — mamrotał pod nosem. — ...gdzie ja to... to nie, to też... nie, nie... o!... szlag — znów prawie upuścił wskaźnik. — Dobra kochani, mamy to.

Na ekranie wyświetliły się dwa rzędy zdjęć Obiektów – samych chłopaków – których rozpoznanie nie zajęło mi dużo czasu. Thomas. Newt. Kilka innych, których imion nie zdążyłam jeszcze poznać. I oczywiście Minho, na którego widok, choć pikselowy i nierzeczywisty, moje serce aż podskoczyło z radości. Po chwili jednak zmarszczyłam brwi.

— To są Obiekty z Labiryntu A — wyjaśnił zdawkowo Kevin, przez co żyłka na szyi Jansona zrobiła się jeszcze większa. Uh, ohyda. — Niedawno zrobiliśmy im podstawowe testy, które wykazały coś ekstra.

Przewróciłam oczami. W tym samym momencie Janson opadł z powrotem na krzesło, krzyżując ramiona przy torsie. Minę miał nie za wesołą.

— Zaraz dostaniesz ekstra lanie — burknął i machnął dłonią. — Dobij do brzegu.

— A więc tak — Kevin odwrócił się twarzą do tablicy. — O Thomasie nie mówimy, bo wiadomo, to Thomas. Ten to śmieć. Bezużyteczny — z tymi słowami koniec wskaźnika wylądował przy Newcie. Zacisnęłam pięści pod stołem, czując jak paznokcie rozcinają mi skórę. Palant, krzyczały myśli. — Ale ten tutaj... to dopiero ciekawy okaz.

Gdzieś w środku poczułam mocny ścisk. Żołądka, płuc, serca; praca wszystkiego nagle stała się o wiele trudniejsza. Pomijając już kompletnie to, że Kevin mówił o żywych ludziach jak o bezwartościowych przedmiotach, tak bez uczuć czy najmniejszego zawahania. Tylko potwór tak potrafił. Bardziej jednak przeraziło mnie to, że Kevin kierował wskaźnik na Minho.

Kwiatki, mama oraz wszystkie inne myśli zniknęły, jakby z magicznym poof.

— Bo to Chińczyk? — prychnął znudzony Janson.

Przywal mu, doradzał jakiś głos. Zmartwione serce jednak tylko krzyczało co z Minho?

— Gdzieś mam, do którego Boga się modli — mruknął blondyn. Pokręciłam głową, bo cholera, jaki kretyn dał mu dyplom? — Ważne, że w krwi ma sporo tego, co nas interesuje.

Wilgoć pod paznokciami. Chyba krew. Moja? Oh.

— Jak dużo? — zainteresował się mężczyzna.

Krótka wymiana spojrzeń z mamą. Ciemne jezioro, zazwyczaj spokojne i lśniące, wtedy przecinały burzliwe fale niepokoju. Też się bała.

— Bardzo dużo.

Myślałam, że moment, może chwila, a rozpłaczę się jak malusie dziecko. Było mi duszno. Serce raz waliło o żebra, by zaraz nie bić wcale. W pewnym momencie mama szepnęła mi coś do ucha, ale w głowie słyszałam jedynie szumy.

Janson gwałtownym ruchem sięgnął po spis imion, których właściciele właśnie tamtego dnia mieli zostać uśpieni dla pozyskania enzymu. Pierw nakarmieni złudnymi nadziejami, potem podpięci do różnego ustrojstwa i zamknięci za metalowymi drzwiami, przez które mogli nie przejść po raz drugi. Dziwnym trafem dosłyszałam jego warknięcie; szumy nie ustepowały.

— Komplet — prychnął, zaraz spoglądając na moją mamę z uniesioną brwią. — Nie da się go tu wcisnąć?

— Nie — rzuciła twardo.

— Ale...

— Powiedziałam nie.

Brunetka dzielnie trzymała głowę wysoko w górze, nawet gdy Janson kłuł ją spojrzeniem tysiąca sztyletów. Ellen Foster nigdy się jednak nie bała. Była niczym dumna róża; na pozór piękna i delikatna jak jej płatki, taka rozkoszna, gdzieś za liściem hodując jednak kolec, gotowy do ataku w każdej chwili. Janson natomiast był takim ślepym kretem, że nie było dnia, w którym by się na niego nie nadział.

Oh, jak ja ją za to podziwiałam.

Po kilku chwilach kobieta wzruszyła obojętnie ramionami.

— Weźmiesz go sobie jutro — machnęła dłonią. — Przecie chłopak nie zając.

Jutra jednak miało nie być.

To był może ułamek sekundy; krótka chwila, w której jej wzrok zjechał na mnie, tym samym dźgając mnie jednym ze swoich kolców. I tyle wystarczyło, bym zrozumiała wszystko. Dlatego też migiem dźwignęłam się na nogi, nie czekając i od razu cofając się ku drzwiom.

— Głodna się zrobiłam — wtedy kłamstwa były już dla mnie pestką. — Widzimy się na stołówce. Ahoj! Czy coś tam...

I wyszłam. Bez planu, pomysłu czy nawet wizji tego, co zamierzałam zrobić. Totalny spontan. Wiedziałam jednak, że od moich dalszych kroków zależało nie tylko życie Minho czy jego przyjaciół, ale może i znacznie wielu innych. Ta myśl tylko podsycała płomień mojej odwagi.

Nie miałam planu, pomysłu ani żadnej wizji. Tylko cel.

Uratować życie.

···

Stołówka była jedną wielką plątaniną dźwięków. Sztućce uderzały o talerze, słowa padały z ust do ust, za to karabiny grzechotały jak grzechotki na ramionach żołnierzy, którzy zabezpieczali każde wejście.

Ale my wcale nie wzbudzaliśmy podejrzeń, no skąd.

Już dawno wypatrzyłam w tłumie głów tą jedyną czuprynę, smolisto czarną oraz lekko postawioną do góry. Minho siedział wraz z przyjaciółmi przy jednym ze stolików, zwykle się śmiejąc, rozmawiając, wyglądając (bardzo) dobrze i czasem tylko coś żując. Miło mi się go oglądało. Takiego beztroskiego, uśmiechniętego.

Wiedziałam jednak, że staniem w kącie i gapieniem się na niego nie uratuję mu życia. Bo jak? No właśnie, nijak.

Cichaczem przemknęłam spod drzwi za filar, co chwilę wychylając się i przeskakując tak między kolejnymi, aby znaleźć się bliżej paczki Thomasa (co zabawne, go tam nie było). Wciąż nie miałam nawet zarysu planu. Mimo to przyległam plecami do jednego ze słupów, całkiem niedaleko ich stolika, ale też nie za blisko. Widzieć widziałam. Słyszeć już nie.

Za to rozmowy z bliższych stolików słyszałam doskonale.

— No weź!

— Powtarzam ci, że nic nie wiem.

Zaciekawiona wyjrzałam okiem na stołówkę, gdzie zaraz przy filarze, za którym chowałam się ja, przy stoliku siedziała dwójka odosobnionych nastolatków. Chuderlawy blondyn z kapturem na głowie oraz rudowłosa dziewczyna z widelcem zaciśniętym w pięści.

— Musisz coś wiedzieć! — naciskała, waląc pięścią o blat. — Inaczej po co moja siostra miałaby z tobą trzymać, hm?

— Bo Rachel lubiła ludzi — odparł beztrosko chłopak.

Znałam tylko jedną Rachel. DRESZCZ takich ludzi jak ona czy Thomas nazywał psuje, gdyż mocno namieszała w jednym z labiryntów i niby zepsuła wszystko, ale też wszystko ułatwiła. DRESZCZ-owi. W nagrodę... zabrała ją śmierć. Właśnie tak kończyli wszyscy, którzy kiedykolwiek zaufali białemu demonowi, jakim była Ava Paige.

Czy mnie czekał podobny los?

— Nawet takich lamusiarskich outsiderów?

— Tak. Takie jędze jak ty też.

Siedziała bokiem, więc nie widziałam jej twarzy; czułam jednak, że się zdenerwowała. A może takie wrażenie odniosłam przez jej włosy? Były niczym płomienie, które końcówkami lizały metalowy stół, kiedy ta tylko się nad nim pochyliła. Buchały żarem.

— Była moją siostrą — warknęła z jadem. Po chwili wzięła głęboki wdech i wróciła do poprzedniej pozycji, pytając: — Więc nie wiesz gdzie ją wcięło, ta?

— Sam chciałbym to wiedzieć — chłopak powiedział to bardziej do siebie niż do niej.

Wtedy dziewczyna nagle poderwała się z miejsca. Ogólna uwaga skupiła się właśnie na niej.

— Uh, bomba! — mówiąc to, wyrzuciła ręce w powietrze. — Rachel jak nie było, tak nie ma. Za to ja zmarnowałam kupę czasu na takiego czuba, który do tego jest totalnym zerem!

— Ej, Sky — zawołał jakiś chłopak z sąsiedniego stolika. — Spuść trochę pary, co?

Niektórzy wybuchli śmiechem. Rudowłosa jednak, wcześniej odgarniając swoje fantastyczne loki na plecy, pokazała kolesiowi środkowego palca i odeszła dumnym krokiem. Śmiech był jeszcze głośniejszy. Też się uśmiechnęłam.

A potem wpadłam na pomysł.

Po krótkim rozejrzeniu się na boki, wreszcie przestałam zgrywać głąba i dosiadłam się do chłopaka. Z początku nawet mnie nie zauważył, wgapiony w swoją tackę. Dopiero gdy pstryknęłam mu palcami tuż przed nosem, ten podskoczył, jakbym pod tyłek podsunęła mu szpilkę.

— Ciszej! — krzyknęłam szeptem. — Bo zwrócisz na siebie uwagę.

— Ja nigdy nie zwracam niczyjej uwagi.

Choć słowa chłopaka zabrzmiały dość obojętnie, mnie zrobiło się go dziwnie przykro. Nie nawiązałam jednak do tego, uznając, że uratowanie życia może być najlepszym aktem pocieszenia.

— Wiem co się stało z Rachel — zaczęłam bez ogródek. Jego oczy zrobiły się wielkie jak piłeczki, ale zanim ten zdążyłby mi przerwać, ja kontynuowałam: — Nie pomożecie jej już.

— Co...

— Jej nie — przerwałam mu. Przed następnymi słowami jeszcze rozejrzałam się dyskretnie. — Ale sobie możecie.

Blondyn spoglądał na mnie nieufnie; winnym temu zapewne był mój kitel lekarski lub po prostu fakt, że dla niego gadałam od rzeczy. Westchnięcie opuściło moje usta.

— Słuchaj no, kapturku — burknęłam już zirytowana. — Widziałeś takie wielkie, stalowe drzwi? Na pewno obok nich przechodziliście — po chwili zastanowienia chłopak kiwnął głową. — Świetnie. Właśnie tam musicie wejść, za stalowe drzwi. Wtedy mi uwierzycie.

— Tylko jak to zrobić? — prychnął. — Wszędzie za nami łażą strażnicy.

Kolejne rozejrzenie się po sali. Wiedziałam, że jeśli Janson czy ktokolwiek inny by mnie przyłapał, mogłoby być ze mną krucho. Ku mojej uldze, nasz stolik znajdował się w samym rogu, dodatkowo ukryty za głowami pozostałych nastolatków. Było w miarę bezpiecznie.

Na jak długo? Tego już nie wiedziałam. Musiałam się spieszyć.

— Spróbuj wentylacją — doradziłam szeptem. — Krata zwykle jest pod którymś łóżkiem.

Minę miał sceptyczną; mimo to dostrzegłam tamten błysk w jego oku, przecinający tęczówkę. Wizja wolności. Po chwili jednak zmarszczył brwi i popukał kilka razy palcem o blat.

— Cały czas mówisz wy — zauważył trafnie. — O co ci z tym chodzi?

Słyszałam własne bicie serca w uszach. Czyżby alarmowało, że ktoś się zbliżał? Liczyłam, że to był tylko zwykły skok adrenaliny.

— Znajdź Thomasa — w tamtym momencie wstałam z ławki i wygładziłam swój fartuch. — Idź tam z nim. Wtedy, kto wie... — wzruszyłam ramionami. — ...może wyjdziecie.

W środku zaś trzymałam za to mocno kciuki.

To był najlepszy wybór. Doskonale znałam Thomasa, w końcu pracowałam z nim przed jego wysłaniem do Labiryntu. Zbyt bardzo kochał swoich przyjaciół, aby patrzeć jak cierpieli tam, między murami; to dlatego ratując jego, uratowałabym też Newta, czarnoskórego żartownisia oraz... Minho.

To na nim mojemu sercu zależało najbardziej.

Natomiast Thomasowi zależało na nich wszystkich. Nie zostawiłby ich.

Miałam zamiar już odejść, ale jeszcze jedna myśl zaświtała mi w głowie. Wcześniej sprawdzając, czy nikt nie zwraca na nas zbyt wielkiej uwagi, odwróciłam się ostatni raz do chłopaka, któremu moje słowa nieźle musiały namieszać w czaszce.

— I zabierzcie ze sobą tą dziewczynę. Rudowłosą — uśmiechnęłam się smutno. — Za Rachel.

Dopiero po tym poczułam, że mogę odejść z odrobinę czystszym sumieniem. Wciąż obrastał je chwast dookoła, z dnia na dzień zaciskając się na nim coraz ciaśniej, ale w tamtej chwili pierwszy raz od dawna poczułam, że zrobiłam coś dobrego. To było przyjemne uczucie.

Przez tą krótką chwilę nie czułam się potworem.

To był moment; właśnie przechodziłam między ostatnimi podłużnymi stołami, zmierzając w stronę drzwi, kiedy nagle ktoś wyrósł tuż przed moim nosem. Ale czy na byle ktosia moje serce zabiłby mocno o żebra, jakby próbując wyrwać się wprost w ramiona tamtego?

Nie. Tak potrafił tylko Minho.

— Fuje — burknął i spojrzał w bok, gdzie przy stoliku czarnoskóry chłopak unosił wysoko kciuki w górę, za to Newt uśmiechał się pod nosem. — Odegram się, blondie — wycelował w tego drugiego.

W odpowiedzi Newt jedynie przewrócił oczami.

— Minho? — zagadnęłam, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu. — Coś nie tak?

— Coś nie tak to jest z tymi tu — machnął niedbale ręką na kolegów, za co sekundę później oberwał frytką. Szczęka zaostrzyła mu się, jakby brzytwa. — Purwa, jak ja ci zaraz...

— Gadaj!

— Próbuję, krótasie! Ale ty mi wszystko fajdolisz!

— Chłopcy — wcięłam się, zanim się rozkręcili. Wzrok obojga skupił się na mnie. — Miło się gada, ale muszę lecieć.

Nosiło mnie, aby pochwalić się swoim sukcesem mamie, choć przecież nic się jeszcze nie stało. Coś jednak mówiło mi, gdzieś głęboko we mnie, że będzie szczęśliwa, może nawet dumna. Ona sama nigdy nie popierała metod, jakich DRESZCZ używał w kierunku pozyskania leku; śmierć młodych dla życia ogółu.

Nasz świat był zniszczonym ogrodem. Potrzebował ponownego rozkwitu, ale my ogrodnicy, zamiast ratować usychające kwiaty, woleliśmy deptać kiełkujące sadzonki.

— Stój no! — Minho pomachał mi dłońmi przed oczami, tak próbując mnie zatrzymać. Cóż, udało mu się. — Ja chciałem... no, bo tak jakby... purwa, ja...

— Ty co?

— Czekaj, zbieram myśli.

— Rzadko mu się to zdarza.

— No, prawie wcale.

— Stulcie mordy!

Przez następną chwilę mordował wzrokiem uśmiechających się przyjaciół, aż w końcu westchnął głośno. A bardziej warknął na samego siebie. Zmarszczyłam brwi.

— Fuj, raz Tommy'emu śmierć — wymamrotał. Zaraz potem uniósł na mnie wzrok; ciemna głębina porwała mnie w swoje odmęty, całkowicie zatracając w sobie. — Zoey.

— Minho?

— Jesteś naprawdę ładna.

Wtedy zesztywniałam. Oddech dokądś uciekł, nogi dziwnie sflaczały, za to serce waliło jak po prochach. Ładna. To nie było piękna czy fantastyczna, ale ja i tak poczułam się, jakbym była najcudowniejszym kwiatem w ogrodzie.

Po długim tkwieniu w cieniu rzucanym przez DRESZCZ, moje płatki wreszcie odżyły w słońcu.

Uśmiechnęłam się lekko, wgapiając się jak oczarowana w tamtego chłopaka przed sobą. Musiało go to trochę speszyć, bo zgarbił się nieco, z kwaśną miną drapiąc się po karku.

— Znaczy się, wiesz, ty...

— Dziękuję.

Minho uniósł zaskoczony głowę. Oczy miał szerokie jak nigdy, ale widziałam też, jak spięte mięśnie pod firmową koszulką DRESZCZU w sekundę się rozluźniają. Gdzieś z boku padło prychnięcie. Pewnie Newta. To nie było jednak ważne.

Ważniejsze było to, że Minho podarował mi swój uśmiech. I oh... po tym moje serce całkiem stopniało.

Bo to on był słońcem, przy którym zaczynałam rozwijać swoje płatki.

— Patrzcie no, Thomas przyszedł — odezwał się Siggy.

— Tommy? — zainteresował się Minho, wyciągając szyję ponad moim ramieniem. — No faktycznie. Idę go oświecić.

Zanim jednak wykonał jakikolwiek krok, brunet spojrzał na mnie ten ostatni raz. Na wąskich ustach znów pojawił się uśmiech; niby mały, ale moje serce i tak chciało się do niego wyrwać. Odpowiedziałam tym samym. Chyba, bo tkwiłam w takim amoku, że nawet stołówka ucichła.

— To do zoba, Zoey.

I odszedł. Jego zapach jeszcze długo unosił się wtedy w powietrzu, za to wspomnienie tamtej rozmowy na zawsze wyryło się w mojej pamięci; mimo tego odchodząc czułam ból. Kłujący ból gdzieś tam w środku oraz łzy pod powiekami.

Wiedziałam, że tamto do zoba mogło już nigdy nie nadejść.

— Tommy, no nie uwierzysz!

Za drzwiami stołówki rozryczałam się już na dobre.

···

a/n: chyba... chyba jesteśmy w połowie

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top