Ⅵ - Kogo kocha doktor Douglas
Roześmiana twarz zielonookiej, rudej dziewczyny w drzwiach sprawiła, że na usta Meredith jakoś mimowolnie wstąpił uśmiech, porzucając elegancką powagę, jaką zapewne wypadało jej zachować. Dorothy miała w sobie tyle życia, że przelewało się z niej i kapało na wszystkich dokoła; małe krople wigoru wnikały we wszelkie szczeliny ludzkiej skorupy i przenikały prosto do duszy.
– Meredith! Tęskniłam za tobą, ależ urosły ci włosy! – roześmiała się Dottie, przytulając przyjaciółkę.
Jej cera nabrała bardziej rumianej barwy, uprażona przez srogie indyjskie słońce. To w Indiach właśnie spędziła ostatnie trzy miesiące, odwiedzając wuja, wysoko postawionego urzędnika brytyjskiego pracującego właśnie w zarządzie klejnotu w koronie angielskiego imperium. Meredith zaczynała lękać się, że w Indiach tak jej się spodoba, że nie wróci już do Londynu. Te obawy na szczęście rozwiał list o długo wyczekiwanej treści, który otrzymała przed tygodniem; niebawem będą mogły się spotkać.
– Urosły? Nie zauważyłam. A ty opaliłaś się bardzo, Dottie – rzekła Meredith.
Mary nakryła zaraz stolik w salonie i zaparzyła im herbaty. Dorothy wiele miała do opowiedzenia o indyjskich obyczajach i swych przygodach w tym odległym, tajemniczym państwie, choć talentu sprawozdawczego nie miała wcale i opowieści jej przypominały bardziej ciąg luźno powiązanych faktów zwieńczonych przeprosinami za bezsensowną wypowiedź. Ale do tego Meredith zdążyła się przyzwyczaić.
– I zadurzył się we mnie taki angielski oficer, druh mojego wuja, i bardzo chciał, żebym za niego wyszła. I wiesz, co mu odpowiedziałam? Że nie mogę, bo jestem kapłanką. I uwierzył! – zawołała Dottie, kończąc jedną ze swych wielowątkowych tyrad. Meredith kiwnęła ze zrozumieniem głową. – Ach, Merry, tak dobrze mi tam było. Ale jednocześnie bardzo chciałam też wrócić. To było skomplikowane.
– Słyszę właśnie.
– Słyszysz, słyszysz, i co? Nic nie mówisz! Opowiedzże co ciekawego! Czym żył Londyn, kiedy Dorothy Bloom w nim nie było?
– Londyn? Tęsknotą za tobą – odparła Meredith z uśmiechem. Dottie zachichotała.
– A dajże spokój! Co nowego u ciebie? Ilu angielskich oficerów śmiało ciebie poprosić o rękę? – spytała żartobliwie. Dziewczyna zaśmiała się nerwowo.
– Żaden dotąd. O twoje wdzięki zawsze więcej nieszczęśników zabiegało niż o rękę mojej skromnej osoby.
– Kłamczucha!
Obie roześmiały się, po czym ucichły, biorąc jednocześnie łyk herbaty. Meredith faktycznie poczuła się winna mijaniu się z prawdą. Lecz nie okłamała jej przecież. Nie miały miejsca żadne oświadczyny. A jednak...myślami wracała wciąż tam, do czytelni, gdzie już przed miesiącem...
Podskoczyła aż, czując, że ktoś rozwinął jej umysł jak papirusowy zwój i przeczytał jej myśli, gdy do salonu wślizgnął się skromnie Dante. W pierwszej panicznej chwili pomyślała, iż pragnął pokarać ją może za łgarstwo, a może za nieprzyzwoitość, lecz zdała sobie wreszcie sprawę, po co naprawdę przyszedł; na komodzie stała na wpół zakręcona butelka z czymś wyglądającym na syrop. Nagła obecność mężczyzny nie umknęła także Dottie, której wesołe oczy raptownie stały się nadzwyczaj czujne, poczynając oglądać go od stóp do głów. Dante ukłonił się nisko.
– Pokornie proszę o wybaczenie mi, że panienkom przeszkadzam. Zostawiłem tu coś. Może chociaż pozwolę się sobie przedstawić; doktor Isidore Douglas, zajmuję się panią Adkins. Miło mi panią poznać. Jeszcze raz przepraszam za najście – rzekł tak grzecznie, tak zgrabnie, jakby usiłował je obie zahipnotyzować. Dottie uśmiechnęła się lekko.
– Ależ to nic nie szkodzi. Bardzo miło mi poznać pana, doktorze. Ja nazywam się Dorothy Bloom. To pewnie to pan zostawił? – Ruchem głowy wskazała syrop stojący na komodzie. Meredith spojrzała na nią ze zdziwieniem. Wiele cech można było Dottie przypisać, ale raczej nie spostrzegawczość. Cóż, od każdej reguły są wyjątki.
Dante uśmiechnął się i podszedł we wskazane miejsce, chwytając zapomniany flakon. Zapomniany? Więc był to pierwszy raz, gdy zastosował się do jej rady odnośnie wydawania się bardziej ludzkim i pozwolił sobie na błąd.
– Cóż za oko – rzekł.
Porozmawiali jeszcze przez parę minut, aż Dante – przeprosiwszy znów uniżenie – wyszedł z salonu i zostawił je same. Dottie odczekała chwilę, odprowadzając go wzrokiem i biorąc wielki łyk herbaty, a na jej usta wstąpił uśmiech.
– Mówisz więc, że nic nowego się u ciebie nie stało, tak? – spytała z ironią. Meredith wbiła wzrok w podłogę.
– A niby cóż to takiego? Mój ojciec zatrudnił nowego lekarza dla mojej matki. Nie zmienia ich aż tak rzadko.
– Ale co to za doktor, Merry! Wiesz ty chyba, o czym mówię? Wygląda jak posąg grecki! – stwierdziła Dorothy dobitnie. I z jej ust to znaczyło naprawdę wiele, mężczyznami bowiem nie wykazywała w ogóle żadnego zainteresowania. Wyjawiła Meredith nawet kiedyś w wielkim sekrecie, iż nad nich woli swoją służkę, z którą żyła jak żona z mężem już od paru lat. W końcu czy jeden tylko przepis zna ten świat na miłość?
– Wygląda normalnie...nie rozumiem, o co ci chodzi – wybąkała zmieszana Meredith. Dottie milczała, ale w jej oczach nawet widać było, że wiedziała swoje. I miała rację.
Od ich pierwszego pocałunku minął miesiąc. Pierwszego, bo było ich więcej, lecz czy wypadało w ogóle nazywać coś takiego "pocałunkiem"? Czy może był to raczej chłodny kontakt warg, beznamiętny, mechaniczny, bezmyślny? Meredith miała niekiedy ochotę go pocałować i wiedziała, że on się zgodzi, ale on nigdy nie oddawał. Nie dawał do zrozumienia, że mu się podobało, nawet nie komentował tego w żaden sposób. Jak zwierzę, które biernie daje się głaskać. Nie byli kochankami, w żadnym wypadku. Dantego nie interesowały takie relacje. Byli przyjaciółmi, którzy czasem się całowali, bo jednemu z nich sprawiało to przyjemność. Lecz czy było w ogóle możliwe, by taki układ nie przestał odpowiadać Meredith, która czuła, że coraz bardziej przy nim...mięknie? By nie zaczęła pragnąć więcej? Lubiła udawać, że coś jest między nimi, lecz jakże pragnęła, by zabawa ta stała się rzeczywistością...
Tej nocy odwiedziła go w jego pokoju. Choć Dottie wyszła dość późno, i tak od jej wyjścia minęło już parę dobrych godzin, gdy zapukała do drzwi tak cicho, jak mogła. I weszła, już nie pierwszy raz o tej godzinie. Robiła to czasem, gdy wiedziała, że jej ojciec się nie dowie; najczęściej, gdy wracał już od jej matki i szedł spać.
Dante siedział przy biurku, tak jak zwykle, jednak wstał, widząc Meredith u progu. Uśmiechnął się, choć trudno jej było ocenić, czy szczerze.
– Och, Meredith, dobrze zawsze ciebie zobaczyć. Czy spotkanie z przyjaciółką było udane? To istotnie urocza dama.
– Owszem. Żywię nadzieję, że będziemy spotykać się częściej, odkąd powróciła do Londynu – To powiedziawszy, zaczęła śmiało zbliżać się do Dantego, śmielej zapewne, niż wypadało. – Myślałam o tobie.
– Doprawdy?
– Rozpsułeś mnie rozmową i teraz żaden partner dialogu z tobą nie może się już równać. W końcu czyż każdy inny nie jest tylko człowiekiem? – spytała, i nie wiedziała sama, czy żartuje, czy próbuje coś poważnego mężczyźnie przekazać. Dante zdecydował za nią i zaśmiał się.
– Moja droga, nie poznałem dotąd nikogo chyba o takich tendencjach do przesady.
Meredith tak nie myślała. Zbliżyła swą twarz do jego, drżąc jak zwykle z podekscytowania, lecz i czegoś jeszcze. Stanęła lekko na palcach. Podobał jej się bardzo ten magiczny moment, gdy to czyniła. Pocałowała go, z początku delikatnie, jakby ostrożnie. Poczuła, że Dante ruszył ręką, lecz opuścił ją prędko. Może w pierwszym odruchu zapragnął ją odepchnąć, jednak opanował się i postanowił jej poddać.
Meredith znów zadrżała, czując, jakby jej lędźwiami płynęła jakaś mroczna, lecz w swym mroku niezwykle rozkoszna materia. Zaczęła napierać na niego mocniej i zauważyła, że coraz łatwiej jej było porzucić wszelką samokontrolę i ulec samej sobie. Nie odrywając od niego ust, zrobiła parę kroków w przód, on zaś w tył, idąc za jej naporem. Doprowadziła go ślepo aż do łóżka, a gdy stanęło im ono na drodze, przewróciła go na materac, przygważdżając doń jego tułów ciężarem swego ciała. Choć skóra Dantego była chłodna, Meredith zrobiło się ciepło.
I gdy ona gotowa była pogrążyć się jeszcze bardziej we wstydliwym uczuciu, które nią zawładnęło, a którym z nikim innym nie byłaby skora się podzielić, on odepchnął ją delikatnie, lecz stanowczo, i rozłączył ich usta. Nim dziewczyna zdążyła się odezwać, on wyprostował się, wpierw siadając pionowo na materacu, a chwilę potem wstając. Poprawił płaszcz, który wygniotła o prześcieradło.
– Wystarczy, Meredith – rzekł z dziwną stanowczością w głosie. Jej imię wypowiedział wyjątkowo wyraźnie. Czytała kiedyś, że poznać i wypowiedzieć prawdziwe imię demona znaczy zdobyć nad nim kontrolę, opanować go. Może to samo próbował zrobić z jej zwyczajnym, ludzkim zbitkiem dźwięków jej przypisanym.
Poczuła, że jej policzki zapłonęły czerwienią. Pożądanie w mgnieniu oka ustąpiło okropnemu upokorzeniu, gdy zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Cóż Dante musiał o niej pomyśleć? A co jej ojciec by o tym pomyślał? Uznałby ją pewno za nierządnicę, gdyby ujrzał, co robiła z mężczyzną, który nie tylko nie był jej mężem, ale nawet narzeczonym, ba! Nawet jej ukochanym! Ale Dante był taktowny i mówił tak spokojnie, jak zwykle. Jeśli pomyślał o niej jak o ladacznicy (co przecież dalsze nie mogłoby być od prawdy, bo zawsze prowadziła się dobrze), to nie dał po sobie tego poznać.
– Nie chciałbym, abyś przywiązała się do mnie zbytnio w sposób, w jaki kobiety przywiązują się do mężczyzn i vice versa, Meredith. Nie zniosę widoku twego rozczarowania – powiedział Dante uprzejmie. – Pamiętaj, że nie jestem naprawdę mężczyzną, to tylko forma mego śmiertelnego ciała. Bycie mężczyzną wymaga bycia człowiekiem.
– Nie najlepiej znasz się na ludzkich uczuciach, Dante – odrzekła Meredith. – Co się dokonało, odstać się nie może. A ja sądzę, że mogłam się do ciebie przywiązać na więcej niż jeden, prymitywny sposób. Nie jesteśmy mężczyzną i kobietą. Jesteśmy mroczną, zakazaną księgą i skromną poszukiwaczką prawdy, która pragnie ją przeczytać. Nie kolejnym głupim, do pięt tobie niedorastającym człowiekiem, jakiego spotykasz na swej drodze. Jestem kimś więcej i wiem, że to dostrzegasz.
– Ależ nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że należysz do wybitnych jednostek swego gatunku. Nie śmiałbym wprost temu zaprzeczyć. Dlatego też mogę z czystym sercem i spokojnym umysłem oczekiwać od ciebie, że zrozumiesz tak wiele konceptów, których wielu ludziom nie trwoniłbym czasu nawet przedstawiać. I jednym z nich jest świadomość tego, że istota, którą ja mógłbym kochać, nie może zmieścić się nawet w granicach ludzkiego poznania. By ją pojąć, musiałabyś postradać wszystko, co czyni cię przedstawicielką tego pięknego rodzaju. Nie chciałbym tego dla ciebie. – Jego cierpliwość i spokojne słowa doprowadzić mogłyby do szału. Może i wiedział wszystko, lecz nie zdawał sobie sprawy z tego, że gorące emocje te kostki lodu tylko podgrzewają. Meredith była zawstydzona, nawet bardzo, ale pewna była, że nie trafi się lepsza okazja, by rzec mu to wszystko. W szale uczuć nie pojęła nawet tego, z jaką łatwością wyznała mu coś na kształt miłości. Być może przez to, że i Dante nie wydawał się tym szczególnie przejęty.
– Więc kogo takiego kochasz, kto nie mieści się w moim pojęciu? Masz demona, który znaczy tyle dla ciebie, co ty dla mnie? – Darmo ojciec uczył ją, że to mężczyzna powinien wyrzekać takie wyznania, bo damie to nie przystoi, jeżeli nie rozmawia ze swoim mężem.
Dante milczał przez krótką chwilę.
– Tak.
– Więc dochowujesz wierności? Komuż to?
– To znacznie bardziej skomplikowane, niż objąć zdoła to ludzki język, Meredith. Wierność jest słowem potrzebnym ludziom, lecz nie odda tego, co wśród mojego rodzaju obowiązuje. Serdeczny ten mój przyjaciel odwiedzi mnie niebawem, czy też powiedzieć powinienem może przyjaciółka, aby ukłonić się słowu, jakim określasz moją z nią relację.
– Chcę go poznać.
– Poznać? – Dante zdziwił się, jednak Meredith była nieustępliwa.
– Tak, chcę go zobaczyć. Pozwolisz mi na to? Dante?
– Nie sądzę, abyś powinna kalać swoje oczy jego postacią. Nie będzie wyglądał jak człowiek, nie przyjdzie w ludzkim ciele. Raczej skleconej prędko materialnej formie, dzięki której może znaleźć się w tym zbudowanym z materii świecie.
– Sądzisz, że tego nie zniosę? Że jestem za słaba?
Dante przez chwilę wyglądał, jakby sam zastanawiał się nad odpowiedzią na to pytanie. Westchnął głęboko. Był jak ojciec uginający się powoli pod prośbami rozpieszczonej córki.
– Twoja wybitność jest niepodważalna, jednak ludzie zwykle niedobrze reagują na widok demona, który nie poczyni starań, aby objawić się im w formie bardziej przystępnej. Ale może ty... – Milczał przez chwilę. – Dobrze. To będzie jutro w nocy. Jeśli naprawdę pragniesz go poznać, zechcij przyjść wtedy tutaj i zobaczyć sama.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top