Ⅰ - Doktor Isidore Douglas

 Meredith podniosła się z miękkiego, przykrytego kotarą baldachimu łóżka, dziwiąc się sama nad własnym roztrzepaniem. Doznała przykrego, lecz częstego bardzo zjawiska zapominalstwa, i to w formie wyjątkowo upokarzającej dla jej przeważnie przenikliwego umysłu. Ułożywszy się już na materacu, by kontynuować zaczętą w czytelni lekturę, zdała sobie sprawę, że zapomniała wziąć z dolnego piętra książki, którą pragnęła dokończyć. Skrzywiła się sama do siebie. Ciekawe, kiedy zapomni zabrać stamtąd także głowy.

 Wygładziła delikatnie suknię, która pogniotła się od niedbałego ułożenia na łożu, i otworzyła drzwi do swej sypialni, gotowa zejść z powrotem do czytelni po swą dzienną dawkę intelektualnego rozpsucia. Gdy jednak to zrobiła, w progu zatrzymały ją dźwięki, które nie należały do zwykłego gwaru tego domu (marginalnego zresztą). Dochodziły z dołu i wymagało to chwili analizy, nim Meredith pojęła, że były to głośne, serdeczne powitania i pozdrowienia. Jeden głos poznawała – jej ojciec. A drugi?

 Westchnęła głęboko na fatalny moment, jaki nowy doktor, który miał zajmować się jej matką, wybrał sobie na przybycie. Nie miała ochoty być oglądana jak maskotka, bezmyślna ozdoba posiadłości. A zawsze tak właśnie kończyło się, gdy los zmuszał ją, by przedstawić się gościom, ważnym, nieważnym, nawet służbie. Zwykle zamykała się w pokoju, gdy słyszała, że jej ojca ktoś odwiedza. Udawała, że tego nie słyszy, nawet wtedy, gdy ją wołał – wiedziała, że zaraz o tym zapomni. 

 Przez chwilę stała w miejscu, zupełnie bez celu, przysłuchując się podejrzanie wręcz serdecznej rozmowie na dole. Ten drugi mężczyzna, nowy lekarz jej matki, miał taki przyjemny głos. Z tego co wiedziała, jej ojciec zatrudnił go, bo za swoje usługi życzył sobie bardzo skromnej zapłaty. Poprzedni doktor wcale nie prosił o wiele, ale tak to już jest z tymi bogatymi, że ciągle myślą tylko, na czym jeszcze oszczędzić. Meredith słyszała stukot laski, którą nieznajomy dzierżyć musiał w ręku. Dobrze, znaczy, że nie był prostakiem. 

 W końcu Meredith poznała bezsensowność stania w miejscu i snucia bezpłodnych przypuszczeń. Musiała zejść po książkę, prędzej czy później, i choćby czekała długo, to minęłaby ich w salonie. Ojciec uprze się pewnie, by Mary zaparzyła herbatę. W dodatku Meredith żywiła nadzieję, że jeśli zejdzie i przywita się grzecznie, to może ojciec zdecyduje się to docenić. Zawsze ją o to prosił, któraż córka odmawiałaby wiecznie rodzicowi tak prostej przyjemności? Podciągając delikatnie białą suknię, by nie wywrócić się na schodach, zeszła na dół, zbliżając się do obu męskich głosów z nieuchronnością stalowej kuli, która pędzi, by uderzyć w pozostałe w wahadle Newtona. 

 – Och, tu jesteś! Idealnie się składa. Panie doktorze, oto moja córka, Meredith – oznajmił wesoło jej ojciec, nim jej sylwetka w pełni wyłoniła się zza ściany. Te słowa powinny wypełnić ją niechęcią i instynktem ucieczki, tak było zawsze, ale nie tym razem. Nie przy tym gościu. Dziewczyna dygnęła uprzejmie, nie bez zaskoczenia, które starała się nieudolnie maskować. 

 Nowy doktor nie do końca wyglądał tak, jak się spodziewała. 

 W sieni stał szczupły, młody mężczyzna, pewnie niewiele starszy od niej – to ją najbardziej zdziwiło. Sądziła, że zobaczy dojrzałego człowieka, nie staruszka, ale i nie kogoś, kto niedawno jeszcze nazywał się pewnie studentem. Był trupio blady, o skórze zbliżonej barwą do mleka, jakby chorował poważnie, a jednak prócz swej karnacji wyglądał zupełnie zdrowo. Włosy miał zaś czarne jak węgiel, kolorem pasujące idealnie do kapelusza, który zdjął w uprzejmym geście, kamizelki i płaszcza. Jego ubiór zdał się jej wyjątkowo nienaganny, przystający bardziej arystokratom niż zwykłym lekarzom. Dzierżył laskę nietanią, dobrej jakości, ze srebrną gałką na szczycie, a ściskał ją ręką owiniętą białymi rękawiczkami, które zakładano się na wieczór. Jedwabny krawat zawiązał tak starannie, że niemal nieludzko, jakby zrobiła to za niego maszyna. 

 Dygając, Meredith pozwoliła sobie na jeszcze jedno dyskretne spojrzenie na jego twarz. Uśmiechał się grzecznie, patrząc na nią z zainteresowaniem. Miał ładne oczy, w nich sympatyczne spojrzenie. Jednego, czego zupełnie się nie spodziewała, nie mogła mu odmówić – był przystojny. 

 – Dobry wieczór panu – powiedziała mechanicznie. Na to mężczyzna skłonił się przed nią płytko. 

 – Dobry wieczór. Nazywam się Isidore Douglas, będę opiekował się pani matką. Niezmiernie miło mi panią poznać, panno Adkins. 

 – Meredith, pójdź po Mary, żeby zrobiła doktorowi ciepłej herbaty. Musiał zmarznąć na zewnątrz. I poproś, by zaniosła jego rzeczy do jego nowego pokoju na górze; bez obaw, doktorze, zadbałem, by mieszkało się w nim panu wygodnie – oświadczył pan Adkins. Doktor Douglas zaśmiał się. 

 – Och, proszę nie kalać swej szanownej córki zadaniami służby. Obędę się bez herbaty, a jeśli służba się nie zjawi, sam zaniosę chętnie swój bagaż na górę.  

 Korzystając z wymiany grzeczności pomiędzy jej ojcem a nowo poznanym doktorem Douglasem, Meredith czmychnęła dyskretnie do czytelni, gdzie zostawiła otwartą książkę, na której jej zależało. Obowiązek swój jako córki uznała za wypełniony, nawet jeśli może nie wypadało tak szybko zniknąć, ale przecież zbyt drastyczne zmiany na lepsze ludziom szkodzą. A teraz zanim zapomni – ostatnie wydarzenia pokazały, że była na to wcale podatna. Łudziła się, że może gdy wyjdzie, mężczyźni przeniosą się już gdzie indziej, nie ruszyli się jednak z miejsca, gdzie musiała ich minąć. Na jej widok pan Adkins zmarszczył nos. 

 – Meredith! Cóżże to za maniery, by tak znikać bez zapowiedzi? Uraziłaś doktora. 

 – Nie, ależ skąd – wtrącił doktor Douglas, nie przestając się uśmiechać. Dziewczyna spojrzała w ziemię, udając skruchę.

 – Poszłam po książkę...

 – Och, do licha, ty i te twoje książki!

 – A cóżeż takiego pani czyta? – zapytał doktor Douglas z ciekawością. Nie czekał jednak na odpowiedź. Starczyło mu jedno spojrzenie na obwolutę, przysłoniętą dodatkowo jej dłonią, by odczytać tytuł. – Also sprach Zarathustra, jeśli dobrze widzę? Niezwykłe, czytuje pani pisma Nietzschego w oryginale?

 Pan Adkins spojrzał na mężczyznę ze zdziwieniem. Ciężko powiedzieć, czy wynikało ono bardziej z tego, jak łatwo spostrzegł litery, czy może z tego, że do czytelnictwa dziewczyny odniósł się z czymś innym od ironicznej pobłażliwości. Meredith kiwnęła głową, nieśmiało, tak jak było to uprzejme, choć pytanie to tak naprawdę nie wprawiło jej w zakłopotanie.

 – Kiedy mam ochotę...

 – To nadzwyczaj trudna książka – rzekł mężczyzna z rosnącym podziwem. – Nietzsche zmarł nie tak dawno temu, słyszała pani o tym? 

 – Tak, następnego dnia. – Doktor kiwnął głową. 

 – Widzę, że ma pan bardzo niezwykłą córkę, panie Adkins. 

 – Ech, proszę jej nie schlebiać zbytnio. Właściwie to sądzę, że powinien pan kiedyś przebadać ją przy okazji pod kątem kobiecej histerii...czy jakże lekarze ten dziwny stan nazywają – odmruknął mężczyzna. – Sam pan miał okazję zobaczyć, że potrafi zachować się niestosownie...jeszcze bardziej, niż robiła to moja żona, zanim zachorowała. Nie możesz temu zaprzeczyć, Meredith. Meredith?

 Ale dziewczyna, korzystając z kolejnej chwili rozmowy dwójki mężczyzn między sobą, udała się już na górę, do piersi przyciskając zapomnianą książkę. 

❧☸☙

 Tego wieczora, gdy doktor Douglas znalazł się już w swoim pokoju i prawdopodobnie zajął rozpakowywaniem rzeczy osobistych, Meredith usłyszała pukanie do drzwi swej sypialni.  Nie bez poirytowanego westchnięcia odłożyła książkę na stolik nocny i wstała z łóżka. Oczywiście spodziewała się, kogo ujrzy w progu, dlatego też nie zdziwiła się, gdy otworzyła i ujrzała tam swego ojca. 

 – Sądzę, że powinniśmy porozmawiać o twoim dzisiejszym zachowaniu, Meredith – powiedział surowo, wchodząc do środka. Dziewczyna zamknęła za nim, akceptując, że zbliża się raczej mało przyjemna rozmowa. 

 – Słucham, ojcze. 

 – Powinnaś była zachować się znacznie uprzejmiej wobec doktora Douglasa – zawyrokował twardo. – Uciekłaś, nim zdążył dobrze cię obejrzeć. A wykazał zainteresowanie twoją osobą, wiele wskazuje wręcz, że cię polubił. Powinnaś przyjąć to z większą wdzięcznością, niewielu mężczyzn w twoim życiu zechce tak pobłażliwie spojrzeć na twój męski umysł. – Słowa "męski umysł" wypowiedział z pogardą. Miało być to równe domniemanej hańbie, jaką mężczyźnie przyniosłoby posiadanie umysłu kobiecego. 

 – Ponieważ jestem kobietą, kobiecy jest i mój umysł – odparła Meredith nieco krnąbrnie. Ojciec spojrzał na nią surowo. 

 – Wiesz doskonale, co mam na myśli, Meredith. Wykształcenie jest dobre, lecz nie należy dopuszczać się przesady. A już na pewno należy docenić, gdy ktoś tak życzliwie się do niego odnosi. Sama wiesz, że jednego możesz być pewna jak śmierci: że nie pozwolę, iżby moja córka była starą panną. Lepiej więc szukaj męża, który pozwoli ci na tę błazenadę, nim ja ci znajdę takiego, który jej nie zniesie. 

 – Męża? – spojrzała mu głęboko w oczy. – Nie myślisz już chyba o wydaniu mnie za mężczyznę, którego poznałam przed trzema kwadransami. 

 – Dziecko drogie, mnie tam nie zależy wcale, żeby on dostał twoją rękę. To zwykły lekarz, nawet jeśli ma tytuł.

 – A ma? – zdziwiła się Meredith.

 – Owszem, to arystokrata, może sam by ci powiedział, gdybyś nie uciekła zrazu do swoich głupot. Ja nie mówię, że z nim akurat powinnaś się zaręczyć, jeszcze nie poznałem nawet dobrze, kto to jest. Tyle tylko twierdzę, że wdzięczniej powinnaś przyjmować męskie zainteresowanie i mniej odstraszać od siebie. Żeby ci dobrze w życiu było i w miłości, jak cię w końcu odnajdzie. 

 – Postaram się – odparła chłodno. Ojciec wziął głęboki wdech, patrząc jej prosto w oczy. Zawsze tak robił, gdy przestawał być na nią pogniewany. 

 – Doktor Douglas na pewno chętnie porozmawia z tobą o książkach, jeśli będziesz kiedyś miała na to ochotę. To ogromnie wykształcony człowiek. Nie zdziwię się, jeżeli po jakimś czasie naprawdę zechcesz za niego wyjść... – powiedział, tym razem jednak tonem bardziej żartobliwym. Meredith zaśmiała się.

 – Tak, oczywiście. A wtedy przyznam ci, że pierwszy dostrzegłeś, jak Eros napina cięciwę. 

❧☸☙

 Meredith nie spała nigdy tak źle, jak tej nocy. Płytko i z przerwami, to prawda, ale najważniejsze było, że nawiedził ją wtenczas tak okropny koszmar, że rankiem zbudziła się zlana potem. Coś w koszmarze tym odznaczało go od zwykłych, które miewała często. Gdy nikt nie pytał jej, co, wiedziała, lecz gdyby miała to wyjaśnić, nie umiałaby. Być może to, jak poszerzał paletę jej uczuć i kazał doświadczać takich, o jakich nie sądziła, że są możliwe. A być może to, jak z najwyższą dokładnością nawiązywał do rzeczywistości.

 W śnie tym, w który zapadła dopiero późną nocą, ujrzała cień, siłę o przerażającej potędze, jak wkradała się do jej domu przez szczeliny w oknach, drzwiach, nawet ścianach, choć one przecież szczelin mieć nie powinny. Nie mogła być pewna, skąd wiedziała, że cienista maź kryła w sobie tak nienadającą się do pojęcia ludzkim umysłem moc, ale czuła to. W snach czasem odczuwa się intuicyjnie informacje, które zupełnie nie powinny być dla śniącego dostępne – ona więc wiedziała, że to coś mogłoby zrobić wszystko. I wprawiało ją to ni to w czyste przerażenie, ni to w czysty zachwyt. W płaczliwą rozpacz, która łączyła w sobie wszystko, co dotąd w swoim życiu czuła.

 Maź układała się w cienkie strużki, które mknęły po podłodze, płynąc po bajecznie drogich dywanach i bez chwili zastanowienia omijając wszelkie przeszkody. Widziała wszystko bardzo wyraźnie, wyraźniej niż w snach widzi się zwykle. Ze skrupulatnością skupionego architekta oddawała w swym sennym koszmarze każdy fragment swego domu. Żaden metr sześcienny nie był wolny od przepływu cienistej substancji, żaden nie był czysty.  Wszystko lepiło się od tej płoszącej siły, tak wielkiej, że obcowanie z nią mogłoby doprowadzić do obłędu, ale tak pociągającej, że obłęd ten wydawał się zupełną rozkoszą.

 A gdy czarne strugi pozaziemskiej wydzieliny spotkały się w jednym punkcie, na samym środku pokoju dziennego, uniosły się na jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów ponad podłogę, zlepiły ze sobą i z ich obrzydliwego tańca powstała sylwetka doktora Douglasa. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top