Ⅲ - Boska komedia

 Nazajutrz Meredith uznała, iż kocha swoją matkę o wiele za bardzo, a o wiele za mało ufa doktorowi Douglasowi, by tak bezkrytycznie oddać ją w jego nieludzkie, nigdy niedrżące ręce. Należała do licznych na tej ziemi istot upartych. Zauważyła, że pierwsze wizyty doktora u pani Adkins miały do tej pory miejsce koło godziny ósmej rano każdego dnia – niedługo przed przyjściem Mary, która przebierała kobietę i podawała jej śniadanie. Do tej pory Meredith korzystała z tej wiedzy, by go unikać. Dziś zapragnęła jednak zrobić z niej użytek zgoła odwrotny.

 Otworzyła delikatnie drzwi do pokoju swej matki. Był mniejszy od sypialni jej ojca, ale to dlatego, że kiedyś znajdowało się tam jedno z pomieszczeń do spania dla gości. Małżeństwo nie od zawsze sypiało przecież osobno. Dopiero choroba matki zmusiła ich do rozłąki – wpierw dojmującej, później chyba już dosyć obojętnej. Meredith miała wrażenie, że jej ojciec mniej po tym rozpaczał, niż by mógł. Przychodził do kobiety zawsze ukradkiem, najczęściej późnym wieczorem, a gdy wychodził, ona była jakby smutniejsza niż wcześniej. Meredith czasem zastanawiała się, czy jeśli wyjdzie za mąż, to jej życie też tak będzie wyglądać. Wpierw kura domowa, ograniczana na każdym kroku, później zbędny ciężar. To jej rodzice tak niefortunnie związali się węzłem małżeńskim? A może taki już ten węzeł po prostu był, niezależnie od tego, kogo i jak wiązał?

 Usiadła ostrożnie na fotelu przy łóżku. Jej matka jeszcze spała. Wyglądała, jakby coś jej się śniło, ale Meredith nie umiała stwierdzić, czy to był dobry sen, czy raczej koszmar. Powieki kobiety zaciskały się w skupieniu. Cóżkolwiek zesłał jej Morfeusz, zajmowało ją to bez reszty. 

 Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi, Meredith natychmiast odwróciła ku nim wzrok, choć bez gwałtownego ruchu głową. Ujrzała doktora Douglasa, jak wchodził powoli do pokoju. Na jego twarzy nie widziała zaskoczenia jej obecnością, mimo to rzekła cicho:

 – Zapragnęłam dzisiaj panu towarzyszyć, doktorze. Czy mogłabym?

 – Domyśliłem się o tym, gdy usłyszałem, że pani tu zachodzi. Oczywiście mogłaby pani, niezmiernie byłbym pani towarzystwem zaszczycony – odparł mężczyzna miękko. Meredith odwróciła wzrok z powrotem na matkę, gdy doktor Douglas podszedł do łoża niemal bezgłośnie.  – Wolałaby pani pewnie, by to pani ją obudziła? – spytał. 

 Meredith wstała i nachyliła się nad kobietą, po czym ostrożnie złapała ją za ramię. Zaczęła potrząsać nim bardzo delikatnie, szepcząc "dzień dobry, mamo". Robiła to, aż kobieta nie drgnęła pod nią i nie rozwarła oczu. Nie był to jednak ruch pełen leniwego rozespania, życzenia, by sen potrwał jeszcze dłużej. Raczej ruch gwałtowny, neurotyczny, pełen energii, jakiej człowiek dopiero obudzony mieć nie powinien.

 – Och! – jęknęła pani Adkins z trudem, podrywając się do góry, gdy tylko Meredith się cofnęła. Podniosła tors aż do pozycji siedzącej, w której została, choć kosztowało ją to niemało wysiłku. Jej oczy, zwykle zamglone i obojętne, pełne stały się przerażenia.

 Doktor Douglas błyskawicznie pojawił się przy chorej. Oparł jej plecy o swoją lewą rękę, którą zaczął stopniowo opuszczać, usiłując położyć ją z powrotem na materacu.

 – Proszę się nie przemęczać – powiedział uspokajającym, lecz stanowczym głosem. Kobieta posłuchała. Gdy doktor cofnął przedramię, ona wróciła do pozycji leżącej, wciąż jednak oddychała głęboko, wyraźnie czymś przejęta. Uniosła ręce do twarzy i zakryła oczy, w których prawdopodobnie pojawiły się łzy.

 – Mamo, co się stało? Mamo? – pytała przestraszona Meredith. Doktor Douglas spojrzeniem zdawał się poprosić ją o spokój. Kobieta otworzyła drżące usta.

 – Miałam tak...straszny sen... – Pociągnęła nosem. – Coś było w naszym domu, coś czarnego...coś strasznego...bardzo bałam się tego... – rzekła, po czym przerwała, dłużej, niż było dla niej typowe, gdy próbowała przywołać swój przymroczony umysł do znalezienia najodpowiedniejszych słów. Doktor Douglas kiwnął głową.

 – W porządku, pani Adkins. To tylko sen. Nic już pani nie grozi, proszę spojrzeć. Odwiedziła panią pani córka. – Kobieta spojrzała na Meredith, jednak jej oczy zaszły tylko rzewniejszymi łzami.

 – Ale to coś zmieniło się w...w... – Kobieta rozpłakała się już zupełnie, drżącą ręką wskazując tylko dokończenie swego zdania.

 Doktora Douglasa. 

❧☸☙

 Wieczór tego dnia Meredith spędzała w czytelni, tak jak przeważnie. Poranne zdarzenie przejęło ją, ale niewiele mogła z tym zrobić, choć...nie mogła zapomnieć momentu, który nastał po tym. Ona i doktor Douglas spojrzeli sobie w oczy, ona spojrzeniem oskarżającym, wściekłym, on spłoszonym, jakby lękał się jakiejś kary. Tak nie patrzy ktoś, kto niczego nie ma na sumieniu. Przez chwilę miała wrażenie, jakby stracił pewność, co powinien zrobić. On jednak poza tą jedną chwilą słabości, tym jednym spojrzeniem, nie zawahał się – uspokajał panią Adkins tak zręcznie, tak kojąco, że i Meredith przy okazji wyciszył. Kolejny bardzo zły znak. Człowiek nie powinien mieć takiej siły oddziaływania. 

 Dziewczyna uniosła wzrok na wejście do czytelni, tym razem nie pozwalając się zaskoczyć tym, kto taki weń stanął. Doktor Douglas uśmiechnął się do niej, choć uśmiech ten zdał jej się krzywy, niezręczny. Nie odezwała się, pozwoliła mu zrobić to pierwszemu. 

 – Widzę, panno Adkins, że rzadko się zdarza, by nie można było pani tu zastać – rzekł na wpół żartobliwie. Meredith nie pozwoliła żartom zniwelować chłodu, z jakim zamierzała go traktować.

 – W istocie. Czy czegoś pan tutaj szuka, doktorze? – Tak bardzo nie mogła w sobie zdzierżyć wrodzonego cynizmu, który przywodził jej na myśl, by dodać: "może Pisma Świętego, by przeczytać jeszcze raz o Józefie i faraonie?". 

 – Ależ nie, najwyżej pani. Czyż miałaby pani ochotę zdradzić, co tym razem pani czyta? 

 – Nic szczególnego – odparła twardo, finalnie, nie mając zamiaru niczego już dodawać. Doktor Douglas kiwnął głową.

 – Znudziła panią już pewnie nachalność tego pytania. Zechce mi je pani wybaczyć. 

 – Zechcę, nie zechcę, ale nadal mnie trapi, w czymże takim mogę panu pomóc. – Przygryzła się delikatnie w język, obiecując sobie, że bardziej panować będzie w przyszłości nad manierami. Doktor Douglas nie czynił przysług jej zamiarom, gdy z pokorą na twarzy przyjmował jej niegrzeczność. Mógłby się chociaż zirytować. 

 Nie odpowiedział od razu, podszedł tylko do fotela, w którym siedziała, i usiadł na siedzeniu obok. Meredith uniosła brwi. Gdyby nie przysięga uprzejmości, którą złożyła sama sobie, z pewnością z jej ust umknęłaby zaraz jakaś kąśliwa uwaga.

 – Panno Adkins, widzę, że to pani zupełnie nie bawi. Pozwoli mi więc pani przejść do sedna rzeczy. Byłbym niezmiernie zaszczycony, gdyby zechciała zezwolić mi pani nazywać się swoim przyjacielem. 

 Meredith spojrzała na niego ze zmieszaniem. Spodziewała się różnych odpowiedzi, ale taka nie przyszła jej do głowy. Szczęśliwie doktor Douglas nie pozostawiał jej długo w stanie zdumienia, jakby sam zdawał sobie sprawę z dziwaczności swoich słów. Szybko dodał:

 – To oczywiście nie będzie możliwe, póki nie zdradzę pani prawdy o sobie, której i tak się pani domyśla, dlatego tajenie jej przed panią byłoby jedynie nietaktem z mojej strony. Uczynię to w dowód sympatii. Nie robiłem tego nigdy do tej pory, może wierzyć mi pani na słowo, panno Adkins, ta sytuacja wymaga jednak wyjątku. Decyduję się zawierzyć pani intelektowi. – Dziewczyna milczała, sama nie będąc pewna, co powinna odrzec. 

 – Co takiego strasznego może pan przed wszystkimi skrywać, doktorze? – powiedziała w końcu, choć sama wyczuła jałowość tego pytania. Na twarz mężczyzny wstąpił spokojny półuśmiech.

 – Może być to dla pani dosyć szokująca informacja.

 – Kogo pan zabił? – zapytała chłodno. Nie wiedziała sama, czy żartowała, doktor Douglas zadecydował jednak za nią, gdy zaśmiał się delikatnie.

 – Ależ zapewniam panią, że nikogo. Proszę zechcieć mnie wysłuchać: nie pochodzę, jak mogłoby się wydawać, z Anglii, nie przybyłem bowiem ze świata, który pani nazwie swoim. Ludzie nie mają dostępu do miejsca, skąd przyszedłem, do oglądania go nie nadają się bowiem ich ciała i umysły. Umieją jednak nazwać takich jak ja i moi pobratymcy. Będzie dla pani z pewnością nieprzyjemne, gdy przyznam się, że zowią nas demonami.

 – Nie wiem – przerwała mu Meredith – jak mogłam dać nabrać się na pana uprzejmość, gdy widzę teraz, że jest pan tak bezczelnym kpiarzem, doktorze. Nie mam ochoty słuchać dużej, jak pan sobie ze mnie dowcipkuje. Nie rozumiem, skąd u pana czelność, by żartować z córki własnego chlebodawcy. 

 – Pani obelgi są tu na miejscu. Gdybym żartował, na pewno zasługiwałbym, by kazać mnie, dawnym zwyczajem, wybatożyć. Jednak mówię pani spokojnie, bo wiem, że na pewno trudno pani w to uwierzyć, że nie ośmieliłbym się tak z pani kpić – powiedział doktor Douglas poważnie. – Nieuczciwe ze strony ludzi jest nazywać wszelkie duchy, które żyją poza ich pojęciem sługami Lucyfera. O Bogu i diable wiem tyle dokładnie, ile pani, żadnemu na pewno nie służę. Wśród mojego rodzaju także nie ma zgody, czy jacyś są. Istniejemy po prostu równolegle z ludźmi, tak jak oni równolegle żyją ze wszelkimi innymi formami życia. Większość z nas nie angażuje się zupełnie w życie ludzkie, cóż bowiem, mówią, obchodzą ich te małe, śmieszne istotki. – Uśmiechnął się nieznacznie, wypowiadając te słowa. – Ja należę jednak do tego nielicznego odłamu mego gatunku, który czuje do nich niewytłumaczalną, trudną do stłumienia sympatię, która narodziła się już wówczas, gdy z błota i patyków budowali swe pierwsze miasta. Skazałem się na ludzkie ciało i ludzkie zmysły, by przeżyć wśród nich krótką chwilę, nie dłużej niż sto lat, poznać nieco ich obyczaje i nacieszyć się ich towarzystwem. Najlepiej towarzystwem ludzi takich, jak pani.

 – Co pan opowiada mi znowu za androny, doktorze? Jak panu nie wstyd? – wściekła się Meredith. 

 – Rozumiem pani przejęcie. Czuję się zobowiązany podkreślić raz jeszcze, iż mówię prawdę i tylko prawdę.

 – Czy lekarz, za którego się pan podaje, nie powinien wiedzieć, gdy mu doskwiera psychiczna choroba? Czy nie powinien znać się na nich? Mój ojciec dowie się o pańskich żartach, a może pańskich złudzeniach, i z pewnością nie pozwoli się panu zbliżyć już do mojej matki. 

 – Panno Adkins, proszę spojrzeć na książkę, którą trzyma pani na kolanach.

 Prośba ta wprawiła ją w tak duże zdezorientowanie, że mimowolnie spełniła ją, nie zastanawiając się nad tym, że jeszcze przed chwilą uznała doktora za obłąkanego. Zbiór opowiadań Edgara Allana Poe otwarty był dokładnie na środku, rozłożony oboma skrzydłami na jej nogach. I nagle ujrzała, choć nie wykonała żadnego, najmniejszego nawet ruchu, że strona przewróciła się sama, a za nią kolejna, kolejna, coraz szybciej, jakby duch jaki kartkował ją niewidzialnymi palcami.

 Pisnęła ze strachu i zrzuciła zrazu książkę z kolan, ciskając nią tak daleko, jak tylko się dało, jakby wstąpił w nią sam Szatan. I może tak było. Gdy tom wylądował na podłodze, strony przestały błyskawicznie się przewracać, co wytłumaczył zaraz doktor Douglas.

 – Najpokorniej przepraszam panią, że odważyłem się tak ją wystraszyć, nie to miałem w zamiarze – rzekł. Merdith spojrzała mu w oczy i poczuła od razu taki lęk, jak jeszcze nigdy w życiu. Przypomniała sobie ciemną maź, jaką widziała w snach, i natychmiast odnalazła w nim ją właśnie, stwardniałą, wykutą, by przypominała ciało ludzkie. Zerwała się z fotela, gotowa uciekać dalej niż to możliwe, i rzuciła się w stronę drzwi. Coś jednak zatrzymało ją tuż przy nich, coś, co pochodziło z wnętrza jej samej. Może ciekawość. Może paraliż. A może to grawitacyjne przyciąganie, które możliwe, że właśnie znalazło swoje wytłumaczenie. 

 Odwróciła powoli głowę w jego kierunku, choć dłoń miała już na klamce, by wybiec z pomieszczenia i więcej już go nie oglądać. 

 – Chcę wiedzieć, jak masz na imię – wypaliła. Nie wiedziała, dlaczego. I nie była pewna, dlaczego zaczęła mówić do niego, jakby był rzeczą; nie tylko mówić tak, ale tak i na niego patrzeć. Żadne "panie doktorze" nie zdawało jej się już potrzebne, gdy ujrzała w nim tę ciemną, przerażającą breję ze snów.

 – Swego prawdziwego imienia nie mogę pani wyjawić, ogranicza mnie w tym niestety moja krtań ludzka. Nie jest zdolna do wymówienia słów języka, którym posługuje się mój gatunek. Pani współcześni upodobali sobie jednak nazywać mnie Dante.

 – Dante...? Jak...? – Słowa ugrzęzły jej w gardle. Doktor Douglas...nie, nie doktor Douglas, Dante kiwnął pobłażliwie głową.

 – Jak ten, który przemierzył wszystkie kręgi piekła, owszem. Sądzę, że to właśnie skojarzenie zdecydowało o takim mnie ochrzczeniu – rzekł spokojnie. 

 – Dlaczego pan tak żartuje sobie ze mnie? – spytała, a jej głos zadrżał, gdy w jej oczach zrodziły się łzy. Nie wynikały ze smutku, przypominały bardziej takie, które roni człowiek instynktownie, gdy zbliża się do żrącej substancji lub zbyt głęboko wkłada coś sobie do gardła. Dante spojrzał na nią współczująco.

 – Ależ ja nie żartuję zupełnie, naprawdę. Nie śmiałbym tak okrutnie bawić się pani kosztem. Proszę się nie przestraszyć, panno Adkins, tym razem panią ostrzegę. – Ledwie wypowiedział te słowa, a z półek zaczęły zsuwać się nagle wybrane książki, najpierw wysuwać się, chwiać niebezpiecznie, wreszcie wypadać. I tak jak wcześniej, wszystko działo się coraz szybciej, strony fruwały, lecz żadna nie odpadła, jakby niewidzialna ręka czuwała, by nic im się nie stało. 

 Meredith nie powstrzymała krzyku. Zakryła oczy, nie chcąc patrzeć na to ani chwili dłużej. Wciąż słyszała trzepot stron, jednak gdy rozszerzyła palce, by spojrzeć przez nie, co się dzieje, ujrzała, że wszystko wróciło do pierwotnego ładu. Ostatnia książka wsuwała się z powrotem na półkę, dokładnie tam, gdzie stała. 

 – Proszę się nie martwić, nic im się nie stało – rzekł Dante, jakby przeczuł jej zmartwienie. 

 – Czego ty chcesz ode mnie, która poczwara cię urodziła?! – wybuchła dziewczyna. – Po co przychodzisz do mnie ze swojego piekła?! Czy myślisz, że nie znamy powodów, dla których synowie szatańscy bawią wśród ludzi?! Przyszedłeś po moją duszę, czy zostawić swoje plugawe nasienie w ludzkiej macierzy, inkubie przeklęty?!

 – Inkuby nie istnieją – odparł Dante prosto. – To wymówka niewiernych małżonek, by wyjaśnić, dlaczego rodzą dziecko do swego męża niepodobne. Niechże nie obawia się pani o swoją czystość, panno Adkins. Zapewniam panią, że aktywność cielesna tego rodzaju brzydzi mnie szalenie; tak jak ludzie nie posiadają się z ohydy, a przynajmniej ci zdrowi, gdy coś pomyśleć im każe o zbliżeniu z psem. Zwyczajnie zbyt wielka różnica jest w inteligencji ducha i człowieka.

 Meredith nie odrywała od niego wzroku, zaczerwieniona, przerażona, wzburzona. Czarna maź, czarna maź. Niczego innego już nie umiała w nim zobaczyć. Wspomniała wszystkie historie o demonach, które słyszała z kościelnej mównicy, o kobietach, które we śnie zachodziły z nimi w ciążę, o mężczyznach, którzy lewitowali nad ziemią w demonicznym opętaniu. Takiego demona w nim nie mogła dostrzec. Tylko tę ciemną wydzielinę, obrzydliwą siłę.

 Odstawszy chwilę w osłupieniu, zaczęła powoli się cofać, aż wreszcie wybiegła z pomieszczenia. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top