Prolog

Młody mężczyzna energicznie pchnął drzwi i wszedł do pomieszczenia, natychmiast skupiając na sobie uwagę wszystkich zgromadzonych. Rozmowy ucichły, a kilkanaście par oczu spoglądało w jego stronę. Wśród nich dostrzegł najpiękniejsze, jakie w życiu widział. Niebieskie, otoczone ciemnymi rzęsami, były ozdobą pięknej twarzy panny, która wyglądała niczym anioł. Miała porcelanową cerę, zadarty nosek i delikatnie zaróżowione policzki, które kolorem idealnie pasowały do sukni. Drobna postura i niski wzrost tylko potwierdzały, że Douglas ma przed oczami istotę boską.

Panna subtelnie założyła za ucho kosmyk ciemnych, brązowych włosów, który uwolnił się spod szykownego upięcia i posłała przybyszowi słodki uśmiech. Młody doktor wiedział, że już przepadł. Mógłby godzinami przyglądać się perlistym zębom dziewczyny, nieśmiało wyglądającym spod karminowych ust. Jednak teraz nie było na to czasu. Po krótkiej chwili oderwał wzrok od brunetki, burknął coś pod nosem i poprawił halsztuk.

Doktor Douglas Scott przybył do miasta przed tygodniem i już pierwszego dnia dostarczono mu zaproszenie od hrabiny Violet Statham na dzisiejsze spotkanie. Wobec tego na początek powinien złożyć uszanowanie gospodyni, a dopiero później może poznać swojego anioła.

Medyk uważnie rozejrzał się po ogromnej bawialni, stanowiącej cudowne połączenie złota i marmuru. Roiło się tu od dam w różnobarwnych toaletach, które niemal zlewały się z kwiatowymi girlandami spływającymi z sufitu. Wśród nich nietrudno było dostrzec starszą kobietę w czarnej, ale szykownej sukni. Z jej szyi zwisał sznur drogocennych, ciężkich pereł.

Wyłupiaste oczy damy bacznie obserwowały Douglasa. Bił z niej chłód typowy dla wiekowej arystokratki, wobec czego doktor Scott uznał, iż to musi być gospodyni dzisiejszego przyjęcia. Pewnym krokiem ruszył w jej kierunku, a gdy był już wystarczająco blisko, skłonił się grzecznie.

‒ Hrabino...

‒ Żadna hrabina!

Zza kolumny wyłoniła się postać łudząco podobna do Violet. Rysy twarzy miały te same, ale różnił je strój. Druga z pań ubrana była w kanarkową suknię, a we włosach umieściła czerwone piórko. Douglas był zadziwiony, jak toaleta zmieniała człowieka. Violet wyglądała na surową, tymczasem jej idealna kopia była uosobieniem wesołości.

‒ Przepraszam najmocniej, tak było napisane na zaproszeniu. ‒ Scott przejął się swoją pomyłką. Taki błąd przy pierwszym spotkaniu nie wróżył mu świetlanej przyszłości w lokalnym towarzystwie.

‒ Och, Violet ‒ roześmiała się druga z sióstr, jak założył Douglas. ‒ Hrabina to żona hrabiego, zaś hrabianka to jego córka. Od kiedy nasz brat, a potem jego syn przejął schedę po ojcu, nie masz prawa przynajmniej do pierwszego z tych tytułów. Chyba że wyszłaś za mąż za moimi plecami.

‒ Jesteś bezczelna, Euphemio! ‒ Twarz niedoszłej hrabiny zapłonęła czerwienią.

‒ Spokojnie cioteczki!

Między paniami stanął młody, elegancki mężczyzna. Douglas ocenił, że był on najwyżej kilka lat starszy od niego. Za to wyglądał dużo dostojniej. Jego ubiór prezentował się nienagannie. Każdy z czarnych loczków na jego głowie wyglądał na misternie dopracowany, jakby był z osobna wykręcany i układany wśród bujnej czupryny. Podobnie rzecz miała się z wąsikiem i baczkami. Wszystko było na swoim miejscu. Jedyną ujmą na jego fizjonomii był śmiertelny chłód bijący od tego człowieka, ale to musiała być cecha rodzinna. Tylko Euphemia wyłamywała się ze schematu.

‒ Ciotunia Violet może się tytułować, jak chce. Mnie to nie przeszkadza ‒ powiedział z ironicznym uśmiechem, po czym wyciągnął dłoń w kierunku Douglasa. ‒ Hrabia Vincent Statham.

‒ Doktor Douglas Scott.

‒ No, doktorze ‒ zagadnęła Violet, wciąż lustrując wzrokiem przybysza. ‒ Przejmuje pan praktykę po starym Edwardsie?

‒ Zgadza się ‒ odpowiedział rzeczowo, szukając wśród tłumu pięknej panny.

Nie umknęło to uwadze pani Statham, która w myślach wydała już osąd na młodym doktorze. Jej zdaniem młodzieniec był zbyt roztargniony, gdyż nawet nie potrafił skupić wzroku na swoim rozmówcy.

‒ Gdzie pan wcześniej pracował?

‒ To moja pierwsza praktyka. Dotychczas podróżowałem po świecie. Odwiedziłem Amerykę, Francję, Austrię i wiele innych, a wszystko po to, by zgłębić tajemnicę medycznych nowinek u ich źródła. Uczyłem się od najlepszych w tym fachu ‒ powiedział dumnie.

‒ Takie podróże muszą sporo kosztować... ‒ Violet zwykła zaspokajać swoją ciekawość. W końcu to jej zdanie decydowało, czy doktor zostanie ciepło przyjęty w tutejszej socjecie.

‒ Mam bogatego patrona.

‒ Jak się nazywa? Znam mnóstwo bogatych ludzi ‒ wtrącił hrabia z nutką wyższości w głosie.

‒ Woli pozostać anonimowy.

Violet nie miała już więcej pytań do Douglasa. Skinęła na muzykantów, aby ponownie zaczęli grać. Wkrótce tańczące pary ponownie zapełniły pomieszczenie, a wokół doktora Scotta pojawił się wianuszek panien wraz z ojcami, którzy widzieli w młodzieńcu swojego przyszłego zięcia. Doktor jednak nie miał ochoty na zawieranie z nimi znajomości. Zbył kąśliwym uśmiechem chichoty dam i nie zważając na ich uczucia, ruszył na poszukiwania swojego anioła.

Dostrzegł uroczą pannę siedzącą na sofie w towarzystwie innej kobiety, która była w widocznej ciąży. Douglas podszedł do bufetu, który uginał się od przeróżnych torcików i ciast, udawał, że kontempluje, jaki smakołyk wybrać. On jednak całą swoją uwagę poświęcał próbie posłyszenia choć kawałka rozmowy między damami.

‒ Och, Lotto ‒ westchnęła blondynka z dużymi niebieskimi oczami, pucołowatą buzią i równie zadartym noskiem, jak brunetka. Douglasowi owa dama przypominała tort z dużą ilością kremu. Trzeba jej było przyznać, że jest przesłodka, a suknia spływająca falami z jej ogromnego brzucha, przywoływała na myśl polewę cieknącą po cieście. ‒ Tak bym chciała zjeść coś słodkiego, ale matka by mnie zganiła.

‒ Nie przejmuj się nią. Jeśli naprawdę tego pragniesz, chętnie przyniosę ci jakąś przekąskę.

‒ Mój brzuch jest tak wielki, że ledwo chodzę! Niedługo nie wstanę z łóżka, ale te torciki wyglądają tak apetycznie ‒ westchnęła blondynka.

Douglas niewiele myśląc, chwycił talerzyk z ciastkiem z czekoladową polewą i truskawkami, a następnie ruszył w stronę pań.

‒ Najsłodszy przysmak dla uroczej pani. ‒ Uśmiechnął się szelmowsko.

‒ Dziękuję! ‒ Dama chętnie przyjęła talerzyk. ‒ Nazywam się Marlee Blythe, a to moja młodsza siostra Lotta.

‒ Miło mi.

‒ A więc to pan jest tym nowym doktorem ‒ rzuciła Marlee między kolejnymi kęsami. ‒ Mam nadzieję, że nie jest pan tak staromodny, jak doktor Calleb.

‒ Jestem miłośnikiem postępu.

‒ To świetnie, ktoś taki jak pan przyda się temu miastu.

Lotta dotychczas nie uczestniczyła w rozmowie, lecz uważnie przyglądała się Douglasowi. Jej drobna rączka zacisnęła się na materiale, tak że powstały liczne zagniecenia. Gdy panna to zauważyła, natychmiast rozluźniła uścisk i wygładziła suknię, a jej twarz przybrała odcień głębokiej czerwieni.

‒ Jesteście najpiękniejszymi damami na sali. Czułbym się zaszczycony, mogąc zatańczyć z którąś z was. ‒ Doktor Scott przyłożył się, by jego ton był odpowiednio zalotny, ale nie wulgarny.

‒ Bardzo chętnie, ale obecnie czuję się jak słonica. Na szczęście do porodu już blisko, więc liczę, że następnym razem nadrobimy zaległości. ‒ Marlee czule pogłaskała swój brzuch. ‒ Ale Lotta może z panem zatańczyć.

‒ Ja... przepraszam ‒ wyjąkała. ‒ Nie mogę zostawić mojej siostrzyczki.

‒ Lotta odsyła dzisiaj wszystkich kandydatów, ale myślę, że dla pana może zrobić wyjątek.

Douglas wyciągnął rękę w stronę panny, którą ta niepewnie ujęła. Lotta posłała słodziutki uśmiech doktorowi, gdy prowadził ją na środek sali. Scott jednak tego nie zauważył, bo zbyt zajęty był kontemplowaniem tego, jak skóra panny jest gładka. Odczuwał niewyobrażalną przyjemność z jej dotyku. Kiedy melodia nowego utworu rozbrzmiała, a on musiał na chwilę rozstać się ze swoją partnerką, poczuł najprawdziwszy ból. Na szczęście gorycz rozstania nie trwała długo, bowiem Lotta ponownie wróciła w jego ramiona.

‒ Przyjechał pan tutaj ze swoją rodziną? ‒ zagadnęła panna, która dopiero teraz zaczęła odzyskiwać śmiałość.

‒ Jestem kawalerem.

‒ Tyle pan podróżował i nie spotkał pan odpowiedniej kobiety?

‒ Żadna nie mogła poszczycić się taką urodą, jak pani ‒ wychrypiał.

Zachwyt nad Lottą powoli odbierał Douglasowi głos.

‒ W takim razie, cieszę się z naszego spotkania.

Melodia walca płynęła, a oni wirowali wśród par. Jednak zarówno Lottcie, jak i Douglasowi wydawało się, że na sali zostali tylko oni. Scott nieprzerwanie upajał się widokiem zgrabnego noska i rumianych polików. Cały zatapiał się w błękitnych oczach panny. Lotta także pozostawała pod dużym wrażeniem kawalera. Jej ciało niemal drżało z zachwytu.

Trzeba przyznać, że doktor był przystojnym młodzieńcem. Mimo przeciętnego wzrostu i szczupłej postury miał w sobie coś, co przyciągało kobiety. Jego ostra jak brzytwa żuchwa prezentowała się nadzwyczaj dobrze przy wystających kościach policzkowych. Celowo nie nosił zarostu, by żaden fragment jego twarzy nie został zakryty. Poza tym z pewnością kręciłby się jak jego ciemnobrązowe włosy, co wyglądałoby nieestetycznie.

Douglas kątem oka pochwycił, jak hrabia Vincent naradza się z ciotką Violet, ale nie przyglądał się temu zbyt długo. Wolał skupić się na ślicznej twarzy panny Lotty.

Scott przyciągnął nieznacznie bliżej siebie swoją partnerkę, tak że nikt poza nimi nie mógł tego zauważyć. Panna podniosła wzrok na doktora i uśmiechnęła się jeszcze szerzej niż dotychczas, czując w pasie mocniejszy uścisk Douglasa.

Niestety taniec dobiegł końca, ale oni zdawali się tego nie widzieć. Wciąż stali na środku sali wpatrzeni w siebie. Dopiero nadejście hrabiego, który kilkakrotnie odchrząknął, sprawiło, że czar prysł.

‒ Jednak tańczysz, Lotto ‒ zauważył beznamiętnie.

‒ Marlee mnie namówiła ‒ odpowiedziała zakłopotana panna.

Twarz Vincenta nie zdradzała żadnych emocji. Bez słowa wyciągnął rękę w stronę Lotty i porwał ją do tańca.

Douglas miał wielkie plany, co do panny na ten wieczór. Uznał, że najlepiej będzie, jeśli poczeka przy jej siostrze, a gdy Lotta do niej wróci, poprosi ją o kolejny taniec.

‒ Wygląda na to, że straciłaś swoją towarzyszkę na dłużej.

‒ Wobec tego musisz ją zastąpić.

Marlee wskazała miejsce obok siebie na sofie.

‒ Chyba cię polubiła. ‒ Pani Blythe zachichotała niczym nieopierzona trzpiotka.

Oboje spojrzeli w kierunku panny. Douglas odetchnął z ulgą, widząc, że Lotta nie wygląda na szczególnie związaną z Vincentem. Miała ponurą minę, a po rumieńcu nie było ani śladu.

‒ Przykro mi, że moja kochana Lotta traci tyle zabawy przez mój stan. Jest bardzo troskliwa i nie odstępuje mnie na krok.

‒ Też bym nie chciał zostawiać mojej siostry samej, gdyby była tak piękna, jak pani.

‒ Obawiam się, że niedużo zostanie z mojej urody. Maleństwo ciągle domaga się jedzenia i to samych słodkości.

‒ Masz ochotę na jeszcze jeden torcik? ‒ Douglas uśmiechnął się serdecznie, ukazując urocze dołeczki w policzkach.

‒ Gdybyś mógł... Będę twoją dłużniczką do końca życia! ‒ Marlee złapała w błagalnym geście doktora za ręce i posłała mu zdesperowane spojrzenie.

Dłużej nie zwlekając, Scott udał się do bufetu i wybrał najprzedniejsze w jego mniemaniu ciasto. Nikło pod ilością kremu, jaką było wysmarowane.

Wracając do Marlee, zauważył, że Lotta zdążyła już zająć miejsce koło siostry, ale co było bardziej niepokojące, dołączyła do nich para w średnim wieku.

Gdy pani Blythe dostrzegła Douglasa, zaczęła kręcić nerwowo głową. Jej gwałtowne ruchy ściągnęły na doktora uwagę nieznanej mu jeszcze damy. Domyślił się, że musi to być matka dziewcząt, która nie pozwalała Marlee na objadanie się słodkościami.

Scott zatopił łyżeczkę w torciku i wpakował ją całą do ust, posyłając niewinny uśmiech damie. Miał nadzieję, że kobieta nie domyśli się, iż chciał poczęstować ciastem jej ciężarną córkę.

‒ Mamo, tato, poznajcie doktora Scotta ‒ przedstawiła go Marlee.

Douglas odłożył talerz na pobliski stolik i wytarł dłoń o spodnie, zanim podał ją ojcu dziewcząt.

‒ Walter Appleton, a to moja żona, Emma.

Młody doktor nie miał wątpliwości, że zarówno Marlee, jak i Lotta urodę odziedziczyły po matce. Pan Appleton był okrągły niczym księżyc w pełni. Jego gustowna kamizelka ledwo dopinała się na brzuchu. Douglas obawiał się, że jeden z guzików zaraz wystrzeli. Twarz Waltera także należała do przeciętnych. Gdzieniegdzie przeorana była zmarszczkami, wśród których kryły się niebieskie oczy. Wielki nos, kształtem przypominający ziemniaka, najbardziej przyciągał uwagę, skazując na zapomnienie zaciśnięte w kreskę usta.

O urodzie szanownej małżonki nie można było dyskutować. Emma mimo dojrzałego wieku była kobietą nadzwyczaj atrakcyjną. Miała znacznie bujniejsze kształty niż jej córki, ale z twarzy były niemal identyczne. Wyróżniał je tylko kolor oczu, chłodne spojrzenie i kilka zmarszczek, których pani Appleton nie udało się uniknąć.

‒ Czy mógłbym prosić o jeszcze jeden taniec pannę Lottę? ‒ Douglas postanowił nie marnować ani chwili.

W oczach panny Appleton pojawił się błysk. Doktor już sobie wyobrażał, jak porywa ją w ramiona, ale wszystko zniweczyła odpowiedź jej matki.

‒ Marlee w tym stanie powinna dużo odpoczywać. Najwyższa pora, by wróciła do domu, a Lotta musi jej towarzyszyć. Jest zmęczona, sam pan rozumie.

‒ Wcale nie! ‒ wtrąciła pani Blythe, która do tej pory była zajęta zlizywaniem czekolady ze swoich warg.

Matka posłała jej tak chłodne spojrzenie, po którym nawet Douglas nie śmiałby dyskutować z panią Appleton.

Uśmiech na twarzy Lotty zgasł, a Marlee niechętnie zabrała się do wstawania. Szło jej to dość opornie, gdyż tak zatopiła się w wygodnej sofie. Nawet pomocna dłoń siostry na nic się zdała. Dopiero Douglas dźwignął ją do góry.

‒ Dziękuję ‒ wyszeptała.

Panie zaczęły kierować się do drzwi, ale nagle Lotta odwróciła się w kierunku doktora.

‒ W niedzielę po mszy wszyscy spotykamy się w pijalni wód. Proszę tam być!

‒ Będę... na pewno!

Scott tak był zapatrzony w niknącą postać panny Appleton, że nie zauważył, kiedy jej ojciec położył rękę na barku doktora.

‒ Może wszedłby pan ze mną w spółkę, słyszałem, że ma doktor trochę pieniędzy.

‒ Przykro mi, ale wolę skupiać się na medycynie. Jednak proszę mi zdradzić, czym się pan zajmuje.

‒ Jestem właścicielem przędzalni bawełny. Poza tym mam kilka magazynów w mieście.

Douglas doskonale wiedział, o czym mówi pan Appleton. Widział fabrykę z okna w swoim gabinecie. Był to monstrualny budynek, który wyrósł nad rzeką i wypluwał z siebie kłęby dymu, niczym potwór.

Walter podał doktorowi kryształowy kieliszek z winem. Scott szybko go opróżnił. Alkohol od razu zaczął palić jego przełyk. Kropelki potu wpłynęły na czoło doktora, a on sam postanowił rozluźnić halsztuk.

‒ Ma pani piękne córki ‒ postanowił zagadnąć ciągle stojącą w pobliżu panią Appleton.

‒ Mam jeszcze jedną i dziesięcioletniego syna ‒ odpowiedziała dumnie. ‒ Dwie najstarsze wyszły już za mąż i doprawdy, złowiły świetne partie. Myślę, że i dla Lotty najpóźniej za kilka miesięcy zabiją kościelne dzwony. ‒ Emma położyła szczególny nacisk na ostatnie zdanie.

‒ Jak to? ‒ zdumiał się doktor.

‒ Dobrze pan słyszał. Tylko czekamy, aż hrabia Statham oświadczy się mojej córeczce.

Pani Appleton postanowiła zostawić Douglasa samego z tą informacją. Scott wychylił kolejny kieliszek i tym razem podjął decyzję, by pozbyć się halsztuka całkowicie. Jedwabną chustę postanowił ulokować w kieszeni spodni, z której brzydko wystawała.

Doktorowi nie wydawało się, żeby Lotta była zakochana w Vincencie. Dodając sobie odwagi alkoholem, doszedł do wniosku, że nie ma co się obawiać. Pani Appleton musiała uznać go za zagrożenie dla wspaniałego mariażu, jaki sobie umyśliła i z pewnością chciała go tylko nastraszyć.

Douglas nieco chwiejnym krokiem podszedł do męskiego grona. Wzbudzał niemałe zainteresowanie, toteż panowie od razu skupili się na nim.

‒ Skoro doktor tyle podróżował, niech nam powie, gdzie kobiety są najpiękniejsze! ‒ Zaśmiewał się burmistrz miasta, John Barley. Jego żona, stojąca nieopodal piorunowała go wzrokiem, ale o tej porze niewielu mężczyzn zachowało wystarczająco trzeźwy umysł, by karcące spojrzenia małżonek robiły na nich wrażenie.

‒ Wszystkie kobiety są piękne, ale nic nie przebije urody Angielek! ‒ wybełkotał w odpowiedzi, pociągając kolejne hausty wina.

Douglasowi zdawało się, że ktoś go ciągle obserwuje. Mglistym spojrzeniem omiótł salę i dostrzegł samotną pannę, podpierającą jedną ze ścian. Nie przyglądał jej się długo, ponieważ inny dżentelmen już go zaczepił.

‒ Pańska wiedza przywieziona zza granicy z pewnością nam się przysłuży.

‒ Mam wielkie plany, co do tego miasta! ‒ Scott ożywił się. ‒ Wprowadzę je w nowe stulecie medycyny. Po pierwsze, chcę zbudować tu szpital.

‒ A po co? ‒ oburzył się starszy mężczyzna, który do tej pory nie zabierał głosu. Jego ton był rzeczowy, zaś spojrzenie chłodne, a na głowie nie zostało mu zbyt wiele siwych włosów. Douglasowi do złudzenia przypominał jego mentorów z londyńskiej szkoły medycznej. Większość z nich była stara nie tylko fizycznie, ale i w poglądach.

‒ Z tego, co mi wiadomo, liczba ludności w ciągu roku wzrosła ponad pięć razy. Wszyscy zasługują na równy dostęp do opieki medycznej, nie tylko ci najbogatsi.

‒ Nie przedstawiłem się koledze. Doktor Stanley Calleb.

Do Douglasa dotarło, skąd wzięło się podobieństwo do profesorów ze studenckich czasów.

‒ Myślę, że pan nie chce mieć tu szpitala, bo mniej pensów trafi do pana kieszeni. Ci biedacy, zamiast płacić panu ich ostatnie pieniądze, pójdą po darmową pomoc.

‒ Ja po prostu nie chcę, by ta zaraza pleniła się w naszych dzielnicach! ‒ warknął.

‒ Powinien pan iść na emeryturę ‒ rzucił Douglas. Zmarszczył czoło, a jego rysy twarzy jeszcze bardziej wyostrzyły się przez zaciętą minę.

‒ Żaden podlotek nie będzie mi mówił, co mam robić!

‒ Proszę się z tym pogodzić, kolego, że przyszłość należy do takich jak ja. Młodych, zdolnych, ambitnych. Jestem pewien, że moje wykształcenie jest dużo lepsze niż pana.

Doktor Stanley gotów był złapać Douglasa za fraki, ale w porę przeszkodziło mu zamieszenie wywołane nadejściem nowego gościa.

Był nim wysoki, postawny mężczyzna z poszarzałymi włosami gładko zaczesanymi na bok. Uwagę Scotta przykuła jego przeraźliwie blada cera.

Na widok gościa Violet uczyniła znak krzyża, a Walter gestem dłoni wskazał, by mężczyzna nie podchodził bliżej.

‒ Płonie jeden z pańskich magazynów, panie Appleton ‒ powiedział bez ogródek.

‒ Przeklęci gangsterzy! Złapaliście ich? ‒ gorączkował się Walter.

‒ Wysłałem policjantów w tamte okolice, wciąż szukamy podpalaczy.

‒ Już to widzę. To najgorszy gliniarz w całej Wielkiej Brytanii ‒ szepnął Vincent, który nie wiadomo kiedy pojawił się przy Douglasie.

‒ Kim on jest? I czemu wszyscy tak negatywnie na niego reagują?

‒ To komisarz Hector Eden. Znany jest z tego, że szuka tak, aby nie znaleźć. Nawet jak podsuniesz mu sprawcę pod nos, to wymyśli powód, żeby go zwolnić. Pewnie gangi coś na niego mają, że tak im pomaga. Poza tym jest nawiedzony. W jego domu i na komisariacie ciemno jest jak w grobowcu, wychodzi tylko wieczorem lub w pochmurny dzień. Raz, gdy był na obiedzie u mojej ciotki i w jednym z dań znalazł się czosnek, to po zjedzeniu go, skóra zaczęła palić Edena, miał świszczący oddech, a chwilę później zwrócił całą treść żołądka. Na co to panu wygląda?

‒ Sam nie wiem... ‒ Późna pora i niewątpliwie ilość spożytego alkoholu nie pozostała bez wpływu na zdolność kojarzenia doktora. Douglasowi te objawy wydawały się dziwne i nie mógł ich dopasować do żadnej z kart podręcznika, czy też znanego mu przypadku.

‒ Ludzie mówią, że on jest wampirem. 

Witam w moim nowym opowiadaniu! 

Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii na temat tekstu, okładki, opisu (dalej nie umiem go pisać), dosłownie wszystkiego! Właściwa akcja zawiąże się dopiero w kolejnym rozdziale (jest już gotowy, tylko muszę go doszlifować, więc powinien niedługo się pojawić).

Nie planuję, żeby ta praca była bardzo długa. Przynajmniej na razie (dopóki nie skończę Eleonorki) będzie uzupełniana raczej nieregularnie. 

Mam nadzieję, że bawiliście się dobrze! 

Pozdrawiam. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top