Epilog
Doktor Scott przysiadł na jednym z kufrów. Wszystko zostało już spakowane, cały dorobek jego życia w kilku walizach. Byłoby tego znacznie więcej, gdyby nie spalił większości dokumentów, które u siebie zgromadził. Postęp nie był dla niego. Zresztą i tak żadna z tych nowinek nie przyda się w miejscu, do którego miał się udać.
Całe życie podsycał w sobie pewność, że może wszystko. Chciał zmienić świat, ale to świat zmienił jego. Długo miał klapki na oczach. Nie zauważył nawet, kiedy do listy jego porażek mógł dopisać Lacey, swoją córeczkę, Timmy'ego, a teraz Hectora. Nie potrafił uratować nikogo, na kim mu zależało, więc co z niego był za lekarz?
Douglas znalazł się w naprawdę ciemnym miejscu. Stracił wiarę nie tylko w siebie, ale także w ludzi i ten świat, który niczym nie różnił się od ogromnego padołu łez. Człowiek zaś okazał się najwątlejszą z istot, które stworzył Bóg. Chciał go przechytrzyć, lecz wówczas z każdą próbą upadał coraz niżej trawiony przez własne żądze, arogancję, głupotę i zazdrość.
Przez niemal trzy lata zjechał świat wzdłuż i wszerz. Rósł w siłę, przyglądając się kolegom po fachu, którzy dokonywali rzeczy uważanych za niemożliwe, a piękne panny same prosiły się o jego uwagę. To miała być dla niego lekcja życia, tymczasem prawdziwą nauczkę dostał dopiero w Greenfield. Nic nie było tak proste, jak mu się wydawało. Tak łatwo obserwowało mu się pracę wielkich lekarzy, by później bez trudu ją naśladować. Jednak, kiedy to on miał dokonać czegoś przełomowego, poległ. Jego perswazja nie wystarczyła, by przekonać burmistrza, że to miasto potrzebuje szpitala. Najbardziej jednak nie mógł sobie wybaczyć, że inne zajęcia przysłoniły mu pierwotne cele, przez co nie poświęcił im wystarczająco czasu. Może gdyby od początku zajął się chorobą Hectora z taką żarliwością, zdążyłby udowodnić, że komisarz nie był wampirem i dziś by żył. Mógł też częściej nachodzić burmistrza Barleya, który być może w końcu przystałby na budowę szpitala. Douglas żałował, że miał tyle potencjału, którego nie wykorzystał.
Promienie słońca ledwo przedzierały się przez brudne okna. Wąski pasek światła rozświetlał kawałek podłogi i dłonie doktora. Jeszcze chwila a ślady po ranach powstałe podczas przekopywania gruzowiska zupełnie znikną. Ciało będzie mogło o nich zapomnieć, lecz ten dzień zupełnie jak każdy kolejny już na zawsze wyryje się w pamięci Scotta, który powoli zaczynał wątpić, czy będzie mu dany jeszcze spokojny sen. Za każdym razem, gdy tylko zamykał powieki, widział przed oczami bladą twarzyczkę Timmy'ego i smutne spojrzenie Hectora. Byli oni niczym wyrzuty sumienia, które nie pozwalały mu zapomnieć o tych strasznych zdarzeniach.
Oczy doktora znajomo zapiekły, a chłodne łzy wyznaczyły sobie szlak od kącików oczu przez policzki do brody. Nawet nie zauważył, kiedy zapłakał niczym małe dziecko, gdyż już tak przyzwyczaił się do tego uczucia. Jedyne, co trzymało Douglasa przy życiu, to chęć odkupienia swoich przewin, dlatego z ulgą przyjmował zbliżający się wyjazd do Indii. Tam mógł naprawdę komuś pomóc. Zdecydowanie potrzebował więcej dobra w swoim życiu.
– Douglas? – Ostry niczym miecz głos przeszył ciszę trawiącą gabinet i ugodził Scotta prosto w serce.
Doktor aż zachwiał się na kufrze, który zatrząsnął się pod nim niczym galareta. Nie spodziewał się gości. Nawet nie przypuszczał, by ktokolwiek chciałby go odwiedzać, a jednak Elizabeth w całej swojej okazałości stanęła w progu gabinetu, mierząc go swoim chłodnym spojrzeniem. Wyglądała na zdenerwowaną. W dłoniach miętosiła niezgrabnie jakiś świstek papieru, lecz najwyraźniej nie przynosiło jej to ulgi.
Douglas skłamałby, gdyby przyznał, że o niej nie myślał. Panna Lyod nachodziła jego umysł za dnia i w nocy, aż w końcu stawiła się osobiście, by dołożyć mu cierpienia.
Właściwie nie był zły o to, że Lizzy go upokorzyła przed wszystkimi. Dręczyło go coś innego. Kiedy on traktował ją jak najbliższą przyjaciółkę, ona uważała go tylko za doskonały materiał do kroniki towarzyskiej. Nie mógł uwierzyć, że ich rozmowy, żarty i psikusy były tylko fałszywą grą. Może wyznała mu uczucie tylko po to, by móc później naśmiewać się z niego w gazecie? Elizabeth najwyraźniej była podłą manipulantką, która sprowadziła na niego tyle nieszczęść.
A jednak...
Kochał ją.
– Co tu robisz? – burknął, po tym jak wytarł łzy z policzka.
Zapłakany doktor Scott z pewnością byłby doskonałym tematem na kolejną notkę, ale on nie zamierzał dawać pannie Lyod tej satysfakcji.
– Chciałam sprawdzić, jak się trzymasz. Słyszałam o tobie i Lottcie. Bardzo mi przykro.
Elizabeth niepewnie wślizgnęła się do środka. Bardzo zależało jej na rozmowie z Douglasem, lecz nie chciała toczyć jej przez próg.
Od kiedy wyszło na jaw, że to ona jest lady M., nikt w całym mieście się do niej nie odzywał. Właściwie zupełnie jej to nie przeszkadzało. Nie zależało jej na kontakcie z ludźmi, którzy przez większość czasu traktowali ją jak powietrze. Jednak brak wieści od doktora był dla niej niczym sztylet wbity w serce. Ciocia regularnie przynosiła jej wieści, że z Douglasem podobno jest bardzo źle, lecz nie sądziła, że prawda okaże się jeszcze gorsza.
Gdy weszła do gabinetu, ledwo go poznała. Miał potargane włosy, podkrążone oczy i bladą twarz, jakby umarł już za życia. W dodatku płakał. Panna nie chciała sobie nawet wyobrażać, co Douglas czuł w tym momencie. Wiedziała, jak bliski był mu komisarz Eden i ten chłopiec, który zginął w fabryce Appletona. Ona także wiele dołożyła się do jego cierpienia. Gdyby tylko istniał sposób, by to naprawić, zrobiłaby wszystko.
– Niepotrzebnie – odpowiedział jej Douglas po chwili zastanowienia.
Ton doktora pierwszy raz dla Lizzy brzmiał tak obco, jakby rozmawiała zupełnie z innym człowiekiem. Nawet w najgorszych chwilach nie brzmiał tak smutno, jak dziś. Już wolałaby, żeby na nią nakrzyczał. Zasłużyła na to.
Uważała go za pyszałkowatego młodzieńca, lecz tylko na początku. Gdy poznała go lepiej, zupełnie zmieniła o nim zdanie. Był dobrym i wrażliwym człowiekiem. Z czasem tak zaczęła uwielbiać ich słowne potyczki, że już nie mogła bez nich żyć. Dopiero przy Douglasie czuła się prawdziwie doceniona i otoczona troską. Był z nią zawsze, gdy tego potrzebowała.
Nie chciała już dłużej punktować porażek doktora w gazecie, wyśmiewać go czy znieważać. Sama nie wiedziała, czemu mimo wszystko to robiła. Może rzeczywiście z natury była tak zgorzkniała, że satysfakcję sprawiało jej cierpienie innych. Nie chciała dopuszczać do siebie myśli, ile osób skrzywdziła swoją pisaniną. O innych jednak nie dbała, tylko na jednej jej zależało. Miała przed sobą teraz żywy dowód, do czego doprowadziła.
Właściwie widziała jeden powód, dla którego wciąż pisała o Scottcie w gazecie. Pokochała go i okropnie denerwowały ją inne kobiety, które kręciły się wokół Douglasa. Chcąc obniżyć jego wartość, czy zrobić mu na złość, skrzywdziła sama siebie. Jedyne, z czego była naprawdę dumna to to, że potrafiła stanąć w jego obronie, gdy sytuacja tego wymagała. Gdyby później zazdrość o Lottę nie odebrała jej rozumu, może wyznałaby swój sekret doktorowi, nim było za późno. Przynajmniej nie straciłaby przyjaciela, jeżeli nie mogła liczyć na jego miłość.
– Zapomnij o tym, co ci powiedziałam wtedy przed strajkiem... i przepraszam za moje zachowanie na balu.
Lizzy uważała swoje słowa za początek kłopotów ich wszystkich. Może gdyby wówczas zachowała swoje myśli dla siebie, Douglas wciąż byłby zaręczony z Lottą, a przez to trochę mniej nieszczęśliwy.
– Za to mnie przepraszasz? – Douglas w jednej chwili zerwał się z kufra i doskoczył do Lizzy. – Jak mogłaś oszukiwać mnie cały ten czas?
– Ja... ja... – jąkała się. – Moje zdanie o tobie się zmieniło, ale nie potrafiłam tego przyznać.
To prawda, że była rozgoryczona, a Scott złamał jej serce, lecz nic nie usprawiedliwiało tych okropności, jakie mu zaserwowała. Wtedy na balu aż kipiała z zazdrości. Ile by dała, żeby znaleźć się na miejscu panny Appleton. Zdążyła nawet wymyślić kilkanaście niewybrednych epitetów, którymi miała opisać Douglasa w kolejnej notce, byleby tylko cierpiał tak jak ona. Na stół także wspięła się z taką intencją. Teraz jednak widziała, że przesadziła. Najchętniej cofnęłaby czas, gdyby tylko mogła.
– Lotta nie chce za mnie wyjść, bo myśli, że cię kocham – Douglas spuścił wzrok i znów zaczął oglądać swoje dłonie.
– Porozmawiam z nią i powiem, że to nieprawda! Jeszcze wszystko da się odkręcić.
Pannie zależało na szczęściu Douglasa, nawet gdyby miała przypłacić swoim. Jeżeli Lotta mogłaby uśmierzyć jego ból, Liz była gotowa zrobić wszystko, by ich małżeństwo doszło do skutku. Nie mogła niszczyć czyjegoś życia, tylko dlatego, że jej rozsypało się na drobne kawałeczki.
– Nie. Lotta ma rację, nie mogę jej poślubić.
– Dlaczego?
Doktor wypuścił ciężko powietrze z płuc. Niepewnie podniósł wzrok z podłogi i przeniósł go na pannę. To wciąż była jego najdroższa Lizzy, nawet mimo wszystkich okropności, które mu uczyniła.
To wciąż była ona.
– Bo cię kocham, Elizabeth – wyszeptał wprost do jej ucha, jakby przekazywał jej jakąś ogromną tajemnicę.
Po twarzy Lizzy spłynęła łezka. Tak długo czekała na te słowa, lecz teraz nie potrafiła się z nich cieszyć. Czuła w nim tylko gorycz, a nie ciepło. Jednak gdy Douglas uniósł dłoń do jej twarzy i przetarł nią mokry policzek panny, ta zadrżała, zapominając o okolicznościach, w jakich padło wyznanie. Ciepły oddech doktora muskał jej delikatną skórę, co w połączeniu z jego dotykiem stało się najprzyjemniejszą pieszczotą, jaką w życiu doznała. Serce Elizabeth zabiło niczym oszalałe, gdy doktor wyciągnął kosmyk jej włosów i nawinął go sobie na palec.
Jego spojrzenie było takie niezbadane. Lizzy widziała w nim uczucie, lecz obok czaiło się coś jeszcze, czego odgadnąć już nie potrafiła. Niczego nie rozumiała, ani wyrazu twarzy Douglasa, ani jego zachowania. Gdy ten zaczął się do niej powolnie przybliżać i ułożył swoją rękę na jej talii, Elizabeth pojęła, że właściwie to nie chce niczego rozumieć. Pragnęła tylko, by ta chwila trwała jak najdłużej.
Douglas złączył ich usta niepewnie, lecz gdy Lizzy zarzuciła niezgrabnie swoje ręce na jego szyje, ten pogłębił pocałunek. Panna tak żałowała, że ściskała w dłoni papierowe zawiniątko. Najchętniej wypuściłaby je z uścisku, by zatopić palce we włosach doktora.
To był pocałunek, na który czekała, namiętny i wygłodniały, jakby już więcej mieli się nie spotkać. Douglas przyciskał ją do siebie coraz mocniej, całując coraz żarliwiej. Elizabeth, choć nie sądziła, że potrafi, również odwdzięczała się ukochanemu w tej słodkiej pieszczocie, muskając jego wargi z czułością.
Nagle Douglas oderwał się od Elizabeth. Panna miała wrażenie, że ktoś wyrwał jej serce, gdy przestała czuć na sobie ciepło bijące od doktora. Ciężko dysząc, posłała mu pytające spojrzenie.
Scott także uważnie lustrował Lizzy wzrokiem. Ten pocałunek był najszczęśliwszą chwilą w jego życiu. Mógłby już do końca swych dni przyprawiać pannę o taki rumieniec i nie widziałby w tym nic złego. Gdyby tylko go nie oszukała, mogliby mieć wszystko.
Ale to zrobiła.
– Jesteś spełnieniem wszystkich moich marzeń, ale nie potrafię ci wybaczyć – przyznał ze smutkiem. – Wyjeżdżam do Indii.
Te słowa spadły na Elizabeth niczym obuch. Jak mogła być tak głupia, myśląc, że jest w stanie jeszcze wszystko naprawić? Ją też musiała spotkać kara za swoje grzechy. Może gdyby Douglas wiedział, że wszystko, co pisała było zwykłymi bredniami, że wcale się z nimi nie zgadzała, byłoby inaczej. Pannie jednak brakowało odwagi, by wyznać wszystkie swoje myśli.
– Tu jest twój dom – szepnęła niepewnie.
– Ale już nie czuję się jak w domu. Mam wrażenie, że to obce miejsce. Nie mogę tu zostać... Nie chcę. – Douglas pokręcił głową. – Ciebie też próbowałem przestać kochać, ale nie potrafię. Nic mi się nie udaje.
– A więc to koniec? – jęknęła Lizzy żałośnie.
Douglas pokiwał głową. Czuł kolejne łzy, napływające do jego oczu. Szybko odwrócił się do panny plecami, po czym podszedł do okna, licząc, że Elizabeth zaraz stąd pójdzie. Musiał się od niej odsunąć, bo z każdą chwilą rozstanie przychodziło mu coraz trudniej. Miał wrażenie, że jego własne serce zaraz go zdradzi i wyrwie się do Lizzy.
– Ostatnio dużo myślałem. Człowiek w samotności najlepiej się poznaje. W tym pędzącym świecie zaginęło moje prawdziwe „ja". Muszę je odnaleźć, jeżeli jeszcze kiedykolwiek chcę spojrzeć na swoją twarz w lustrze.
Elizabeth wiedziała, że Douglas miał rację. Ich serca od pewnego czasu toczyły wojnę i dotychczas nic dobrego z tego nie wyniknęło. Obdarzyli się głupim uczuciem, które wszystkim przyniosło tylko cierpienie. Mogła próbować błagać go o wybaczenie, opisać jak bardzo jej przykro i źle, ale to nie miało już sensu.
Było za późno.
Panna już miała wychodzić, lecz przypomniała sobie o skrawku gazety, który ze sobą przyniosła. Od zawsze lepiej wychodziło jej przelewanie swoich myśli na papier. Położyła ją na biurku doktora, mając nadzieję, że przeczyta fragment kroniki towarzyskiej. Ich relacji już nie mogła uratować, ale miała nadzieję, że dzięki temu Douglas nie będzie jej postrzegał jako zupełnego potwora. Ostatni raz spojrzała na ukochanego i wyszła, nie chcąc dłużej męczyć go swoim widokiem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top