6.3. Część I

Przeprowadzka niemal wszystkim wyszła na dobre. Marlee pod czujnym okiem Ruby powoli uczyła się obowiązków, którym powinna sprostać żona. Każdego ranka budziła się z zapałem do pracy, doglądała służby i chłonęła niemal każde słowo, które wypływało z ust starszej siostry.

Madame Lefroy miała pewność, że pokojówki wciąż będą podkradały srebrne łyżeczki, gdyż Blythowie byli zbyt dobroduszni i pobłażliwi. Mimo to z dumą spoglądała na Marlee, która poczyniła spore postępy.

Ruby także odnalazła swój spokój. Wysłała powieść do kilku wydawnictw i każdego dnia ze zniecierpliwieniem oczekiwała poczty. Ciągle powtarzała, że pewnie nic z tego nie będzie i robi to tylko dla Freda, który mocno jej kibicował. Jednak w głębi serca tliła się naiwna, dziewczęca nadzieja, że ktoś doceni jej pracę.

Madame Lefroy miała wrażenie, że w końcu jest dokładnie tam, gdzie być powinna. Marlee przez ciągotki do teatru stworzyła dla niej piękny scenariusz, obsadziła ją w głównej roli i wypchnęła na sam środek sceny, gdzie już czekał na nią Fred. Ruby czuła, że żyła w ułudzie, ale była ona tak piękna, iż nie zamierzała z niej rezygnować.

Jej mała perswazja idealnie podziałała na pana Appletona i wkrótce po ich rozmowie Fred dostał kredyt, co przypieczętowało jego osiedlenie się w Greenfield na stałe. Razem z Anthonym kupili fabrykę, która właśnie przechodziła remont, a wszystko zdawało się pomyślnie układać.

Tylko Emma nie wyglądała na zadowoloną. Utrata kontroli nad jedną z córek oraz wieści o podupadłej moralności drugiej z nich były dla niej niemal gwoździem do trumny. Szczęśliwie wiele zaczęło dziać się w życiu Lotty, na której teraz skupiła całą swoją uwagę, co trochę ukoiło jej ból.

Marlee w końcu mogła oddychać pełną piersią. Tak długo szukała tego w teatrze, lecz okazało się, że paradoksalnie to małżeństwo dało jej wolność. Właśnie siedziała na kocu rozłożonym w ogrodzie jej cudownej, nowej rezydencji, a tuż obok niej w ogromnym koszu drzemał Alexander.

Pani Blythe zdecydowała, że świeże powietrze i odrobina słońca dobrze wpływają na jej synka, toteż całkiem sama podjęła decyzję o częstych spacerach. Była z niej niezwykle dumna, gdyż w końcu czuła się jak prawdziwa matka, która rozumiała potrzeby swojego dziecka.

Alex szybko rósł i codziennie nabierał nowych umiejętności. Gdy tylko nie spał, ciągle domagał się uwagi swoich rodziców, dlatego Marlee wykorzystywała każdą chwilę spokoju. Teraz także delikatnie pogłaskała rozgrzany promieniami słońca policzek malucha i wróciła do wybierania dań na przyjęcie, które postanowiła zorganizować w podzięce dla starszej siostry.

Miał być to kolejny akt w sztuce, którą tak dokładnie zaplanowała. Wybrała dekoracje, obsadziła wszystkie role i jedyne, co jej pozostało to dylematy na temat kremów, tortów, zup czy mięs. Mimo że poza Ruby i Fredem Blythowie zaprosili tylko Lottę, Marlee bardzo zależało, by było to przyjęcie z prawdziwego zdarzenia. Musiała pokazać siostrze, że nie próżnowała podczas jej lekcji.

Dama po raz kolejny przekreśliła grubą kreską zapisaną przez siebie propozycję dań, zmięła kartkę, po czym zaczęła komponować nowe menu. Nawet nie zauważyła, gdy z posiadłości wyłoniła się męska sylwetka, która szybkim krokiem podążała w ich kierunku. Dopiero ciche kwilenie Alexandra zwróciło jej uwagę.

– Cichutko, synku. Przecież wszystko jest dobrze – Marlee uśmiechnęła się szeroko do chłopca i z czułością złożyła pocałunek na maleńkiej stópce, która uwolniła się spod plecionego kocyka.

Dama zwykła wpatrywać się w syna niczym zaczarowana. Mogłaby przesiedzieć z nim tak długie godziny i nawet jego płacz nie sprawiał, że czar pryskał.

– Zaraz przez ciebie spóźnimy się na pierwszy wyścig! Fred i Ruby już czekają na nas w powozie – zawołał Anthony, gdy był już całkiem blisko.

Jego sylwetka prezentowała się na tle eleganckiej posiadłości niezwykle dostojnie. Każdy, kto by na niego spojrzał, musiałby przyznać, że jest to mężczyzna z klasą. Podobnie dom, który był niczym miniatura najdostojniejszych angielskich rezydencji.

Liczne ornamenty zdobiły białą fasadę. Zwykły przechodzień spieszący ulicą nie wiedziałby na czym najpierw zawiesić wzrok, rzeźbionych kolumnach czy naczółkach? Blythowie jednak najbardziej uwielbiali ogromne okna wychodzące na ogród. Dzięki nim pomieszczenia były bardzo jasne, a rozciągający się widok uporządkowanych roślin dawał poczucie dziwnej harmonii, która była kluczowa dla małżeńskiego życia.

Marlee przeniosła wzrok z syna na męża i sama nie mogła się nadziwić podobieństwu, które nagle dostrzegła. Nawet przez chwilę nie mogła wątpić w to, że Alexander wyrośnie na równie przystojnego mężczyznę jak jego ojciec. Jedyne co do czego mogła żywić pewne nadzieje i co w dużej mierze leżało w jej rękach to charakter chłopca. Chciała, by Alex był łagodny oraz dobry i aby pewnego dnia spoglądał na kobietę, którą pokocha, z taką samą czułością, z jaką Anthony patrzył na nią.

– Czy byłoby to takie straszne? – zapytała, jednocześnie uśmiechając się prowokacyjnie.

– Ależ skąd. Też chętnie się rozsiądę!

Anthony zawisnął nad Marlee, zasłaniając jej całe słońce. Dama czuła pewną nutkę irytacji w głosie męża, lecz przekornie zamierzała podroczyć się z nim jeszcze chwilę i dopiero wtedy odnieść synka do domu. Tony czasem zdawał jej się taki poważny, szczególnie gdy pochłaniały go interesy. Jednak niewiele trzeba było, by nieco się rozluźnił i wykazywał więcej humoru.

– W takim razie zapraszam! Może dzięki temu przestaniesz zachowywać się jak zrzędliwy staruszek – Marlee zaśmiała się perliście, zagłuszając cichutkie ćwierkanie ptaszków.

Już miała się podnosić, kiedy niespodziewanie Anthony odrzucił na trawę swoją marynarkę i pociągnął żonę do góry, tak że ta wpadła prosto w jego ramiona.

– Zaraz ci udowodnię, że wcale nie jestem takim dziadkiem – wychrypiał wprost do jej ucha.

Marlee nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Wczepiła palce w cienką koszulę, która skrywała napięte mięśnie Tony'ego. Z trudem opanowała się na tyle, by zadrzeć głowę do góry i spojrzeć mu prosto w oczy. Gdy już udała jej się ta sztuka, Anthony natychmiast to wykorzystał i złożył czuły pocałunek na ustach żony.

Dama wspięła się na paluszki, po czym przejechała po ładnie zarysowanej żuchwie mężczyzny. Skuszona jego pieszczotą, postanowiła oddać pocałunek. Już czuła przyspieszony oddech Anthony'ego na swoim policzku, jednak ledwo zdążyła zbliżyć wargi do jego ust, kiedy Alexander głośno zapłakał.

– Oj, synku! Nie będziesz miał rodzeństwa, skoro ciągle nam tak przeszkadzasz – roześmiał się Tony, po czym zabrał z trawnika swoją marynarkę.

W tym czasie Marlee chwyciła chłopca w ramiona i zaczęła go kołysać, nucąc cichutko wesołą melodię. Gdy malec nieco się uspokoił, Anthony oplótł ich ramieniem i razem ruszyli w stronę domu.

Tylko jednego dnia ludzie bliżsi byli rybom niźli sobie samym. Regaty ściągnęły na nabrzeże niemal całą śmietankę towarzyską Greenfield.

Zazwyczaj eleganckie damy i dystyngowani dżentelmeni unikali ciasnych łódeczek, lecz dzisiaj wszyscy zgodnie wkraczali na przystrojone kwiatami barki. Zdawało się, że tafla wody mieniąca się w świetle łagodnego słońca zupełnie znikła zalana przez dywan kolorowych kapeluszy, które wyglądały niczym kwiaty na łące poprzetykane bladoniebieskimi bądź białymi, męskimi kompletami.

Również na bulwarze tłumnie stłoczyli się ludzie, których choć nie było stać na wynajęcie łódki i podziwianie zmagań wprost z rzeki, z chęcią przypatrywali się wyścigom z zielonej trawki.

Na gałęziach drzew zawieszono kolorowe girlandy, a gdzieś z tyłu rozstawiła się orkiestra, która wygrywała radosną melodię niknącą pod głośnymi rozmowami. Całe przedsięwzięcie bardziej przypominało jarmark, lecz jego organizacja w istocie była dumą dla całego Greenfield. Zewsząd zjeżdżali się goście gotowi dopingować swoje drużyny, zostawiając kilka funtów w kieszeniach miejscowych sprzedawców, zaś hotel ten jedyny raz w roku przeżywał prawdziwe oblężenie.

Jedynym, co zakłócało ten niemal sielski obraz, byli robotnicy, którzy zbierali się na przeciwległym brzegu rzeki. Właściwie nikomu nie przeszkadzali, tylko stali ramię w ramię, jeden przy drugim. Z daleka wyglądali niczym wagoniki przewożące węgiel. Tylko nieliczni, których łodzi zbłąkały się przy niewłaściwym brzegu, mogli dostrzec wypełnione żalem oczy, świecące wśród twarzy pokrytych sadzą.

Obniżka płac była dla tych ludzi niczym gwóźdź do trumny. Zwykle nikt ich nie zauważał w dzielnicy spowitej przez dym, lecz teraz brudne twarze budziły odrazę u niejednej damy, zaś pogardę u bogatych fabrykantów. Wrażenia nie miały jednak takiego znaczenia. Najważniejsze, że robotnicy w końcu byli widziani. Tylko tyle mogli zrobić na znak protestu, choć sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, a w towarzystwie szeptano o najgorszym.

Lotta przyciskała do piersi Daisy, która zdawała się zdezorientowana całą sytuacją. Głowa pupilki co rusz odwracała się w kierunku, z którego dochodziły nowe dźwięki, jakby obawiając się zagrożenia, toteż panna Appleton czule zanurzała dłoń w jej miękkim futerku, choć sama zachowywała się podobnie.

Dziewczyna wodziła wzrokiem po kolorowych toaletach dam, fikuśnych girlandach i zawodnikach w obcisłych koszulkach. Dla Lotty był to widok tym bardziej zabawny, że przynajmniej niektórych z nich najczęściej widywała w eleganckich frakach, spod których nie można było się dopatrzeć choćby kawałka skóry, a co dopiero rysujących się pod nią mięśni.

– Lotto, ileż można na ciebie czekać? – zawołała Marlee, wskazując miejsce obok siebie.

Damie na łodzi towarzyszył jej mąż, i choć obok nich zmieściłoby się jeszcze kilka osób, Ruby i Fred woleli popłynąć osobno. Pani Blythe nawet nie śmiała protestować. Zbytnio kibicowała siostrze, by stawać na drodze jej flirtom. Zarówno ona jak i Anthony bardzo polubili Freda, więc mieli nadzieję zatrzymać go w rodzinie już na zawsze.

Jedyną przeszkodę dla Marlee stanowił jej strój. Ciężko jej było zapanować nad fałdami kwiecistego materiału, który niesfornie wylewał się poza łódź. Podobnie było z delikatnymi rękawiczkami klejącymi się do spoconych dłoni. Pani Blythe co chwilę ciągnęła za czubki palców, marząc o chwili, kiedy w końcu będzie mogła pozbyć się nielubianego elementu garderoby. Zdecydowanie przyjemniej było czuć ciepło mężowskiej dłoni na skórze niż przez koronkę.

Z kolei Ruby radziła sobie znacznie lepiej od siostry. Siedziała idealnie wyprostowana, jakby znajdowała się przy królewskim stole, a nie na rozkołysanej łodzi. Szara suknia w drobne kropki połyskiwała w słońcu. Nawet wprawny obserwator nie dostrzegłby na niej żadnego zagniecenia, gdyż jej właścicielka była zbyt skrupulatna w tej sprawie. Kreacja zdawała się nie stanowić dla niej żadnej przeszkody, mimo grubszego materiału, delikatnych bufek i zdobnych haftów na dekolcie.

– Płyńcie beze mnie! Daisy jest przestraszona. Lepiej, żebym została z nią na brzegu! – odkrzyknęła panna, choć w rzeczywistości to nie na samopoczuciu ukochanego pieska zależało jej najbardziej.

Biedne dziewczę czuło się w obowiązku obserwować poczynania ojca, gdyż i obecność doktora Scotta była spodziewana na regatach. Gdyby Walter wszedł na ogromną barkę, na której przygotowano specjalny podest dla najważniejszych postaci w mieście, panna mogłaby odetchnąć z ulgą. Ten jednak zwlekał i z burmistrzem Barleyem oraz Hibbertem żywo o czymś dyskutowali na brzegu.

Siostry nie zamierzały dłużej namawiać Lotty, czując, że jej zachowanie nie jest bezcelowe. Niemal równocześnie Fred i Anthony chwycili za wiosła, sprawiając, że łodzie wolno posuwały się do przodu. Początkowo nie wymagało to dużej wprawy, lecz im bliżej wyznaczonego toru byli, tym bardziej należało manewrować pomiędzy gęsto ustawionymi łodziami. Ostatecznie panowie uznali, że wcale nie muszą przyglądać się rywalizacji z bliska.

Gdy usłyszeli sygnał do startu, oboje wystrzelili do góry niczym proce. Nagle rozkołysana łódź sprawiła, że żołądek Marlee zawiązał się w supełek. Z piersi damy wyrwał się przeraźliwy pisk, zaś jej dłoń mocno zacisnęła się na burcie i już do końca wyścigów tam pozostała.

Załogi startowały po dwie co kilka minut. Za każdym razem wystrzał sygnalizujący rozpoczęcie wyścigu sprawiał, że tłum obserwatorów milkł. Na raz dało się usłyszeć, jak wszyscy wstrzymują oddech z podekscytowania. Wówczas do pracy zabierały się mięśnie ośmiu śmiałków, które pracowały niczym tłok w wielkiej maszynie.

Łodzie z każdą chwilą nabierały prędkości, rozrywając taflę niczym miecz. Wśród widzów podnosiła się wrzawa, a rytmiczne uderzenia wioseł o wodę sprawiały, że niemal wszystkie serca biły w jednym tempie.

Szczególnie Fred był zainteresowany tymi zmaganiami. Pamiętał jeszcze ze studenckich czasów, jak chętnie brał udział w różnych sportowych rywalizacjach. Tamte emocje były niezapomniane, lecz jako obserwator odczuwał wszystko dużo bardziej. Co rusz stawał na palcach i odgarniał swoje kasztanowe włosy z czoła.

Ruby zdążyła już przywyknąć do niekontrolowanych wybuchów radości, które następowały po zwycięstwie lubianej załogi lub do pretensjonalnie wyrzucanych do góry rąk i westchnień pełnych rozczarowania, gdy triumfatorami okazywali się przeciwnicy. Sama siedziała niewzruszona, dbając by parasoleczka dokładnie zasłaniała jej twarz.

– Nie bądź taką ignorantką! – jęknął w pewnym momencie Fred. – Mogłabyś chociaż udawać, że cię to interesuje.

– Mam lepsze widoki – szepnęła Ruby i od razu posłała badawcze spojrzenie na sąsiednią łódź.

Tony był równie zaaferowany wyścigami, co Fred, zaś Marlee wyglądała na znudzoną. Wciąż walczyła ze swoimi rękawiczkami i madame Lefroy nie przypuszczała, by jej siostra cokolwiek słyszała. Podobnie jak jej ukochany. Zdołał jej poświęcić zaledwie ułamek swojej uwagi, a nim ta mu odpowiedziała, znów wbijał wzrok w łodzie sunące po wodzie delikatnie muskanej przez sierpniowe słońce, dzięki czemu mieniła się wręcz niespotykanymi barwami.

Ruby wzruszyła ramionami i z trudem podźwignęła się do góry. Choć rozłożysta suknia nie ułatwiała poruszania na łodzi, każdy jej ruch był pełen gracji. Ustawiła się przy Fredzie tak, że ich ramiona się niemal stykały. Spróbowała także spojrzeć w tym samym kierunku, co on, lecz niemały tłum skutecznie zasłaniał jej widok. Spomiędzy kolorowych toalet dam przebijały się pasiaste stroje zawodników, lecz były to zaledwie sekundy, zbyt krótkie, by zaangażować się w obserwację rywalizacji. Wobec tego madame Lefroy ponownie skupiła wzrok na ukochanym.

Uwielbiała, gdy przez jego przystojną twarz przebiegały różne emocje. Szare oczy ledwo nadążały za łódkami, a oblepione włosy niesfornie targał wiatr.

Wspomnienie szorstkiego zarostu pod palcami wywołało na twarzy Ruby rumieniec. Tak bardzo chciałaby móc pogładzić w tej chwili ukochanego po policzku, zamiast czekać do kolejnej upojnej nocy.

Fred musiał poczuć na sobie wygłodniały wzrok damy, gdyż uśmiechnął się triumfalnie, ukazując dołeczki w policzkach. Gdy tylko łódź minęła metę, kończąc kolejny wyścig, mężczyzna zdawał się powrócić do żywych niczym wyrwany z transu. Przelotnie spojrzał na Ruby, lecz szybko odwrócił wzrok. Mimo to dama zdążyła zauważyć w jego oczach łobuzerskie ogniki.

Po chwili poczuła, jak jego palce delikatnie musnęły jej rękę. Nie cofnęła się od ukochanego, mimo że być może tego nakazywałaby przyzwoitość. Nie protestowała także, gdy ten splótł ich dłonie ze sobą. Oboje wpatrywali się niewinnie przed siebie, rozkoszując się sekretnym przejawem czułości.

– Myślisz, że ktoś widzi? – zagadnęła Ruby.

Fred długo nie odpowiadał. Dama jedynie spostrzegła, że jego mięśnie się napinają, jakby gotował się do walki. Ruby nie spodziewała się, iż Lefroy w istocie toczył bitwę z samym sobą. Zacisnął szczękę, po czym gwałtownie odwrócił się do ukochanej, pozwalając zwyciężyć tej nieco narwanej wersji siebie.

– A niech patrzą! – po tych słowach szybko ujął twarz Ruby w dłonie, a na ustach złożył namiętny pocałunek.

Dama przez chwilę zapomniała o całym świecie, jak to zwykle się działo w towarzystwie Freda. Zbytnio upajała się jego nieco szorstkimi wargami błądzącymi po jej ustach od jednego kącika do drugiego.

Nagle łódź zakołysała się, burząc spokojną taflę wody, a para złączona w miłosnych uścisku straciła równowagę. Fred wyłożył się na drewnianej podłodze jak długi. Zdążył jedynie objąć Ruby w pasie, która upadając, przylgnęła do jego piersi.

Lefory szybko rozejrzał się dookoła. Szczęśliwie tylko kilka osób zwróciła uwagę na ich mały wypadek, reszta zbyt była zajęta obserwowaniem wyścigu. Gdyby nie głośny chichot Marlee i rozbawione spojrzenie Tony'ego można byłoby rzec, że ten incydent uszedł im na sucho. Jednak w tej sytuacji mężczyzna wciąż przyciskany przez ukochaną uniósł dłonie w geście kapitulacji i także zaśmiał się w głos.

– Wariat! – skwitowała jego zachowanie Ruby.

Dama szybko usiadła na ławeczce, starannie otrzepując swoją suknię. Czerwień na policzkach obwieszczała wszystkim zawstydzenie, lecz jednego nie można było jej odmówić. Z całą pewnością była szczęśliwa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top