5.9
Pacjenci z zamożnych rodzin znów zaczęli pojawiać się w gabinecie doktora Scotta. Tym razem to jego nie było na miejscu. Douglas nie potrafił spojrzeć w fałszywe oczy ludzi, którzy tak szybko go potępili, a teraz wdzięczyli się do niego, jak gdyby nic się nie stało.
Zdecydowanie bardziej wolał wybierać się na drugą stronę rzeki, by leczyć prostych ludzi, choć nie miał z tego właściwie żadnego zarobku. Teraz także kroczył głównym trotuarem robotniczej dzielnicy.
Okopcone budynki już nie robiły na nim większego wrażenia, tak samo, jak powietrze drażniące płuca. Do wszystkiego udało mu się przywyknąć, poza widokiem rozpaczliwej nędzy dotykającej okolicznych mieszkańców. Byli oni niejako wyrzutem sumienia dla młodego doktora, któremu dotychczas nie udało się poczynić zbyt dużych postępów w kwestii budowy szpitala.
Douglas czuł, że skoro musiał na pewien czas odroczyć tę sprawę, przynajmniej wynagrodzi to tym biedakom, bardziej angażując się w pracę po ich stronie. Teraz nie miał już siły, by walczyć z urzędnikami o budowę szpitala, lecz nie rezygnował ze swoich planów. Musiał tylko ponownie poczuć się dobrze.
Choć sprawa z oskarżeniami Douglasa rozeszła się po kościach, to nic się nie zmieniło. Doktor miał wrażenie, że jego duszę wciąż spowijał mrok. Po tym wszystkim nie mógł przecież zwyczajnie odzyskać swojego dziecięctwa, w którym chował się przed smutkiem. Dawne cele, które niegdyś trzymały go przy życiu, dziś już nie miały większego znaczenia, czyniąc ze Scotta niemal prowincjonalnego lekarza.
Zdawało się, że szczęście Douglasa uleciało razem z Elizabeth, która coraz rzadziej odwiedzała gabinet. Jeśli już się tam pojawiała, to tylko na krótką chwilę. Najgorsze było to, że nieustannie milczała. Scott już wolał wrócić do czasów, gdy panna rzucała w jego kierunku zgryźliwe komentarze, a o przyjacielskich relacjach nawet nie śmiał marzyć.
Scott nie rozumiał tej nagłej zmiany, lecz Lizzy wyglądała, jakby i w niej coś się złamało. Z pewnością winy takiego stanu należało szukać w jego zachowaniu. Być może zbyt śmiało sobie poczynał i to właśnie sprawiło, że panna się wycofała? Przecież nie mogła do niego czuć niczego więcej niż zwyczajnej sympatii. Gdyby tylko mógł cofnąć czas, zmieniłby tak wiele w swoim życiu. Teraz jednak pozostało mu tkwić w sieci nieporozumień, jaką sam skutecznie sobie uplótł z nadzieją, że kiedyś wszystko się ułoży.
Douglas westchnął ciężko, myśląc o swoim marnym losie. Już miał skręcać z trotuaru w stronę żeliwnego mostu, lecz nagle posłyszał za sobą wołanie.
– Doktorze! Doktorze!
Kurz podniósł się na ulicy, wzburzony przez czyjeś kroki. Douglas odwrócił się w kierunku, z którego nadchodziły dźwięki, lecz nie od razu rozpoznał osobę biegnącą do niego. Maleńkie drobinki piasku podrażniły jego oczy. Mimowolnie przetarł je rękawem koszuli, który i tak był już wymiętoszony. Dopiero wtedy rozpoznał podniszczony kaszkiet i szczurzą twarz Billy'ego. Od pamiętnej nocy nie miał styczności z żadnym z członków gangu Queens, lecz musiał przyznać, że być może dzięki ich przychylności, nikt się mu nie naprzykrzał i mógł swobodnie poruszać się po robotniczej dzielnicy bez strachu, że pewnego dnia skończy z nożem w plecach.
– Billy! Co się dzieje?
Mężczyzna wyglądał na dziwnie zaaferowanego. Przez jego twarz nie przebiegał ten charakterystyczny, krnąbrny grymas, a jedynie złość połączona ze strachem.
– Szybko! Nie ma czasu! Musi doktor ze mną pójść – wychrypiał, z trudem łapiąc oddech.
Douglas nawet nie zdążył skinąć głową na znak zgody, gdyż silna dłoń młodzieńca zacisnęła się na jego ramieniu, ciągnąć go w nieznanym kierunku.
Billy znacznie lepiej orientował się w tych okolicach. Sprawnie poruszał się w gąszczu wąskich uliczek, które przypominały wijący się labirynt. Właściwie jedyna różnica polegała na tym, że to nie żywopłot odgradzał ich od świata a wysokie kamienice, które skrywały w ciemności różnorakie ścieżki. Było to miejsce, gdzie z pewnością nie zapuszczałby się ktoś porządny. Można tu było spotkać różne kreatury spod ciemnej gwiazdy, pijaczków, ladacznice i drobnych rabusiów, szczerzących swoje żółte zęby na widok Douglasa. Jednak wystarczyło jedno warknięcie Billy'ego na taką personę, by zaniechała ona swoich niegodziwych planów.
Douglas miał wrażenie, że dotarł do wylęgarni całego zła, które trapiło Greenfield. Dziwił się, że Hector nie zrobił jeszcze porządku z występkiem kryjącym się w wąskich uliczkach robotniczej dzielnicy.
Wkrótce dotarli do najciemniejszego zaułku, jaki Scott widział w całym swoim życiu. Wszędzie walały się śmieci, zaś w powietrzu unosił się nieznośny odór. Spomiędzy kamieniczek nie przedostawała się nawet pojedyncza struga światła.
Doktor musiał zmrużyć oczy, by dokładniej rozeznać się w sytuacji. Z niemałym trudem dostrzegł Reggiego i kilku innych członków bandy, a nawet samego Linda, którego rana najwyraźniej przyzwoicie się zagoiła. Jednak najbardziej niepasującym elementem tego towarzystwa był komisarz Eden, który krążył ze wzrokiem wbitym w ziemię wokół jednego punktu, jakby czegoś szukał.
– Znaleźliśmy ją dziś rano – podjął Reggie.
Chłopcy utorowali doktorowi drogę do kobiety leżącej bezwiednie na ziemi. Ubrana była jak typowa ladacznica. Jej kolorowa kreacja, która nie zakrywała zbyt wielu wdzięków, kontrastowała z trupiobladą, wykrzywioną twarzą.
Scott obrzucił jej ciało wzrokiem, szukając przyczyny takiego stanu. Sunął wzrokiem od jej stóp do kolan, a później w okolicy piersi. Jeden szczegół jednak zwrócił jego uwagę. Szybko ponownie odwrócił głowę w kierunku nóg. To pończochy przyciągnęły jego wzrok. Przecież doskonale je znał, gdyż sam zakupił je jakiś czas temu. Nerwowo powrócił spojrzeniem na twarz kobiety. Dopiero teraz spostrzegł podobieństwo lica z dziecięcą, nieco naiwną buzią Maud, która teraz nienaturalnie wykrzywiona nie przypomniała samej siebie. Skóra niemal bezwiednie zwisła na kościach, tylko gwałtownie poruszające się nozdrza wyglądały na odpowiednio napięte.
Douglas ciężko przełknął ślinę, po czym ponownie przystąpił do oględzin. Rozerwany materiał odsłaniał nagie piersi Maud. Początkowo nie wydało się to mu niczym nadzwyczajnym, gdyż takie zniszczenia mogły powstać na skutek spółkowania z jakimś narwanym mężczyzną. Dopiero gdy zauważył rankę w okolicy serca, pomyślał, że musiało się wydarzyć tutaj coś strasznego. Zaniepokojony przeniósł spojrzenie na Hectora, lecz ten tylko wzruszył ramionami.
Komisarz sam niczego nie wiedział. Wezwany przez Billy'ego przybył na miejsce niewiele wcześniej przed Douglasem. Zdążył zobaczyć ranę, na widok której stwierdził, że została zadana nożem. W pobliżu jednak nie znalazł pasującego narzędzia zbrodni.
Sprawa nie wydawała mu się taka oczywista, gdyż doskonale wiedział, z kim panna Stacey utrzymywała kontakty. Takie kobiety nie giną dźgnięte nożem w jakimś zaułku. Nie, gdy mają protekcję samego hrabiego. Zanim jednak wydał osąd, wolał poczekać na diagnozę doktora. Być może panna będzie jeszcze w stanie przemówić własnym głosem i zdradzić, co doprowadziło do takiej tragedii.
Scott nadstawił ucha w kierunku sinych ust kobiety. Początkowo niewiele słyszał, gdyż rozmowy gapiów skutecznie zagłuszały wszelkie dźwięki. Uniósł dłoń, by dać im znać, aby zamilkli. Dopiero wtedy dało się wychwycić cichutkie, niemiarowe rzężenie. Z ogromnym skupieniem przycisnął palce nieco poniżej nadgarstka Maud. Wyczuł puls, lecz był bardzo słaby, a chwilami zdawało się, że ustawał. Rana prawie wcale nie krwawiła, jedynie delikatnie pulsowała.
Doktor nie lubił, kiedy życie znanych mu osób wisiało na włosku, a on był tym, który miał je uratować. W razie niepowodzenia to jemu wówczas przypadało w udziale przekazanie złych wieści. Teraz miał niemal pewność, co dzieje się w piersi Muad. Zrobiło mu się zwyczajnie przykro, gdyż jeszcze niedawno widział tę dziewczynę poruszającą się sprężystym krokiem z zagadkowym uśmiechem na twarzy.
Wstał z kolan, po czym otrzepał swój strój. Posłał każdemu z osobna zasmucone spojrzenie, a następnie pokręcił głową.
– Znajdę tego drania i go zabiję. Bogacze myślą, że mają prawo krzywdzić nasze kobiety. Teraz nasza kolej, by się zemścić! – wyrwało się Billy'emu, od początku wyglądającemu niczym napięta struna, która była gotowa pęknąć w każdej chwili.
– Spokojnie, dzieciaku. Lepiej nie mów przy mnie takich słów, bo wsadzę cię do paki i wtedy będziesz mógł odgrażać się do woli, ale zza krat – warknął Hector, studząc zapalczywość młodzieńca.
Eden także był zdenerwowany diagnozą doktora. Naprawdę liczył, że Maud wyzna mu, co też jej się przydarzyło. Przez różne nieporozumienia nigdy nie polubił Stathama, który nieustannie utrudniał mu pracę. Uważał go za krnąbrnego arystokratę, dlatego też sprawie jego kochanki należało przyjrzeć się szczególnie uważnie.
– Jesteś pewien, że już jej się nie polepszy, Douglasie?
– Jej dni są policzone, to pewne. Przypuszczam, że nóż przebił osierdzie i delikatnie ranił serce, z którego przy każdym uderzeniu do piersi wylewa się krew. To kwestia czasu, aż się wykrwawi lub umrze przez zgniecenie płuc. Nikt nigdy nie uleczył rany serca, przykro mi. W każdej chwili może jej się polepszyć, ale nie na tyle, by całkowicie wyzdrowiała. Sugerowałbym umieścić ją w jakimś bezpiecznym miejscu, choćby szpitalu, by tam mogła w spokoju dogorywać.
Medycyna dla Scotta była potężnym narzędziem, dla którego coraz mniej problemów pozostawało nierozwiązanych. Odważni ludzie dokonywali rzeczy niemożliwych i to za ich przykładem należało iść. Serce jednak było nietykalne, więc i Douglas nic nie mógł poradzić.
Ta niemoc przygnębiała go jak nic innego na świecie. Od zawsze pozostawał w wielkim podziwie dla człowieka, dla którego nic nie było niemożliwe. Wierzył, że z czasem żadna tajemnica ludzkiego ciała nie pozostanie nieodkryta. Jednak w takich sytuacjach jak ta docierał do ściany i choć on wiedział, że kiedyś przyjdzie zmiana, teraz musiał ogłosić porażkę.
– Czy to znaczy, że panna Stacey może jeszcze odzyskać świadomość? – Eden podrapał się po brodzie.
– Być może... – jęknął Scott.
Komisarz skinął głową. Nie zamierzał się poddawać, póki była nadzieja, nawet jeżeli miał czuwać przy chorej dzień i noc, by szepnęła mu choć jedno słówko.
– Panowie – zwrócił się do doskonale znanych mu gangsterów. – Znajdźcie jakiś materiał i pomóżcie mi przenieść ją do powozu.
Reggie skinieniem dłoni oddelegował do tego zadania dwóch popleczników. Zwykle policja nie żyła w dobrych stosunkach z przestępcami, lecz Hector zyskał wśród nich pewien szacunek, gdyż znany był ze swojej sprawiedliwości. Nie sprzyjał jedynie tym, którzy mieli pieniądze, często usprawiedliwiając biedniejszych. Queens zwykle konkurowało z Edenem. Oni za wszelką cenę chcieli mu umknąć, a komisarzowi zależało tylko na tym, by ich złapać. Mimo to cenili go jako człowieka, dlatego też nie czynili sprzeciwów, by w tej konkretnej sprawie połączyć siły.
Hector jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Liczył, że dojrzy jakieś ślady, które pomogą mu znaleźć sprawcę. Chwilę rozkopywał butami brunatną ziemię. W końcu coś błysnęło mu między skotłowanymi grudkami. Przykucnął i chwycił między palce srebrny przedmiot, którym okazały się spinki do mankietów. Niechętnie wyszedł z zaułka i uniósł je w stronę słońca. Jego skóra natychmiast go zapiekła, lecz musiał przyjrzeć się znalezisku. Okazało się, że wytłoczono na nich monogram, który składał się w litery VS.
Komisarz uśmiechnął się, zapominając o tym, że ktoś może zobaczyć jego długie kły. Być może przeczucie go nie zawiodło. Lubił mieć rację, zaś hrabiego nie darzył szczególną sympatią. Mając takie tropy, nie zamierzał odpuszczać tej sprawy.
Marlee pędziła w stronę żeliwnego mostu. Jak co dzień także i dziś spieszyła się do teatru. Musiała przyznać, że od choroby Alexandra jej zapał do prób zaczął gasnąć. Nie potrafiła pozbyć się myśli, iż to ona mogła przywlec jakieś paskudztwo do domu, przez które jej synek wówczas tak cierpiał. Również rozmowa, jaką wtedy przeprowadziła z Anthonym, wywoływała w niej nieustanne wyrzuty sumienia.
Wszystko się układało, dopóki jej pasja pozostawała tajemnicą. Doskonale pamiętała, jak całkiem niedawno biegła co sił w nogach na drugą stronę i z ekscytacją oczekiwała, aż wszyscy się zbiorą, by zacząć grać. Teraz, choć utrzymywała tempo i tak zbyt szybkie, jak na damę, nie wypełniała jej dawna energia. Właściwie stwierdziła, że nie rozumie tego pośpiechu, wobec czego zwolniła.
Uniosła dłoń w koronkowej rękawiczce do kapelusika, który zdobiły kolorowe kwiaty. Jego ogromna kokarda przewiązana pod brodą nieco się rozluźniła, więc sprawnym ruchem poprawiła węzeł.
Słońce powoli zachodziło za horyzont. Wręcz czerwona kula rzucała na niebo różnobarwną poświatę, zaczynając od różowej smugi, a kończąc na kolorze pomarańczowym, który rozpalał błękit niczym ogień.
Pani Blythe pomyślała, że to w istocie piękny widok. Zupełnie niespodziewanie poczuła maleńkie ukłucie w serduszku. Pewnie wiele takich zachodów już przegapiła, gdy spieszyła się na próby. Skoro natura obdarzała nas takimi wspaniałościami, dlaczego ludzie całkowicie świadomie ignorowali jej wdzięki, zatracając się w szarej rzeczywistości? Marlee nie potrafiła odpowiedzieć sobie na to pytanie, lecz od dzisiaj pragnęła to zmienić. Nie chciała już spacerować między brudnymi kamienicami, a spędzać czas w ogrodzie, gdzie mogłaby w spokoju spoglądać na piękno świata.
Uczucie spokoju, które cudownym ciepłem rozlało się po jej członkach, było wręcz uzależniające. Pragnęła doświadczać go już codziennie, lecz co to za przyjemność będąc samotnym?
Marlee mimowolnie powiodła wzrokiem na dłoń, gdzie spod delikatnej koronki pobłyskiwała złota obrączka. Tak, jej mąż byłby doskonałym towarzyszem do podziwiania zachodów słońca. Mogłaby położyć głowę na jego ramieniu, a on objąłby ją swoją silną ręką. Dama aż zadrżała, myśląc, jak błogo mogliby się wtedy czuć.
Kochała Anthony'ego. Nie miała wątpliwości co do tego nawet przez chwilę. Marlee próbowała nie dopuszczać tej myśli do siebie, lecz okropnie żałowała, że w dniu, kiedy Alexander zachorował, zwyczajnie wyszła, paląc za sobą wszelkie mosty. Tony dał jej wyraźnie do zrozumienia, że odchodząc, nie będzie już dla niej powrotu. Od tamtej pory ciągle gdzieś znikał. Spotykali się jedynie w progu, gdy jedno z nich wracało, a drugie wychodziło. Taki stan rzeczy ranił Marlee, ale nie mogła mieć żalu do męża. To była jej decyzja jak się okazało – błędna. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby Anthony znalazł sobie nową żonę i matkę dla Alexa.
Wspomnienie synka wbiło niewidzialną szpileczkę w duszę pani Blythe. W rzeczy samej Alexander był już dla niej tylko wspomnieniem, gdyż tak dawno go nie widziała. Ledwo pamiętała maleńką buźkę, usteczka układające się w rozkoszny uśmiech i pulchniutkie rączki, które zaciskały się wokół jej palca.
Marlee złożyła parasolkę, pozwalając ostatnim promieniom słońca, musnąć jej twarz. Zmrużyła oczy, by lepiej przyjrzeć się świetlistemu olbrzymowi. Gdy tak na niego spoglądała, w głowie miała ciągle Alexa.
Synek był dla niej właśnie takim słoneczkiem, które we wszystkich trudach nadawało jej życiu nieco jaśniejszych barw. Nagle zdała sobie sprawę, że traciła z nim coraz więcej chwil. Przegapiła nie tylko te wszystkie piękne zachody słońca, ale też mnóstwo uśmiechów i ziewnięć malucha, a z pewnością umkną jej też pierwsze słowa chłopca tak jak jego pierwsze kroki.
Dama nigdy nie miała wątpliwości co do tego, że była okropną matką, lecz dopiero zrozumiała, że akurat to nie było jej największą przewiną. Tchórzostwo było głównym zarzutem, który mógł zostać postawiony Marlee. Zamiast walczyć o swoją rodzinę, uciekła.
Westchnęła ciężko, gdy dotarła przed spelunę. Uniosła nieco skraj tarlatanowej sukni obszytej amarantową tasiemką, by nie przewrócić się, schodząc ze schodów. Kiedy już znalazła się w ich teatralnej piwniczce, ogarnęło ją zdziwienie. W powietrzu nie unosiły się drażniące opary. Tylko szelest toalety damy przerywał niemal głuchą ciszę.
Zdezorientowana Marlee rozejrzała się dookoła. Powinno tu być co najmniej kilka innych osób, zaś w pomieszczeniu brakowało żywej duszy.
Nagle z cienia wyłoniła się jakaś postać. Serce pani Blythe początkowo zamarło, lecz gdy świeca rzuciła nieco światła na profil mężczyzny, Marlee od razu uśmiechnęła się, rozpoznając w nim Petera.
– Spóźniłaś się – zauważył. – Przecież zawsze przychodzisz przed wszystkimi.
– Skoro o nich mowa, gdzie jest reszta?
Peter uśmiechnął się delikatnie. Spuścił wzrok, jakby czegoś się zawstydził, lecz gdy z powrotem przeniósł go na Marlee, dama dostrzegła w nim coś obrzydliwego. Mimowolnie cofnęła się, gdy ten podszedł do niej. Sama jednak zapędziła się w pułapkę, gdyż wkrótce napotkała na ścianę.
– Maud gdzieś zniknęła. Ostatnio zachowywała się jakoś dziwnie... Pewnie wróci za kilka dni. Stwierdziłem, że nie ma sensu zwoływać reszty, skoro i tak nie będzie kompletu.
Aktor zawisnął nad panią Blythe, posyłając jej lubieżne spojrzenie. Kobieta musiała przyznać, że Peter był szalenie przystojny, lecz nie był Anthonym. Brakowało mu jego łagodnego spojrzenia, zapadłych policzków i zniewalającego uśmiechu, a co najważniejsze, nie miał też miłości Marlee. Dlatego, gdy pociągnął za tasiemkę oplatającą jej talię, dama ułożyła dłoń na jego piersi, pewnie go odpychając.
– Musiałeś mnie źle zrozumieć – jęknęła.
Peter wyglądał na zdziwionego, ale niezrażonego. Jego twarz nabrała surowości. Wciągnął powietrze niczym rozjuszony byk. Postawił krok w kierunku damy, lecz to szybko chwyciła za materiał sukni i rzuciła się w kierunku schodów. Sama nie wiedziała, ile tak biegła i czy rzeczywiście groziło jej jakieś niebezpieczeństwo, gdyż ani razu nie obejrzała się za siebie. Zwolniła dopiero kiedy zauważyła, że znajduje się już po właściwiej stronie rzeki, a od domu dzieliło ją tylko kilka kroków.
Marlee zdjęła z głowy kapelusik, pozwalając swoim potarganym włosom swobodnie opaść na plecy. Wygląd nie miał już w tej chwili dla niej znaczenia, w końcu zaczerwienionych policzków nie sposób było ukryć.
Powoli sunęła wzdłuż ogrodzenia oddzielającego posiadłość Appletonów od ulicy, próbując uspokoić swój oddech. Postanowiła, że już nigdy nie wróci do teatru, a pierwsze kroki po wejściu do domu skieruje ku pokoikowi synka.
Kącik ust pani Blythe drgnął w górę, ciągnąc za sobą swojego drugiego towarzysza. Marlee poczuła nagły przypływ zadowolenia z samej siebie. Pierwszy raz podjęła jakąś decyzję całkowicie sama, co napawało ją dumą. Chciała wierzyć, że się zmieni i będzie już odważniejszą kobietą. Właśnie! Kobietą, a nie dziewczynką...
Gdy dotarła do bramy, usłyszała skrzypnięcie. Ktoś z drugiej strony musiał pociągnąć za furtkę. Marlee przystanęła, by poczekać na tę osobę. Po chwili przed jej oczami pojawiła się sylwetka wysokiego mężczyzny w eleganckim cylindrze na głowie.
Anthony również zauważył swoją żonę. Prezentowała się naprawdę dobrze. Rumieniec sprawiał, że wyglądała tak żywo i szczęśliwie. Nie chciał wypytywać, co przyczyniło się do takiego stanu, lecz uczuł zazdrość. On sam nie mógł już patrzeć na swoją papierową cerę w lustrze i ogromne sińce pod oczami. Westchnął ciężko, po czym jeszcze raz ostrożnie powiódł wzrokiem na damę, przeszywając ją na wskroś swoim żalem i tęsknotą.
Marlee pochwyciła to spojrzenie. Sama również zatopiła się w jego mądrych oczach. Między nimi wytworzyła się jakaś nić, która trzymała ich wpatrzonych w siebie. Po chwili jednak Anthony zamrugał, jakby obudził się ze snu, po czym pewnie skręcił w przeciwnym kierunku.
– Dokąd idziesz? – Pani Blythe poczuła się zdradzona przez swój własny głos, który wbrew niej wyrwał się z piersi. Teraz jednak już nie mogła cofnąć swoich słów.
Tony zatrzymał się w połowie kroku. Długo nie odwracał się w kierunku Marlee, dając jej pewność, że wcale nie zamierza tego uczynić. Po sekundach, które kobiecie zdawały się całymi godzinami, w końcu ponownie ujrzała skonfundowane lico męża.
– Myślałem, że zamierzasz wejść, więc nie chciałem ci stać na drodze.
– Ach, tak – westchnęła Marlee. – To ja nie powinnam ci przeszkadzać.
Blythe skinął głową. Rozum podpowiadał mu, że powinien iść w swoją stronę, lecz coś go powstrzymywało. Tak więc stał przed żoną, nie wiedząc, co począć.
– Przepraszam. – Ciszę ponownie przerwał słodki głosik damy.
– Za co?
Marlee spuściła wzrok. Brakowało jej odwagi, lecz czuła, że w końcu musi stanąć na wysokości zadania. Wciągnęła w płuca mnóstwo powietrza, jak gdyby nie zamierzała przerywać tego, co chciała powiedzieć w obawie, że może zmienić zdanie.
– Za to, że gdy Alex zachorował, podjęłam złą decyzję. Wcześniej też za mało się starałam, a wszystkie obowiązki spadły na ciebie. Powinieneś mieć wsparcie w swojej żonie. Wiem, że nie cofnę już czasu, ale przepraszam. Naprawdę żałuję.
Szeroki uśmiech damy nieco przygasł. Nie biło od niej już szczęście, a pewna niezręczność. Niemniej jednak Marlee miała pewność, że w końcu zachowała się, jak należy. Teraz mogła w spokoju odejść. Już nawet ruszyła w kierunku furtki, kiedy poczuła dłoń męża na swoim nadgarstku, a ją całą przeszedł dreszcz.
– To moja wina – przyznał ze skruchą. – Nie powinienem zostawiać cię samej. Wiedziałem, że ci ciężko, a ja jeszcze pogorszyłem całą sytuację. Byłem głupcem, stawiając ci ultimatum... – Anthony urwał, by poszukać w głowie właściwych słów. – Cały ten czas czekałem na ciebie. Miałem nadzieję, że do mnie przyjdziesz, porozmawiamy i wszystko będzie jak dawniej. Ruby mówiła, że Fred dostanie kredyt i będziemy mogli otworzyć fabrykę w Greenfield. Kupiłem dla nas nawet dom, na wypadek, gdybyś jeszcze mnie chciała...
– To dlatego tak często znikałeś?
– Tak... Przepraszam, ale musiałem ci to powiedzieć. Nie myśl sobie, że przestałaś się dla mnie liczyć, nawet mimo tych wszystkich gorzkich słów, które wypowiedziałem. Jeśli chcesz mnie opuścić, żeby być aktorką, zrozumiem, ale jeżeli jednak zechcesz wrócić ze mną do naszego nowego domu, obiecuję, że będę lepszym mężem i we wszystkim ci pomogę. Przetrwamy. Razem.
Anthony wbił wyczekujące spojrzenie w Marlee. Jej twarz jednak ani drgnęła. Już myślał, że wszystko było stracone, a on tylko się ośmieszył, kiedy do jego uszu doleciał pisk.
Marlee ułożyła dłonie na policzkach męża. Stanęła na palcach, by ich czoła mogły się złączyć. Choć nie widziała dokładnie twarzy Tony'ego, czuła, że ten się uśmiecha. Podobnie ona wręcz tryskała radością.
– Mój kochany... – szepnęła, czule gładząc lico męża. – Zmienię się, obiecuję! Chcę tego wszystkiego: domu, dziecka, ale tylko z tobą.
Tony nie mógł usłyszeć nic piękniejszego. Już był pewien, że wszystko stracone, kiedy jego los nagle się odmienił. Niewiele myśląc, porwał żonę w ramiona i złożył namiętny pocałunek na jej wargach, a ona odpowiedziała mu tym samym.
Oboje wierzyli, że teraz nadejdą w końcu dla nich lepsze dni i już nic nie zmąci ich szczęścia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top