5.7

Koła pociągu wesoło turkotały, prędko tocząc się po szynach. Elizabeth z ulgą przyjęła wyjazd z rodzinnego domu. Melancholia, która dotychczas mąciła jej spokój, zniknęła tak szybko, jak panna w towarzystwie doktora wsiadła do wagonu. Zdawało się, że wszystko wróciło do normy, więc i jej relacja z Douglasem powinna być jak dawniej, ale w niej zaszły nieodwracalne zmiany.

Choć oboje żartowali i dogryzali sobie, między nich wkradła się pewna czułość, której nie sposób było usprawiedliwiać troską, podobnie jak ukradkowych spojrzeń. Pewna podróżniczka, która przez chwilę jechała w tym samym przedziale, od razu pochwaliła ich, że tworzą piękną parę, zaś konduktor był przekonany, iż Douglas wraz z Lizzy są małżeństwem podczas miesiąca miodowego i nawet im pogratulował. Wszyscy zauważali kiełkujące uczucie z wyjątkiem domniemanych zakochanych.

Lizzy starała się puścić w niepamięć poprzedni dzień, gdyż jego wspomnienie zbytnio mąciło jej w głowie. Sama nie wiedziała, czemu tak jej zależy na uniewinnieniu Douglasa, ale intensywnie myślała, jak tego dokonać. Zostało im już niewiele czasu, jednak należało chociaż spróbować. Z tego powodu na jednym z ostatnich przystanków przed Greenfield, wyskoczyła z pociągu, gdy doktor smacznie spał, i odszukała konduktora.

– Przepraszam! Czy słyszał pan o Cranborough House? – zagadnęła przysadzistego mężczyznę w zdezelowanym mundurze.

– A kto nie słyszał? To najznamienitsza rezydencja w okolicy! – roześmiał się, jakby Lizzy zapytała o coś absurdalnego.

– W takim razie, czy mógłby mi pan powiedzieć, na której stacji najlepiej wysiąść, by tam jak najszybciej dotrzeć?

– Na poprzedniej – odpowiedział konduktor ze spokojem, a na jego twarzy wymalował się dobrotliwy uśmiech. – Z tej też nie jest daleko, ale proszę się pospieszyć, bo pociąg za chwilę rusza.

Elizabeth poczuła, jak oblewa ją nagła fala gorąca. Nie miała czasu do stracenia! Od razu rzuciła się w stronę wagonu, unosząc suknię, by łatwiej było jej biec. Zupełnie nie martwiła się tym, że ktoś mógłby źle o niej pomyśleć z tego powodu. Zdążyła jeszcze rzucić „dziękuję" do pomocnego mężczyzny, po czym wskoczyła do odpowiedniego przedziału.

Douglas wciąż spał niewzruszony. Jego głowa bezwiednie zawisła na szyi, jakby nie była jej integralną częścią, zaś z ust wypływała ślina, znacząc ścieżkę na podbródku.

Panna Lyod przystanęła na chwilę, zapatrzona w doktora. Sama nie mogła ustalić, czy jego widok bardziej ją bawił, czy też uważała go za uroczy. Szybko jednak przypomniało jej się o misji, którą musiała wypełnić i dłużej nie czekając, zaczęła potrząsać ramieniem Scotta.

– Obudź się! Szybko, to nasza stacja! – krzyczała, lecz Douglas mlasnął ustami i odchylił głowę do tyłu, ani na chwilę nie wybudzając się ze snu. – Wstawaj, gamoniu!

Lizzy oparła dłonie na biodrach, po czym pokręciła z niedowierzaniem głową. Na peronie rozległy się już gwizdy, oznajmujące, że pociąg zaraz ruszy, a Douglas spał jak zabity. Panna jednak nie zamierzała rezygnować z ostatniej szansy na uratowanie reputacji doktora. Rozejrzała się po przedziale. Jej wzrok w końcu natrafił na ich skromny bagaż. Niewiele myśląc, chwyciła w dłonie walizeczkę. Zamachnęła się, po czym z całej siły rzuciła nią o podłogę.

Hałas natychmiast wybudził Douglasa. Przerażony doktor poderwał się z wygodnego siedzenia na nogi, spoglądając zdezorientowanym wzorkiem na towarzyszkę.

– Musimy wysiąść! Pospiesz się! – krzyknęła dokładnie w momencie, gdy wagon szarpnął do przodu.

Elizabeth warknęła, myśląc, że wszystkie jej starania poszły na marne przez opieszałość doktora. On jednak chwycił za walizki, zaś w drugą dłoń porwał jej rękę, po czym otworzył drzwi wagonu.

Łagodne pagórki niespiesznie przesuwały się przed oczami pary, a stacja ciągle pozostawała w zasięgu wzroku. Pociąg także nie zdążył się jeszcze odpowiednio rozpędzić.

Douglas przełknął ciężko ślinę, tracąc wiarę w swój pomysł. Mimo to sprawnym ruchem wyrzucił ich walizki na pożółkłą trawę rosnącą wzdłuż torów.

– Co ty wyprawiasz? – pisnęła Lizzy. – Co, jeśli już ich nie odzyskamy? Tam była suknia madame Lefroy!

– Spokojnie, zaraz do nich dołączymy – rzucił Douglas z przejęciem.

Właśnie próbował umościć stopę na schodku po zewnętrznej stronie wagonika. Od turkotu kół kręciło mu się w głowie, a obraz rozmazywał się przed oczami. Próbując ostrożnie wybadać grunt, udało mu się wybrać odpowiednie miejsce, a po chwili stał na schodku już obiema stopami. Lewą dłoń wciąż miał zaciśniętą na krawędzi drzwi, zaś prawą desperacko oparł o ściankę wagonu.

Pot obficie zrosił czoło doktora, a jego serce biło niczym oszalałe. Zgiął kolana, przygotowując się do skoku i już miał się oderwać od podłoża, kiedy poczuł, jak czyjeś dłonie zaciskają się na jego nadgarstku.

– Czy ty do reszty oszalałeś? Zachowujesz się jak wariat! – jęknęła Lizzy.

Mocno ściskała jego dłoń, choć wiedziała, że gdyby Douglas chciał się jej wyrwać, uczyniłby to bez trudu. Z jakiegoś powodu cała drżała, próbując wciągnąć doktora do środka. Zdawało jej się, że wszystko jest na dobrej drodze. Scott ostrożnie przysunął się do niej o kilka kroków, zaś jego dłoń powędrowała na talię panny. Niespodziewanie, zamiast wsunąć się do wnętrza wagonika, ten pociągnął Lizzy za sobą.

Ostry podmuch wiatru uderzył delikatne lico panny. Żołądek podszedł jej do gardła, a z ust wyrwał się pisk. Jedyne, co zdołała uczynić, to zamknąć powieki. Była pewna, że jej szyja zaraz skończy między kołami pociągu, a wolała nie widzieć śmierci, zaglądającej jej do oczu.

Niespodziewanie Elizabeth uderzyła o coś twardego. W pierwszej chwili zupełnie niczego nie poczuła. Panna nigdy nie była zbyt głęboko wierząca, bardziej ufała medycynie niż jakiemuś niewidzialnemu bytowi. Nawet w chwili śmierci ogarnęło ją poczucie triumfu, gdyż jak się okazało, miała rację. Gdy serce przestawało bić, a dusza opuszczała ciało, nie było już nic. Tylko ciemność przed oczami, żadnego światła na końcu tunelu.

Nagle coś pod nią się ruszyło, a do uszu doleciał gniewny pomruk. Gdy Lizzy spróbowała wykonać jakiś ruch, ze zdumieniem stwierdziła, że ma władzę nad członkami, a co gorsze odczuwała okropny ból w kostce.

– Będziemy mieli paskudne siniaki! – jęknął Douglas.

Elizabeth zdziwiła się, że słyszy jego głos. Szybko otworzyła oczy. Zobaczyła twarz doktora tuż przy swoim licu. Gdy nieco uniosła się na ramionach, dojrzała, że leży na Scottcie w jakiejś trawie tuż przy torach. Więcej nie udało jej się zobaczyć, gdyż każdy jej ruch okraszony był przeraźliwymi jękami ze strony Douglasa. Ostrożnie zsunęła się z jego ciała, z radością łapiąc każdy oddech. Powrót do żywych po tym, jak już sama siebie pogrzebała, okazał się niewyobrażalną ulgą.

– Masz szczęście, że wyszliśmy z tego cało!

– Przecież nie mógłbym pozwolić, żebyśmy przegapili Greenfield – wysapał, wciąż leżąc na wznak.

Oczy Elizabeth rozszerzyły się niczym trzypensówki. Panna w całym tym zamieszaniu zapomniała wyjaśnić doktorowi, że wysiądą kilka stacji wcześniej.

Milczenie Lizzy przyciągnęło uwagę Scotta. Mężczyzna uniósł powieki, po czym dźwignął się z trawy. Zdezorientowany obrócił się dookoła własnej osi. W okolicy nie było ani śladu po eleganckim dworcu w Greenfield, jedynie łąki usłane drobnymi kwiatuszkami, a w oddali majaczyła jakaś wiata, która służyła za przystanek.

– My wcale nie jesteśmy w Greenfield...

– Nie – odpowiedziała zdawkowo Elizabeth, próbując wymyślić jakąś sprawną wymówkę.

– Dlaczego chciałaś tutaj wysiąść? – zapytał Douglas, a w jego głosie dało się usłyszeć narastający gniew.

– Bo widzisz... Stąd jest blisko do Cranborough House, a z tamtych okolic pochodzi Amy i po tym, co powiedziała panna Statham uznałam, że mamy jeszcze czas i powinniśmy sprawdzić ten trop.

– Na litość boską, jak zwykle za dużo myślisz, Lizzy! – krzyknął wyraźnie rozeźlony Scott. – Mogłem nas zabić!

– Wiem! – warknęła równie wściekła panna Lyod. – Może ja za dużo myślę, ale ty za to masz aż nadto głupich pomysłów! Jednak skoro już zaryzykowaliśmy życie, wyskakując z pociągu, może pomożesz mi wstać i pojedziemy do Cranborough!

Douglas był szczerze zaskoczony tonem Elizabeth. To on był na nią zły i powinien móc to manifestować, tymczasem to panna krzyczała na niego, jakby coś przeskrobał. Niezadowolony z takiego obrotu spraw, jednak wciąż przestraszony, podał rękę Lizzy. Ta chwyciła ją z naburmuszoną miną, którą po chwili zastąpił wyraz pełny bólu.

– Wszystko w porządku? – zapytał doktor, porzucając swój surowy ton.

– Tak, tylko trochę boli mnie kostka.

– Dasz radę iść?

Panna w odpowiedzi jedynie skinęła głową, okropnie się przy tym krzywiąc. Douglas w tym czasie odnalazł ich bagaże porzucone w trawie, chwycił je w dłoń, po czym wrócił do panny, wyciągając w jej kierunku rękę.

– Pojedziemy do Cranborough? – zapytała, patrząc podejrzliwie na dłoń doktora.

– Niech ci będzie! Znajdziemy jakiś powóz i ruszamy w drogę – odpowiedział zrezygnowany Scott.

Wcale nie miał ochoty na zabawę w detektywa. Nie zamierzał zabiegać, by oczyścić się w oczach mieszkańców Greenfield, jednak Lizzy wyraźnie na tym zależało, sądząc po jej nieugiętej minie. Poza tym miał wyrzuty sumienia z powodu tej nieszczęsnej kostki.

– Świetnie! – Panna uśmiechnęła się słodziutko, po czym podała rękę doktorowi i razem ruszyli w kierunku stacji.

Majestatyczne Cranborough House górowało nad pobliską wioską. Już samo umiejscowienie rezydencji na pagórku sugerowało, że należała ona do kogoś lepszego niż przeciętni ludzie. Lizzy wzdrygnęła się, na myśl, że Violet z pewnością stawała przy jednym ze zdobnych okien i obserwowała z wyższością życie na wsi.

Douglas także mimowolnie przyłożył czoło do okna powozu, by przyjrzeć się siedzibie rodu Stathamów. Liczne wieżyczki i złote ornamenty nie zrobiły na nim żadnego wrażenia, lecz uznał je za bardzo przemyślany pomysł. Odbijając światło, sprawiały wrażenie, jakby to one były słońcem.

– Piękne, ale fałszywe – mruknął pod nosem doktor.

Po chwili kareta się zatrzymała. Douglas energicznie wyskoczył z powozu, lecz spotkała go niemiła niespodzianka. Wylądował w błocie aż po kostki! Przezornie podał rękę Elizabeth, lecz gdy ta miała postawić stopę na ostatnim schodku, porwał ją w ramiona, by przenieść pannę na twardszy grunt.

– Co ty wyprawiasz? – pisnęła zaskoczona Lizzy.

– Mogę cię postawić, jeśli sobie tego życzysz...

Doktor powolnie zaczął wysuwać rękę, jakby rzeczywiście miał zamiar upuścić pannę w najgorsze błoto. Elizabeth wiedziała, że Scott jest do tego zdolny, a wizja ubrudzonej sukni wcale jej nie cieszyła, dlatego szybko oplotła ręce wokół jego szyi.

– Nie! Nie trzeba! – krzyknęła, mocniej wczepiając palce w skórę Douglasa, by uchronić się przed upadkiem.

Doktor roześmiał się, widząc reakcję panny, a i ona po chwili do niego dołączyła. Oboje wpatrywali się sobie nawzajem prosto w oczy, ciesząc się swoim towarzystwem niczym małe dzieci. Chwila rozkosznej radości nie trwała jednak długo, gdyż zarówno Lizzy, jak i Scott spoważnieli, zdając sobie sprawę z tego, jak blisko siebie są. Ich twarze dzieliły zaledwie cale, a w dodatku mimowolnie zaczęli się do siebie przybliżać.

Panna Lyod zadrżała z ekscytacji. Przymknęła powieki, oczekując na nieznane. Douglas wiedział, że kolejny ruch należał do niego, lecz ciągle ogarniał go strach. Nie chciał jednym gestem zniszczyć ich przyjaźni. Co, jeżeli to on coś sobie ubzdurał i Lizzy wcale nie chce, żeby ją nagabywano? Ponadto jeszcze nie tak dawno temu zamierzał oświadczyć się Lottcie! Pań nie dało się do siebie porównać. Dzieliła je przepaść większa, niżby się to zdawało.

Doktor czuł, że jego własny umysł postanowił go zdradzić. To niemożliwe, by tak łatwo zapomniał o uczuciach do panny Appleton, choć teraz już sam nie wiedział, czy nie były one tylko ułudą. Mając przed sobą kuszące usta Lizzy, nie potrafił myśleć już o niczym. Jedyne czego pragnął, to zasmakować w jej rozkosznych wargach. Wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadały mu, by się odważył i sięgnął po ten zakazany owoc.

Dotyk rąk panny na karku Scotta był dla niego wręcz palący, jakby mało mu było żaru, który niewątpliwie buchał z jego ciała. Nie mogąc już dłużej wytrzymać, szybkim ruchem zniwelował dzielącą ich odległość i przycisnął swoje usta do jej miękkich warg.

Elizabeth niemal oszalała z radości, lecz ku jej zdziwieniu Douglas wcale nie pogłębił pocałunku. Oderwał się od niej niczym oparzony. Wciąż trzymając ją w ramionach, przekłusował w kierunku lepszego gruntu i dopiero tam odstawił pannę na ziemię.

– To, od czego zaczynamy? – podjął, nie dając czasu Elizabeth, by wyjść z osłupienia.

– Wszystko jedno – odparowała chłodno.

Gdy nieco uspokoiła oddech, rozejrzała się dookoła. Poza wszechobecnym błotem, we wsi znajdowało się kilka lichych domków. Większość z nich wyglądała tak, jakby byle podmuch wiatru był w stanie je zniszczyć. Podziurawione dachy i sypiące się ściany były w okolicy częstym zjawiskiem.

Przed jednym z domów jakaś starowinka podlewała kwiaty. Jej zgarbiona postura wręcz niknęła wśród wysokich roślin. Jedynie białe włosy, kontrastujące z ogorzałą, pomarszczoną skórą, odznaczały się na tle różnobarwnych płatków.

– Przepraszam! – krzyknęła Lizzy, gdy znalazła się wystarczająco blisko kobiety. – Czy zna pani Amy Baker?

Staruszka odłożyła konewkę, po czym skierowała niechętnie wzrok na pannę i jej towarzysza. Migdałowe oczka ukryte pomiędzy fałdami skóry nie spoglądały na nich zbyt życzliwe, a wręcz zdradzały pewną nieufność.

– Pani Baker pracowała u nas, ale nagle zniknęła bez słowa. Martwimy się, że coś jej się stało... – podjął Douglas.

Lizzy nie mogła się nadziwić zdolnościom Scotta. Wystarczyło kilka słów, by staruszka zmieniła wyraz twarzy na bardziej przychylny.

– Nie pani, tylko panna... Takie zachowanie jest podobne do Amy, więc proszę nie zaprzątać sobie tym głowy.

– Mogłaby pani zdradzić nam coś więcej? Chciałbym wiedzieć, kogo zatrudniam. Jestem lekarzem, więc zależy mi na renomie i nie mogę pozwolić sobie na nieuczciwych pracowników. – Douglas ujął pomarszczoną dłoń kobiety i posłał jej zachęcający uśmiech.

– Ma syna – powiedziała staruszka z wyraźną pogardą w głosie. – Młody Andrews jest ojcem, chociaż się tego wypiera! Ja swoje wiem, raz nawet przyłapałam ich w sianie, a niespełna rok później na świat przyszedł Charles. Proszę iść do niego. Pewnie jest nad rzeką. Wystarczy skręcić za róg, a już będziecie na miejscu. Gdyby Amy skończyły się pieniądze, z pewnością poszłaby do niego.

– Bardzo pani dziękujemy – szepnęła Lizzy, lecz kobieta wciąż była zapatrzona w doktora Scotta niczym w jakieś bóstwo.

Para nie wymieniając ze sobą ani jednego słowa, zgodnie udała się we wskazanym kierunku. Wyglądało na to, że nad wartkim potokiem skupia się całe życie towarzyskie wioski. Można było tam spotkać zarówno dzieciaki pluskające się w wodzie, jak i młodzików, czy nawet zupełnych staruszków wymieniających się najnowszymi plotkami.

– Szukamy Andrewsa! – krzyknął Douglas.

Nagle wszystkie rozmowy ucichły, a kilkanaście par oczu skupiło się na doktorze. Po chwili z grupy wieśniaków wyłonił się starszy mężczyzna w lichym ubraniu, które lata świetności miało już dawno ze sobą.

– To ja – odpowiedział drżącym głosem.

Lizzy posłała zdziwione spojrzenie Scottowi. Kobieta, z którą rozmawiali, mówiła raczej o kimś w sile wieku, tymczasem mieli przed sobą starca z długą, siwą brodą.

– Młodego Andrewsa – doprecyzował Douglas, przyjmując surowy wyraz twarzy, by zostać poważnie potraktowany.

Brunet, który mógł liczyć sobie około dwudziestu pięciu lat, opuścił swoje dotychczasowe towarzystwo. Poklepał starca po plecach i odważnie spojrzał na doktora.

– W takim razie chyba chodzi o mnie.

– Pewnie znowu coś przeskrobał – rozeszły się szmery wśród zgromadzonych.

– Chcielibyśmy z panem porozmawiać – podjęła Lizzy. – Na osobności.

Lubieżny wzrok Andrewsa zlustrował pannę od stóp do głów. Ta jednak udała, że zupełnie się tym nie przejęła i wciąż stała z wysoko podniesionym podbródkiem. Bezwstydny wzrok mężczyzny zniósł nieco gorzej Douglas, którego wszystkie mięśnie się spięły, by w razie potrzeby ratować Elizabeth.

– Nie mam nic do ukrycia, więc lepiej mówcie, bo zaraz stracę ochotę na rozmowy z wami – zaśmiał się rubasznie.

Scott postąpił o krok przed Lizzy, aby zasłonić ją swoim ciałem. Panna uznała ten gest za zupełnie zbyteczny, lecz bardzo uroczy, więc postanowiła nie protestować.

– Co pana łączy z Amy Baker? – zapytał Douglas.

– Nie mam nic wspólnego z tą ladacznicą! – warknął Andrews.

– Podobno jest matką pańskiego dziecka. Nie jest pan choć trochę ciekawy co się z nimi dzieje?

– Słuchaj, eleganciku, bo nie będę się powtarzał! – Mężczyzna doskoczył do doktora i zaczął go szarpać za ramiona. – Nie znam tej kobiety!

Douglas wyszarpnął się z uścisku Andrewsa, po czym otrzepał swój strój. Spojrzał na niego z pogardą, złapał za rękę Lizzy i ruszył z powrotem w kierunku ścieżki, którą tu przyszli. Zdążyli ujść za ledwie kilkanaście kroków, gdy chudziutka rączka zacisnęła się na rękawie doktora.

– Mają państwo jakieś informacje o mojej Amy? Proszę, powiedzcie mi co się z nią dzieje – jęknęła kobieta w średnim wieku.

Widać było, że w życiu musiało spotkać ją wiele przykrości. Spod jej rzadkich, ciemnych włosów prześwitywała ogorzała skóra, a twarz przeorały liczne zmarszczki, choć nie była taka stara. W dodatku była chuda jak przecinek, przez co wyglądała niezwykle marnie.

– Kim pani jest? – zapytała życzliwie Lizzy.

– Matką Amy...

– Chyba wszystko z nią dobrze. Pani córka podaje się za pewną kobietę, którą znałem kilka lat temu. Ta dama już nie żyje, ale Amy przybierając jej tożsamość, próbuje zmusić mnie do małżeństwa, pod groźbą poważnych problemów z prawem. Mniemam, że ktoś jej za to płaci, więc tak, chyba radzi sobie nie najgorzej.

– Och... – Pani Baker spuściła wzrok zawstydzona. – Przepraszam, że Amy narobiła panu tylu kłopotów. Zawsze była taka nierozważna, choć wychowałam ją najlepiej, jak potrafiłam!

– To nie pani wina, ale czy zechciałaby mi pani pomóc?

– Oczywiście! Zrobię wszystko, co w mojej mocy! – Kobieta ponownie się ożywiła i zaryzykowała spojrzenie na Douglasa.

Gdy nie dostrzegła gniewu na jego twarzy, nieco się rozluźniła, gotowa uczynić wszystko, o co poprosi doktor.

– Kiedy urodził się Charles?

– W tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym – odpowiedziała pani Baker, przekonana o słuszności swoich słów.

Pamięć czasem ją zawodziła, lecz nigdy nie zapomniałaby daty urodzin swojego wnuka.

– A czy pani córka kiedykolwiek wyjeżdżała z Anglii?

– Nigdy! To pierwszy raz, kiedy opuściła naszą wioskę, dlatego tak bardzo się o nią martwię!

Douglas uśmiechnął się pod nosem. Zdobył niezbite dowody na kłamstwo panny Baker. Pozostawał jedynie problem, jak przedstawi je szerszemu gronu, jednak w jego głowie już pojawił się jeden pomysł.

– Mogę panią zabrać do córki i potem odesłać powozem z powrotem do domu, ale musi pani powtórzyć swoje słowa przed kilkoma osobami.

Pani Baker podrapała się po głowie. Widocznie przez chwilę się wahała, co powinna uczynić, lecz ostatecznie matczyne uczucia zwyciężyły. Zbyt bardzo tęskniła za córką, by przegapić okazję na sprowadzenie jej do domu.

W drodze do miejskiej rezydencji Appletonów Lizzy postanowiła odwiedzić kobietę, której Amy podrzucała małego Charlesa. Douglas sam nie wiedział, jak panna tego dokonała, lecz po krótkiej chwili obie damy wraz z chłopcem siedziały już w powozie.

Gdy cała piątka wyskoczyła z karety, musieli wyglądać na bandę pomyleńców. Doktor Scott i Elizabeth prezentowali się najlepiej, choć ich dziennym strojom wiele brakowało do wieczorowych kreacji. Nic więc dziwnego, że służący nie chcieli ich wpuścić do ogromnej bawialni, gdzie odbywało się przyjęcie.

– Nie mogę, naprawdę nie mogę... – zarzekał się lokaj, strzegący drzwi.

– Przecież to doktor Scott, a nie jakiś obdartus! Gwarantuję, że poręczy za towarzystwo, które ze sobą przyprowadził – naciskała Lizzy.

– Hrabia Statham mnie zwolni, a jak nie on, to jego ciotka. Przykro mi, ale proszę stąd odejść.

Elizabeth westchnęła ciężko. Nie zamierzała się poddać, gdy była tak blisko osiągnięcia celu. Gestem dłoni powstrzymała Douglasa, który już chciał się wycofać. Zaczęła rozglądać się dookoła, aż jej wzrok natrafił na kryształowy wazon na końcu długiego korytarza. Z pewnością był piekielnie drogi, ale może warto było go poświęcić dla sprawy?

– Och, Bertie! – Niespodziewanie za plecami panny Lyod rozległ się wesoły, kobiecy głosik. – To moi goście. Proszę ich natychmiast wpuścić!

– Oczywiście, panno Statham – odpowiedział pospiesznie służący.

Wybawczynią towarzystwa okazała się Euphemia, która stanęła między Elizabeth a Douglasem. Posłała im dobrotliwe spojrzenia, po czym oboje złapała za ręce.

– Widzę, że przyprowadziliście wsparcie – zaśmiała się. – Teraz to twoja kolej, by działać, doktorze.

W tym samym czasie lokaj otworzył drzwi do bawialni. Z pomieszczenia wylała się struga ostrego światła, które wręcz oślepiło Scotta. Euphemia zaśmiała się głośno, po czym dała pochłonąć się przez blask, wydobywający się z pomieszczenia. Jej czerwona suknia z trenem zaszeleściła, a po chwili zniknęła gdzieś wśród gości.

Douglas niepewnie przekroczył próg pomieszczenia. Od razu przypomniał mu się jego pierwszy bal w Greenfield, kiedy to poznał Lottę. Wszystko wtedy wydawało mu się takie proste, a on sam był przepełniony nadzieją, że uda mu się zmienić świat. Teraz już niczego nie był pewien.

Kwiatowe girlandy ponownie spływały z sufitu jak tamtego dnia. Złoto wciąż olśniewało, a w marmurach wręcz dało się przejrzeć. Doktorowi brakowało tylko spojrzenia niebieskich oczu, w których się wtedy zakochał. Westchnął ciężko i postanowił działać. Chwycił kieliszek z szampanem oraz maleńką łyżeczkę, po czym wyszedł na środek, zostawiając za plecami Elizabeth w towarzystwie dwóch kobiet i chłopca.

Gdy postukał srebrem o szkło, uwaga wszystkich gości się na nim skupiła. Nie trzeba było długo czekać, aż utworzył się wokół niego okrąg złożony z zaciekawionych osób. Wśród nich nie zabrakło Violet i samej Amy, która w eleganckiej sukni udawała bogatą pułkownikową. Na jej twarzy wykwitł paskudny, triumfalny uśmiech, który w Douglasie wywołał wręcz odrazę.

Doktor skrzywił się na ten widok, po czym szybko odwrócił wzrok. Dopiero wtedy dostrzegł przy kolumnie Lottę.

Panna wyglądała olśniewająco w różowej sukni, wykonanej z tiulu. Różyczki wplecione w ciemne włosy tylko podkreślały jej urodę. Czegoś jednak brakowało Lottcie. Jej oczy zdawały się dziwnie przygaszone, pozbawione blasku, który zwykle rozświetlał jej twarz. Gdy tylko panna dostrzegła Douglasa, pobladła, a po chwili cofnęła swoją dłoń z piersi hrabiego Stathama, który mocno obejmował dziewczynę w pasie.

Scott poczuł ukłucie w sercu. Jeszcze niedawno był gotowy oświadczyć się Lottcie i dzielić z nią całe swoje życie. Zabolało go, gdy zobaczył ukochaną w ramionach innego mężczyzny, z którym najwyraźniej przegrał bój o jej rękę. Nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że panna wcale nie wygląda na szczęśliwą.

Wściekłość stopniowo zaczęła narastać w doktorze. Przez intrygi i nieporozumienia jego życie posypało się niczym domek z kart. Mocno zacisnął pięści, po czym szybko odwrócił wzrok od pary. Musiał zacząć przemawiać, gdyż wszyscy wpatrywali się w niego z wyczekiwaniem, a on wciąż uparcie milczał.

– Okrzyknęliście mnie mordercą – zaczął Douglas, lecz wystarczyło zaledwie kilka słów, by jego głos się złamał. – Nie dostałem nawet szansy, by się wytłumaczyć. Nie zamierzam teraz wycofać tego, co mówiłem poprzednio, ale chciałem tylko powiedzieć wam wszystkim całą prawdę. Na początek muszę przyznać, że miałem romans z mężatką, która nosiła pod sercem moje dziecko. Gdy pani Taylor się o tym dowiedziała, zerwała ze mną kontakt. Ujrzałem ją, dopiero gdy pułkownik ją pobił, co doprowadziło do przedwczesnego porodu. Zabrałem Lacey do szpitala i zdecydowałem się na otwarcie powłok nożem oraz wyjęcie dziecka, mimo że była to metoda wątpliwa, a ja nie miałem do tego odpowiednich kompetencji. Moja córeczka zmarła. Pani Taylor opuściła szpital żywa, lecz także odeszła z tego świata niedługo później. Jeżeli chcecie mnie nazywać mordercą, proszę bardzo – warknął Scott z wyrzutem, próbując powstrzymać zbierające się w jego oczach łzy. – Nie zabiłem dziecka, dlatego, że go nie chciałem. Starałem się je uratować. Jeżeli czemuś jestem winien, to śmierci pani Taylor. Gdybym nie przeprowadził tej operacji, być może dziś byłaby tu z nami. Właśnie... Kobieta, która podaje się za pułkownikową i jest tu obecna, w rzeczywistości nazywa się Amy Baker, a ja nie mam z nią nic wspólnego.

– Kłamiesz! – krzyknęła Amy. – To oczywiste oszczerstwa, gdyż doktor Scott nie chce wziąć odpowiedzialności za to, co mi zrobił.

Douglas przewrócił oczami, widząc nieudolną grę panny. Skinął głową na panią Baker, która niepewnie do niego dołączyła na środku okręgu.

– Amy, córeczko – jęknęła dama. – Proszę cię, przestań krzywdzić niewinnych ludzi i wróć do domu.

– Nie znam tej kobiety!

– Jestem twoją matką! – powiedziała nieco bardziej surowym tonem. Do jej oczu napłynęły łzy, których nawet nie hamowała. Spojrzała na córkę łamiącym serce wzrokiem i kontynuowała, tym razem zwracając się do wszystkich. – Spróbuję naprawić zło, które wyrządziło moje dziecko. Muszę przyznać, że w czasie, gdy działa się omówiona przez doktora historia, Amy pozostawała ze mną w domu. Nie mogło jej tam być.

– Ta kobieta kłamie – broniła się rozpaczliwie panna Baker. – Doktor musiał ją przekupić.

– Swojego dziecka też się wyprzesz? – wtrącił Douglas, posyłając damie prowokacyjne spojrzenie.

Na środek wyszedł mały Charles, wypchnięty przez kobietę, która dotychczas się nim opiekowała. Chłopiec niepewnie stawiał kolejne kroki. Jego wielkie oczy badawczo spoglądały na zgromadzonych dookoła gości. Widać było, że ogarniał go strach i niewiele brakowało, by się rozpłakał. Nagle dostrzegł Amy, a jego twarz w jednej chwili się rozpromieniła. Gwałtownie skręcił w jej kierunku, znacznie przyspieszając. Z impetem uderzył w postać matki, po czym przytulił się do jej spódnicy, nieco się nią zasłaniając, jakby próbował się schować.

Panna Baker wyglądała na zmieszaną. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Spojrzała na chłopca, wyciągającego do niej swoje malutkie rączki. Położyła dłoń na jego ramieniu, lecz szybko ją cofnęła, jakby się wahała, co należy uczynić.

Ostatecznie coś w jej serduszku zadrżało. Szybko przyklękła koło Charlesa, a purpurowy materiał sukni rozlał się po podłodze.

– Nie bój się synku – szepnęła Amy, przyciskając chłopca do swojej piersi. – To ona! – wrzasnęła wskazując na Violet. – To ona zapłaciła mi za kłamstwo!

Panna Statham poczerwieniała na twarzy. Cały jej plan w jednej chwili został zniszczony, a ten przeklęty doktor znów triumfował. W dodatku została tak perfidnie oczerniona przed wszystkimi swoimi gośćmi, na których szacunek szczerze liczyła. Nie mogła pozwolić, by na jej nieskazitelnej reputacji powstała chociaż najmniejsza rysa. Musiała się bronić!

– Zaufałam tej kobiecie – jęknęła Violet płaczliwym głosem, teatralnie przykładając dłoń do serca. – Chciałam pomóc nieboraczce, a ona jeszcze mnie oskarża o takie ohydne czyny. Niech ktoś ją wyprowadzi...

Kilku lokajów, którzy obsługiwali bawialnię, odłożyło na stoliki tace z szampanem. Podeszli zarówno do panny Baker z dzieckiem oraz jej matki i moszcząc dłoń na ich ramionach, odprowadzili nieproszonych gości do drzwi.

Lotta przyglądała się wszystkiemu z boku. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Słuchając opowieści doktora, do jej oczu mimowolnie napłynęły łzy. Jak mogła być taka głupia? Powinna dać Douglasowi szansę na wyjaśnienia! Nie chciała go znać, a teraz sama pragnęła naprawić wszystko, co zniszczyła jej zraniona duma. Przecież mogła być już jego narzeczoną!

Douglas wyglądał tak mizernie, gdy stał sam na środku. Z jego zgarbionej postury wcale nie wyzierała dawna energia, a zwykle wesołe oczka wyrażały ogromny smutek. Lotta zapragnęła podejść do niego i zarzucić swoje rączki na jego szyję, by już nie musiał być sam, wystawiony na ciekawskie spojrzenia niczym eksponat na wystawie ludzi egzotycznych. Panna mimowolnie wyrwała do przodu, lecz spotkała się z niespodziewanym oporem. Zupełnie zapomniała o Vincencie stojącym u jej boku, który mocno zaciskał dłoń na jej talii.

Uśmiechnęła się do niego grzecznie, jakby chciała dać mu znać, że ten incydent był drobnostką. W rzeczywistości jednak brakowało jej przekonania, czy nie można mu przypisać żadnego  znaczenia. Ostatnio zwróciła się ku Stathamowi i spostrzegła, że był on cudownym człowiekiem. Jednak gdy doktor Scott okazał się niewinny, ona poczuła się, jakby wpadła w okropną pułapkę. Młodziutkie serduszko panny nie potrafiło poukładać kotłujących się w niej uczuć. Jedno jednak było pewne. Musiała przeprosić Douglasa i to jak najszybciej.

Elizabeth dostrzegła nerwowe zachowanie panny Appleton. Należało się spodziewać, że pewnie niebawem znów zejdą się ze Scottem. Lotta może nie zachwycała rozumem, lecz w kwestii wyglądu znacznie przewyższała Lizzy. Panna Lyod dotychczas bardziej ceniła przymioty ducha, na kształtowanie których człowiek miał wpływ, w przeciwieństwie do prezencji zsyłanej przez los. W kwestii mężczyzn jednak nie miało to żadnego znaczenia. Oni potrzebowali kobiet, które cieszyły oko, a więc Lotta była idealną kandydatką na małżonkę.

Lizzy westchnęła ciężko. Czas, który ostatnio spędziła z doktorem, był najlepszym w jej życiu. W końcu czuła się doceniona i bezpieczna, a pocałunek, choć przelotny, był spełnieniem jej marzeń. Powrót do rzeczywistości okazał się jednak niezwykle bolesny. Opuszczając Greenfield mogła zostawić za sobą wszystkie wspomnienia, lecz teraz nie mogła zapominać, że Douglas i Lotta prawie zostali narzeczeństwem. Cokolwiek ich wówczas połączyło ‒ uczucie czy umowa, nie mogło przecież rozpłynąć się w powietrzu.

Panna nie wiedziała, jak należało tłumaczyć zachowanie Douglasa, gdy zostali sami. Może był to wyraz nieudolnej troski, który zabrnął nieco za daleko, a może Elizabeth padła ofiarą męskiej żądzy, lecz o nią nie potrafiła posądzić Scotta. Teraz już nie miało to jednak żadnego znaczenia. W tym świecie Douglas nie należał do niej. Wyglądało na to, że Liz wyświadczyła sobie niedźwiedzią przysługę, dążąc do oczyszczenia doktora z zarzutów. Nie potrafiłaby jednak sprzeciwić się temu, co zdawało się dla niego dobre. Pannie zbytnio zaczęło zależeć na szczęściu Scotta, nawet jeżeli oznaczałoby to poświęcenie swojego.

Elizabeth postanowiła wmieszać się w tłum, by nie przyciągać niepotrzebnej uwagi. Odnalazła cioteczkę Norton, która niezwykle ucieszyła się na jej widok. Liz jednak była zbyt zmarnowana, by zdać relację z podróży. Zmęczona położyła głowę na ramieniu cioci, która natychmiast objęła ją swoimi pulchnymi rączkami.

Panna wciąż obserwowała Douglasa. Gdy doktor ruszył ze swojego miejsca, Elizabeth była pewna, że pójdzie do Lotty. On jednak skierował się do drzwi wyjściowych. Walter w ostatniej chwili zdążył go zatrzymać i w imieniu całej społeczności przeprosił za fałszywe oskarżenia. Ten jednak nic nie odpowiedział. Skinął głową i zgodnie z pierwotnym zamiarem opuścił rezydencję Stathamów.

Próbował dojrzeć Lizzy, ale nie było jej w miejscu, gdzie ją zostawił. Może zbytnio ją przestraszył swoim zachowaniem i postanowiła uciec? Albo źle odczytał jej gesty, wobec czego jego czyny były niezwykle niestosowne? Scott już sam gubił się w tej relacji. Teraz jednak nie miał nawet siły, by się nad nią głowić. Musiał stąd jak najszybciej wyjść.

Douglas był wolny od wszelkich zarzutów, lecz coś się w nim tego dnia złamało i czuł, że nic już nie będzie takie jak wcześniej. Jego serce zostało pozbawione najważniejszego elementu, który dotychczas napędzał go do działania. Wiara w ludzi, bezgraniczna i naiwna – to właśnie ona została mu brutalnie wyrwana, mimo że całe życie kurczowo się jej trzymał. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top