5.6

Elizabeth i jej ciotka odwiedziły już niemal wszystkie krawcowe w mieście. Wszystkie zgodnie stwierdziły, że nie uda im się uszyć sukni odpowiedniej na pogrzeb w tak krótkim czasie, co Margaret uznała za znak, iż jej bratanica nie powinna jechać do Ringinglow. Lizzy jednak była zdecydowana, by uczestniczyć w pogrzebie matki nawet w zwykłej sukni.

Rankiem, gdy jeszcze nie zdążyła się przebrać z koszuli nocnej w bardziej odpowiedni strój, cioteczka Norton wkroczyła do jej sypialni, dzierżąc ogromne pudło.

– Posłaniec z rezydencji Appletonów to przyniósł dla ciebie – oznajmiła zmieszana Margaret.

Liz również była wielce zdziwiona, przecież nic nie łączyło ją z tą rodziną. Ciekawa zawartości pudła, szybko otworzyła wieko. Jej oczom ukazała się czarna, delikatna tkanina wraz z dołączonym liścikiem.

Wczoraj w pracowni krawieckiej przypadkiem posłyszałam, że poszukuje pani sukni na pogrzeb. Jak być może pani wie, jestem wdową, więc mam takich całe mnóstwo i mogę pani jedną podarować. Żywię nadzieję, że będzie pasowała. Z poważaniem, RL – Lizzy przeczytała treść notki.

– Ale to wspaniałomyślne! – krzyknęła z zachwytem Margaret. – Madame Lefroy wydaje się taka wyniosła, a jednak ma dobre serce!

Elizabeth przytaknęła ciotce. Ona również była zaskoczona tym gestem. Rzeczywiście, kiedy przypadkiem spotkała Ruby u krawcowej, ta na nią dziwnie spojrzała, lecz Lizzy nie przypuszczała, że taka dama się nad nią ulituje.

Nie ociągając się dłużej, wyjęła suknię z pudła i z pomocą ciotki ubrała ją na siebie. Toaleta nie układała się tak jak powinna na skromnej krynolinie panny Lyod. Gdyby ta była nieco szersza, z pewnością materiał wyglądałby lepiej. Mimo to Elizabeth wyglądała w satynowej sukni bardzo szykownie. Błyszczące guziki ciągnęły się od czarnej tasiemki w pasie po sam kołnierz, a delikatna koronka spływała z jej ramion i zdobiła stopniowo rozszerzające się rękawy. Niezbyt długi, acz wyraźny tren dodawał kreacji szyku. Lizzy zmartwiła się, jak przetrwa z nim podróż pociągiem. Nie miała jednak żadnej alternatywy, więc musiała sobie z tym jakoś poradzić.

Margaret pomogła bratanicy w układaniu włosów w kok składający się z drobnych warkoczyków. Po dopracowaniu fryzury panna nałożyła na głowę stary kapelusik z woalką, którą naciągnęła na twarz, gdy tylko usłyszała pukanie do drzwi. Westchnęła ciężko i udała się na korytarz.

Zobaczyła tam odświętnie ubranego Douglasa, który nawet na tę okazję opanował swoje włosy, zaczesując je do tyłu. Wuj już zdążył do niego dopaść i wręczyć mu kieliszek ze słynną nalewką. Doktor właśnie unosił go do ust, kiedy zobaczył Elizabeth i wręcz oniemiał.

– To może nie jest odpowiednia chwila, by prawić ci komplementy, ale wyglądasz pięknie – powiedział, gdy już nieco się otrząsnął, po czym opróżnił kieliszek.

Lizzy jedynie skinęła głową. Dziwnie czuła się z żalem, który ściskał jej serce i krtań. Rzadko zdarzało się, by panna była taka milcząca, ale dzisiaj nie mogła wydusić z siebie nawet słówka. Od listu ojca towarzyszyło jej ciągle uczucie niepokoju, którego nie potrafiła zrozumieć. Przecież rodzice tak bardzo ją skrzywdzili, można wręcz powiedzieć, że się jej wyrzekli, a jednak Lizzy było przykro.

– Chodźmy już – rzekł Douglas, wyrywając pannę z zamyślenia.

Przepuścił ją w drzwiach, a sam skłonił się Margaret i Matthew. Na ich twarzach malowała się widoczna troska. Nie chcieli, by ich malutka dziewczynka ruszyła w podróż do tak niegodziwego miejsca, jakim ich zdaniem był rodzinny dom Lyodów. Nie mogli jednak jej tego zabronić, więc oboje pokładali wszelkie swoje nadzieje w doktorze, a Douglas nie zamierzał ich zawieść.

– Lizzy! – krzyknął, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi.

Panna przystanęła i spojrzała na Scotta swoimi sarnimi oczami, które w ostatnim czasie straciły nieco wyrazistości. Brakowało im pewnego błysku i pewności schowanej pod łzami, które choć starte z policzków, wciąż tańczyły w kącikach oczu.

– Nie musimy rozmawiać. – Douglas postanowił odwrócić wzrok od twarzy Elizabeth, gdyż smutek, który z niej wyzierał, zbytnio ściskał żalem serce doktora. Jeszcze chwila a sam by się popłakał, czego nie chciał czynić, gdyż to on miał być oparciem dla swojej przyjaciółki. – Chciałbym tylko, żebyś wiedziała, że jestem tu dla ciebie.

Po słowach Scotta nastała cisza, lecz niewypełniona napięciem i iskrami tylko pewną nieporadnością. Para stała tak przez chwilę, aż w końcu Douglas zdecydował się ruszyć w kierunku Lizzy. Szybko przycisnął ją do swojej piersi, nim ta zdążyła zaprotestować.

Z krtani Elizabeth wyrwał się zduszony jęk, gdy przylgnęła do materiału, pod którym kołatało serce Douglasa. Desperacko wczepiła palce w jego pierś, jakby był to dla niej jedyny ratunek przed zatopieniem się w morskiej toni.

Scott z czułością spojrzał na główkę, która mościła się tuż pod jego głową. Z pewną dozą niepewności podniósł rękę i delikatnie pogładził ją po blond kosmykach. Lizzy nieco odkleiła się od torsu doktora, ale tylko po to, by spojrzeć w jego twarz.

Dłoń Douglasa przez ten niespodziewany ruch prześlizgnęła się z włosów na policzek, ale i ten delikatnie pogładził. Poczuł, jak istotka, którą trzymał w ramionach, zadrżała, przez co postanowił wzmocnić uścisk. Pochylił głowę bliżej twarzy Lizzy tak, że pomiędzy nimi nie było już nawet cala wolnej przestrzeni, a powietrze buzowało od nadmiaru niewypowiedzianych słów.

Doktor przejechał dłonią wzdłuż żuchwy panny, zatrzymując się dopiero przy jej skraju. Nieco odgarnął woalkę z jej twarzy, sam nie rozumiejąc, po co to uczynił. Elizabeth ponownie zadrżała, przez co ich nosy nieuchronnie się zderzyły. Żadne z nich nic nie rzekło na ten temat, choć w normalnych okolicznościach z pewnością pojawiłby się jakiś żartobliwy komentarz. Teraz jednak zbyt byli pochłonięci sobą, zapominając o całym świecie, poruszającym się swoim tempem w rytm upływającego czasu, który dla pary się zatrzymał. Nic nie miało znaczenia poza niewinnymi spojrzeniami, przyjemnym ciepłem drugiej osoby i przyspieszonymi oddechami, choć i one grzęzły w gardle, jakby zapominały o swoim przeznaczeniu.

– Dziękuję – wyszeptała w końcu Liz, zaciągając woalkę z powrotem na twarz. – Teraz naprawdę już powinniśmy iść.

Panna postanowiła ukrócić swoje męki. Jej dusza była już wystarczająco udręczona i nie chciała dodatkowo ośmieszać się w oczach Douglasa oczekiwaniem na pocałunek, który i tak nigdy miał nie nadejść.

– Oczywiście – wychrypiał Scott, zaskoczony nagłym dystansem, wkradającym się między parę niczym nocny złodziej.

Sam nie wiedział, co chciał uczynić dalej, lecz miał pewność, że wolałby wciąż trzymać pannę w objęciach i spoglądać w jej wielkie oczy, a być może posunąć się o krok dalej...

Zuchwałość jego myśli nagle uświadomiła mu, jak nieodpowiednio się zachowywał. Chciał wierzyć, że Lizzy go lubi, choć i co do tego nie miał żadnej pewności. Niemniej jednak nagabywanie jej w dniu pogrzebu matki było nie na miejscu. Podał pannie ramię w nadziei, że ta puści w niepamięć jego impertynencję.

Powóz zorganizowany przez pana Nortona dowiózł ich na dworzec. Od tej pory para była skazana wyłącznie na siebie nawzajem, co Douglasa ani trochę nie napawało strachem, lecz Lizzy wydawała się tym nieco zmartwiona. Przez okoliczności nie była tak silna, jak zwykle, by chronić się przed narażeniem na śmieszność.

Gdy stanęli przed budynkiem dworca, oboje mimowolnie powrócili wspomnieniami do dnia, kiedy na peron wjechał pierwszy pociąg. Od tego czasu wszystko się zmieniło. Nie kręciło się tu już tak wielu ludzi, brakowało podekscytowanych rozmów, zaciekawienia nowością, ale nie było powodu, by się temu dziwić. Elizabeth i Douglas też byli już innymi ludźmi. Tamtego dnia nić sympatii pomiędzy nimi dopiero kiełkowała, choć żadne z nich nie miało pewności, czy teraz rozkwitła już w pełni. Ich relacja nagle zrobiła się trudna przez coraz większy bagaż doświadczeń, ale co zadziwiające, oboje czuli się z tym dobrze.

Douglas pociągnął Elizabeth do środkowych drzwi. Ta spojrzała na niego zdziwiona, na co doktor wyprostował się dumnie. Cieszył się, że zawczasu pomyślał o odpowiednim miejscu dla nich. Nie chciał, by Lizzy w takim dniu musiała znosić niewygody, z jakimi wiązała się podróż początkowymi i ostatnimi wagonami. W tych pierwszych przeszkodę stanowił dym buchający z lokomotywy, zaś w drugich – niebezpieczeństwo.

Dworzec był doskonale zorganizowany, gdyż wszystko miało tu zarówno swoje miejsce, jak i swój czas. Trzy różne wejścia do budynku były uzależnione od tego, jak pociąg wjeżdżał na stację. Środkowe, przez które właśnie przechodzili Lizzy i Douglas, było najbardziej zdobne, gdyż to najwytworniejsi pasażerowie zajmowali wagony umiejscowione w połowie pociągu.

Tym razem oczka Elizabeth nie były pełne zachwytu. Gdy weszli na peron, nie stawała na paluszkach jak uprzednio, tylko wbijała pusty wzrok w tory. Pociąg, który w kłębach dymu przejechał tuż przed jej nosem, także nie wywarł na pannie żadnego wrażenia, podobnie jak gwizdy konduktorów. Szybko wspięła się po schodkach i zasiadła na ławce wyściełanej czerwonym, mięciutkim materiałem.

Douglas przyglądał się wszystkiemu z nieco większą uwagą, mimo że pociągi dla niego nie były tak nową atrakcją, jak dla pozostałych mieszkańców Greenfield. Ostatecznie, widząc brak zapału u swojej towarzyszki, zajął miejsce koło niej i czekał, aż pociąg ruszy.

Gdy wagon szarpnął do przodu, a w ich przedziale nie pojawili się nowi pasażerowie, Douglas raz jeszcze pozwolił sobie na pewien śmiały gest i zaczął pocieszająco gładzić Elizabeth po ręce.

Panna Lyod przez niespełna dwugodzinną podróż siedziała niczym otępiała. Doktor, kiedy ukradkiem na nią spoglądał, zastanawiał się, ile będzie trwał ten marazm. Miał szczerą nadzieję, że po pogrzebie odzyska swoją opryskliwą pomocnicę.

Elizabeth przycisnęła czoło do szyby i obserwowała zmieniający się krajobraz. Początkowo ładne zabudowania Greenfield zmieniły się w obskurne domostwa po drugiej stronie rzeki. Im bliżej Peak District się znajdowali, tym więcej pagórków jawiło im się przed oczami. Falowały one na tle błękitnego nieba niczym morskie fale. Słońce rozlewało swoje promienie na wszystkie drzewa i wielkie skały, a Lizzy miała wrażenie, że docierają one nawet do najmniejszego źdźbła trawy. Przyroda wyglądała niezwykle ujmująco w złotej poświacie, dzięki której wszystko wyglądało przyjemniej i bardziej wesoło.

W końcu te malownicze widoki ustąpiły miejsca pierwszym ceglanym domostwom Treeton. Gdy pociąg się zatrzymał, a konduktor oznajmił nazwę stacji, Douglas szczerze się zdziwił. Nie miał przed sobą dworca z prawdziwego zdarzenia jak w Greenfield czy innych miastach na świecie, w których dotychczas bywał. Tutejsza stacja niewiele różniła się od zwykłego domu z dzielnicy robotniczej. Kilka niskich budynków, gazowe lampy i kominy, gdyby nie nalewak oraz konduktorzy dzielnie stojący przy krawędzi peronu, z łatwością można by przegapić przystanek w Treeton.

Doktor pomógł wysiąść Lizzy z pociągu, co z jej suknią nie było łatwą czynnością. Ponownie udzielił pannie wsparcia, gdy musieli umościć się w skromnym powozie, który już na nich czekał, dzięki świetnej organizacji pana Nortona.

Elizabeth na widok znajomych stron ogarnął strach. Wcześniejsza odwaga i zdecydowanie ją opuściły, a w ich miejsce pojawiła się żałość. Panna coraz częściej przyznawała rację ciotce, że wcale nie powinno jej tu być, jednocześnie przeklinając swoją upartość. Teraz jednak nie miała już wyboru. Kareta ruszyła, a jej zostało tylko podziwianie krętej, nierównej ścieżki, po której poruszał się powóz, chybocząc to raz w jedną, to w drugą stronę. Towarzyszący pannie Douglas nie potrafił skupić się na pagórkach pokrytych połaciami zieleni czy ogromnych drzewach, jakich dotąd nie widział w swoim życiu. Zbyt przejmował się o życie swoje i Lizzy. Oczyma wyobraźni już widział, jak powóz się przewraca i spada w głąb urwiska.

Szczęśliwie po kilkunastu minutach wyjechali na lepszy trakt, którym w ciągu godziny dotarli do Ringinglow, rodzinnej wioski Elizabeth. Woźnica udał się prosto na cmentarz, gdzie miał czekać na dalsze instrukcje doktora i panny Lyod, gdyż już i tak mieli pewne opóźnienie.

Powóz zatrzymał się przed lichym, kamiennym murem. Dziur w nim było tak wiele, że z trudem dało się je zliczyć. Niemniej jednak w tej chwili nikt nie próbował dokonać tej sztuki.

Lizzy rozejrzała się po polu, gdzie wśród pożółkłej trawy odznaczały się rzędy krzyży. Przy jednym z nich zgromadziło się kilkanaście osób, a już z daleka dało usłyszeć się doniosły głos pastora odmawiającego modlitwy.

Panna Lyod westchnęła ciężko. Spojrzała na Douglasa, jakby szukając w nim pocieszenia. Gdy ten posłał jej uroczy uśmiech, ukazujący dołeczki w policzkach, poczuła się nieco pewniej i ruszyła w kierunku żałobników. Scott dzielnie próbował dotrzymać jej kroku i z całych sił starał trzymać się tuż za jej plecami, lecz nie zawsze było to takie łatwe.

Elizabeth nagle przystanęła, przez co doktor odbił się od niej niczym piłeczka. Panna jednak nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Jej wzrok przyciągnęła wychudzona sylwetka ojca, który stał jako pierwszy przed wykopanym dołem. Wyglądał zadziwiająco przyzwoicie. Resztki płowych włosów zaczesał do tyłu, zaś twarz była mniej spuchnięta niż zwykle, a w dodatku ogolona i czysta. Ubranie, choć skromne i pogniecione, z kilkoma dziurami, przynajmniej nie nosiło żadnych śladów plam po winie. Pan Lyod zakładał swoją odświętną koszulę tylko na największe uroczystości, gdzie nie stroniono od alkoholu, dlatego jej czystość była zadziwiająca dla Lizzy, podobnie jak jego wyprostowana i stabilna sylwetka. Panna w swoim dzieciństwie widziała ojca zwykle chwiejącego się niczym słaba witka na wietrze. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy w ojcu nie nastąpiła jakaś zmiana. Może ostatnie lata z matką przeżył jako dobry i przyzwoity człowiek albo to jej śmierć doprowadziła starego Lyoda do pewnych refleksji?

Był tylko jeden sposób, aby się tego dowiedzieć.

Liz szepcząc ciche „przepraszam" wyminęła żałobników dzielących ją od ojca. Douglas ciągle podążał za nią, dbając o sprawy, o których panna by nawet nie pomyślała w tej chwili. Tylko dzięki doktorowi tren eleganckiej sukni nie zaplątał się w niskie krzewinki, czy też nie padł ofiarą starych, ubłoconych butów zebranych ludzi.

– Przepraszam. – Panna położyła rękę na ramieniu ojca, by ten się odwrócił.

– Kim pani jest? – zapytał zdziwiony.

Przekrwione oczy mężczyzny wyglądały, jakby zaszły mgłą. Dopiero teraz Lizzy dostrzegła wiele nowych zmarszczek na jego ogorzałej cerze, ale to nie była jedyna zmiana. Nie czuła woni alkoholu, choć w takim razie nie potrafiła wyjaśnić, czemu jej nie rozpoznał. Czyżby czas tak bardzo zatarł jego wspomnienia?

– To ja, tato. Elizabeth – wyszeptała niepewnie.

– Liz... aleś wyrosła. Jesteś taka piękna! Moja córeczka... – Pan Lyod ukrył twarz córki w swoich szorstkich dłoniach. – To twój mąż? – Wskazał na Douglasa.

– Nie. To przyjaciel, przywiózł mnie tutaj.

Lyod skinął głową, posyłając jednocześnie ciekawskie spojrzenie Douglasowi. Doktor nie czuł się komfortowo, kiedy oczy mężczyzny niemal identyczne jak Lizzy, lustrowały go od stóp do głów. Jedyna różnica była taka, że wzrok ojca jego przyjaciółki miał w sobie coś obrzydliwego, czego Scott nie potrafił nawet wytłumaczyć. Może prawdą było, że oczy są odbiciem duszy, a z tego, co młodzieniec się wywiedział, pan Lyod miał wiele grzeszków na sumieniu. Szczęśliwie po chwili przeniósł wzrok gdzieś indziej, jakby kogoś szukał.

– A gdzie moja siostrzyczka? – wychrypiał.

Lizzy nie miała odwagi powtórzyć ojcu słów cioci, więc tylko pokręciła głową. Nie chciała go urazić, ale jednocześnie wróciły do niej dawne obawy. Niegdyś wystarczyło jedno niewłaściwie słówko, by ojciec upił się i wszczął okropną awanturę, a wtedy nic nie potrafiło go powstrzymać przed podniesieniem ręki na żonę czy córkę.

– Stań tu koło mnie – rzekł tonem nieco bardziej surowym niż wcześniej.

Gdy zauważył wahanie Elizabeth, sam wsunął jej szczupłą rękę pod swoje ramię.

Douglas wszystkiemu się przyglądał, mrużąc niezadowolony oczy. Pan Lyod już od pierwszej chwili nie zrobił na nim zbyt dobrego wrażenia, dlatego czuł się w obowiązku stać przy boku przyjaciółki i w razie potrzeby jej bronić.

Reszta pogrzebu przebiegała jednak dosyć pomyślnie, nie licząc ohydnych szeptów gawiedzi. Co rusz w powietrzu wybrzmiewały nowe słowa, by na chwilę tam zawisnąć w głuchej ciszy. Nie były one pełne współczucia dla rodziny zmarłej, a jad wprost się z nich wylewał. Douglas już nie był w stanie dłużej słuchać o wyrodnej córce, która po latach powróciła do domu, o jej eleganckim stroju i niewątpliwym bogactwie. Szybko pojawiły się plotki jakoby panna Lyod była utrzymanką jakiejś zamożnej osoby.

Scott z coraz większym trudem pozostawał obojętny na te rewelacje. Zaciskał dłonie w pięści, gotowy obić nos kilku żałobnikom. Próbował jednak powstrzymać w sobie narastającą agresję, gdyż wiedział, że Elizabeth nie byłaby zadowolona, gdyby wywołał awanturę. Jak zauważył, do panny złe słowa zdawały się nie docierać. Wpatrywała się w wyryte na krzyżu litery niczym zaczarowana, choć Douglas podejrzewał, że przez łzy niewiele widziała. Mimo to i on powiódł spojrzeniem w tamtym kierunku.

Racheal Lyod née Montgomery, 1815 1854

Kilka niewinnych znaków, ale składając się w całość, rozdzierały serce Elizabeth. Panna miała żal do matki, ale patrząc na dół, gdzie spoczywała trumna, cała złość nagle uleciała. Liz potrafiła myśleć tylko o tym, że dała rodzicom zbyt mało szans. Może wystarczyłaby jeszcze jedna, a ich życie zmieniłoby się na lepsze? Co byłoby, gdyby nie pojechała z ciocią i wujkiem do Greenfield? Teraz nie wiedziała, jak potoczyły się losy państwa Lyod. Czy matka cierpiała? Co się stało z nią teraz? Gdzie trafiła? Czy w tej ziemi nie jest jej zbyt zimno?

Wiele pytań kotłowało się w głowie Lizzy, lecz na szukanie odpowiedzi było zbyt późno. Wszystko miało swój koniec, ludzkie życie także. Czasem urywało się niespodziewanie, innym razem było kompletne niczym doskonała powieść. Jedno było pewne, panna Lyod uczestniczyła właśnie w zapisywaniu ostatniej strony w historii swojej matki. Było już po wszystkim i chciała zapamiętać tylko dobre chwile. Jej dobrotliwy uśmiech, a nie oczy zajęte przez łzy i strach, delikatny dotyk, czułe gładzenie po włosach, a nie mocny uścisk na nadgarstku, gdy uciekały przed pijanym ojcem leśną ścieżką.

Pastor skończył modlitwę i na zakończenie podszedł do Lyodów, by uścisnąć ich dłonie. Elizabeth szybko przetarła oczy, po czym przyjęła minę niezdradzającą żadnych emocji, aby móc w spokoju wysłuchać kondolencji od zgromadzonych żałobników. Nie chciała im pokazywać słabości, za które uważała prawdziwe uczucia.

Douglas przyglądał się z boku korowodowi ludzi niosących pocieszające słowa. Doktor nie mógł uwierzyć, że wcześniej te same osoby wypowiadały się o Lizzy z taką zawiścią, a teraz nagle jej współczują. Miał nadzieję, że nikt nie sprawi jej zbytniej przykrości. Jedyne, o czym marzył, to zabrać Elizabeth z tego miejsca do domu, lecz zgodnie z ustaleniami mieli wyjechać dopiero jutro. Nie miał serca ciągnąć panny Lyod ponownie do pociągu po takiej długiej podróży.

Dopiero gdy kolejka zniknęła, Lizzy zorientowała się, że wciąż trzyma ojca pod ramię. Prawdę mówiąc, wcale jej się to nie podobało, ale nie chciała robić scen. Teraz kiedy pozostał z nimi tylko Douglas, uwolniła dłoń i posłała Lyodowi niepewne spojrzenie.

– Odwiedzisz dom? – zagadnął nieco urażony zachowaniem córki.

– Prawdę mówiąc chciałam w nim zostać do jutra razem z doktorem Scottem. Oczywiście, jeżeli nie będzie to zbytni problem.

– Dobrze, wszystko sobie wyjaśnimy – powiedział, ocierając dłonią zroszone potem czoło. – W takim razie pójdę już, spotkamy się w domu. Chyba pamiętasz, gdzie to jest?

– Proszę zaczekać! – krzyknął za nim Douglas. – Niech pan do nas dołączy, w powozie jest dość miejsca dla nas wszystkich.

Lyod jedynie skinął głową, miętosząc w dłoniach zdezelowaną czapkę. Lizzy poszła przodem, posyłając Douglasowi niezadowolone spojrzenie, a za nią ruszyli panowie.

Rodzinny dom Lizzy w niczym nie przypominał strojnych, miejskich willi. Dwupiętrowy budynek wybudowany na planie kwadratu prezentował się dość miernie. Cegła w kilku miejscach odpadała z elewacji, a po bujnej roślinności zdobiącej ściany zostały tylko suche gałęzie. Dach cały pokrył się zielonkawym meszkiem, jednak to wybite szyby w kilku oknach najgorzej świadczyły o właścicielu, gdyż wskazywały nie tylko na upływ czasu, ale i zaniedbanie.

Elizabeth od razu po wejściu do domu ruszyła na górę po spróchniałych schodach do swojego dawnego pokoju. Chciała jak najszybciej uwolnić się z eleganckiej sukni i założyć coś skromniejszego. Douglas zaś został na parterze z ojcem panny. Sam podpierał ścianę przy schodach, gdyż nie czuł się na tyle swobodnie, by krążyć po domu obcego człowieka. Pan Lyod także nie był w tej kwestii szczególnie zachęcający. Tak szybko, jak przekroczył próg, wyjął butelkę ginu ze zniszczonego kredensu i rozsiadł się z nią przy stole. Pociągnął kilka haustów, okropnie wykrzywiając przy tym twarz, po czym z hukiem uderzył butelką o blat. Doktor zastanawiał się, jak to możliwe, że ktoś tak wprawiony w piciu mógł jeszcze nie przyzwyczaić się do cierpkiego smaku trunku.

Pan Lyod spojrzał na gościa spod byka, lecz gdy ten nie uczynił żadnego ruchu, ponownie zacisnął palce wokół butelki i uniósł ją do ust.

Scottowi nie było żal tego człowieka. To jego życie i mógł je marnować, jeżeli tylko miał na to ochotę. Douglas nie zamierzał go powstrzymywać, lecz martwił się reakcją Elizabeth. Panna z pewnością miała nadzieję, że ojciec się zmienił. Tymczasem taki widok mógł sprawić jej wiele przykrości.

Po kilkunastu minutach Liz pojawiła się u szczytu schodów. Już tam wyczuła, że coś jest nie tak. Zmarszczyła nosek, gdy doleciał do niej zapach alkoholu. Pochwyciła smutne spojrzenie doktora i właściwe to było wszystko, czego potrzebowała, by zrozumieć co się dzieje bez żadnego tłumaczenia. Cała krew odpłynęła jej z twarzy, a mięśnie dziwnie zesztywniały. Mimo to zeszła niepewnie po schodach.

– Co to jest? – rzuciła oschle, wskazując na butelkę.

– Mówisz, jakbyś nie znała starego ojca. – Lyod posłał córce jeden ze swoich obrzydliwych uśmiechów. – Podpowiem tylko, że to nie jest woda.

Lizzy zacisnęła dłonie w piąstki, a wyraz jej twarzy gwałtownie się zmienił. Z przestraszonej dziewczynki w jednej chwili przeistoczyła się w buntowniczą kobietę. W kilku krokach dopadła do stołu i przechwyciła butelkę ginu.

– Szybko wróciłeś do swoich nawyków! – wysyczała przez zaciśnięte zęby.

Lyod z trudem się podźwignął i wyciągnął dłoń po trunek, lecz dużo sprawniejsza Elizabeth zdążyła się odsunąć. Popatrzyła na ojca surowo, po czym bez najmniejszego wahania wypuściła butelkę z rąk, rozbijając ją o podłogę.

Serce Douglasa na chwilę przystanęło, kiedy w mężczyznę wstąpiła jakaś dzika siła. Doktor nawet nie zauważył, kiedy Lyod zdążył chwycić w dłonie tłuczek do mięsa i zamachnął się na córkę.

Scott niewiele myśląc, rozdzielił ich własnym ciałem. Zacisnął dłoń na podniesionym nadgarstku mężczyzny. Jego uścisk był tak silny, że przeciwnik wypuścił tłuczek z ręki, sycząc doniośle.

– Daj spokój, Lizzy. Chodźmy na spacer, a pan niech się w tym czasie uspokoi – powiedział Douglas niewzruszonym tonem, choć i w nim wrzało.

Objął ramieniem Elizabeth i wyprowadził ją przed dom. Panna nagle wystrzeliła do przodu niczym z procy, zostawiając doktora z tyłu. Szła w tylko sobie znanym kierunku, narzucając mordercze tempo przez niespełna godzinę, a Scott dzielnie próbował dotrzymać jej kroku.

W końcu dotarli na skraj ogromnej, skalnej skarpy, lecz Lizzy ani trochę nie zwolniła. Douglas już myślał, że panna zamierza rzucić się w przepaść. Wyciągnął rękę, by chwycić ją za ramię, lecz nagle jej ciało zniknęło mu z oczu, a z jego piersi wyrwał się przeraźliwy jęk.

– Siadaj. – Kobiecy głosik zwabił wzrok doktora nieco niżej.

Panna Lyod cała i zdrowa siedziała na krańcu urwiska, nerwowo machając nogami. Douglas dołączył do niej, lecz każdy jego ruch obarczony był dużą dozą ostrożności. Niepewnie stawiał kroki, jakby grunt miał mu się zaraz osunąć spod stóp.

Gdy w końcu usadowił się przy boku Lizzy, rozejrzał się dookoła. Zaróżowione niebo oplatało bezkresne połacie zielonych krzewin, spomiędzy których wyłaniała się pożółkła trawa i skały lśniące w promieniach popołudniowego słońca. Wysokie roślinki kołysane wiatrem na delikatnych wzniesieniach wyglądały niczym falujące morze. Widok zdecydowanie zapierał dech w piersiach, a Douglas miał wrażenie, jakby dotarł na szczyt świata.

– To miejsce nazywa się Stanage Edge. Często tu przychodziłam, gdy byłam mała. – Lizzy musiała nachylić się do ucha doktora, gdyż inaczej nie zdołałaby przekrzyczeć wiatru.

Jej ciepły oddech był dużo przyjemniejszy dla policzka Scotta w przeciwieństwie do chłodnego powietrza, które z dużą siłą uderzało go w twarz. Gdy panna skończyła mówić i odsunęła się na właściwą odległość, Douglas poczuł niemal fizyczny ból, jakby coś mu właśnie odebrano. Spojrzał na Elizabeth, która mrużąc oczy, wpatrywała się w jakiś odległy punkt. Jednocześnie walczyła z niesfornymi kosmykami, które uwolniwszy się z upięcia, smagały jej twarz.

– Wciąż nie jesteś sobą – zauważył doktor, przybliżając twarz do lica Lizzy, lecz nie na tak małą odległość, jak zrobiła to ona. – Powiedz, co cię gryzie.

– Nic się tutaj nie zmieniło! – Skierowała te słowa bardziej w przestrzeń niż do Douglasa. – Ale ja czuję ulgę. Bałam się, że nie będę potrafiła wybaczyć matce nawet po śmierci, jednak to zrobiłam. Zdenerwował mnie widok alkoholu w rękach ojca, w końcu to on zniszczył naszą rodzinę, ale dotarło do mnie, że to już nie moja sprawa. Jutro wrócę do domu i wszystko będzie dobrze jak zawsze. Nawet nie wiesz, jak jestem wdzięczna za ciocię i wujka. To oni są moją prawdziwą rodziną.

– Jesteś wolna – zauważył doktor, moszcząc rękę za plecami Lizzy, jakby chciał ją objąć, zaś swój podbródek ułożył na jej ramieniu. – Dobrze, że tu przyjechałaś. Zmierzyłaś się z przeszłością i dzięki temu będziesz silniejsza. Z prywatnych korzyści... Nazwałaś mnie przyjacielem! Cóż, było warto towarzyszyć ci w podróży! – roześmiał się.

– Nie pochlebiaj sobie! Musiałam mu coś odpowiedzieć. – Elizabeth gwałtownie odwróciła głowę w kierunku Douglasa, potrącając go nosem.

Para nagle zamilkła. Ciszę przerywał jedynie wiatr, który dudnił, odbijając się od skalnego urwiska. Scott przechylił głowę, jakby szukał drogi do ust Lizzy. Oddech panny znacznie przyspieszył, jak to działo się za każdym razem, gdy doktor był tak blisko niej. Przymknęła powieki, nawet nie wiedząc, na co czekała.

Douglas zadrżał pełen podniecenia. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wyraźnie mówiły mu, co powinien zrobić. On też doskonale wiedział, że wszystko, czego w tej chwili pragnął, było bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Musiał tylko po to sięgnąć i zatopić się w rozkosznych usteczkach Elizabeth. W ostatniej chwili coś go jednak powstrzymało. Nie miał pewności co do Lizzy, a nie chciał jednym nierozważnym gestem zniszczyć ich relację. Z tego powodu delikatnie się wycofał i złożył pocałunek jedynie na poliku panny, pozostawiając w obojgu ogromny niedosyt, czego żadne z nich nie potrafiło głośno przyznać. 

Przepraszam za moją nieobecność ostatnio na Wattpadzie, ale dużo się u mnie działo. Mam nadzieję, że ten rozdział jest w miarę udany i jakoś to wynagradza.

Pozdrawiam! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top