5.4
Fred był już po kilku rozmowach z wpływowymi mieszkańcami Greenfield, a także udał się na spotkanie z przedstawicielami Towarzystwa Kredytowego. Niestety nie miał dobrych wieści, gdyż wyglądało na to, że nikt nie jest mu szczególnie przychylny. Wszyscy chwalili jego pomysły, lecz temat zwykle kończył się, gdy przechodzono do kwestii pieniędzy.
Ruby znała Freda i wiedziała, że ten raczej będzie cierpliwie czekał, niż ucieknie się do jakiegoś podstępu, by zawalczyć o swoje. Z tego powodu to ona musiała działać. Postanowiła zaprosić ukochanego na obiad, by przekonać ojca, który miał wiele do powiedzenia w sprawie udzielanych kredytów, do zainwestowania w nową fabrykę.
Madame Lefroy oczekiwała na mężczyznę tuż przed drzwiami jadalni. Jej obcasiki wybijały nerwowy rytm, stukając o podłogę przy każdym kroku. Wkrótce do tych dźwięków dołączył bardziej miarowy odgłos pochodzący nie od jednej, ale od dwóch par butów. W głównym holu pojawił się służący, którego Ruby natychmiast odprawiła, a za nim Fred.
– Jesteś wreszcie!
Mężczyzna rozejrzał się szybko po korytarzu, a gdy upewnił się, że nie ma tu nikogo więcej, przycisnął damę do ściany i złożył na jej ustach wygłodniały pocałunek.
– To, jaki mamy plan, generale? – Roześmiał się, wciąż wisząc nad Ruby, która czuła się przy nim niczym mała dziewczynka.
– Musimy uciec się do dyplomacji – mruknęła madame Lefroy, drżąc przed pożądliwym spojrzeniem szarych oczu.
– Liczyłem na szarżę i szybki odwrót, ale ty tu dowodzisz, kochana.
– Nie pozwólmy naszym przeciwnikom się zniecierpliwić – powiedziała dama, po czym pociągnęła Freda w kierunku drzwi.
Cała rodzina Appletonów zebrała się w już w jadalni. Posiłek wyglądał znakomicie, w przeciwieństwie do posmutniałych twarzy gości. Wśród zgromadzonych tylko Walter przejawiał dobry humor. Ruby drżała ze zdenerwowania, obawiając się, że jeden fałszywy ruch może zdradzić jej uczucia do pasierba, a to nie byłoby wskazane. Ojciec z pewnością by się zdenerwował i w obawie przed skandalem zrobiłby wszystko, aby pozbyć się Freda z Greenfield.
Lefroy posyłał w kierunku ukochanej, która siedziała po przeciwnej stronie stołu, pełne wsparcia uśmiechy, lecz sam był zaniepokojony. Musiał wypaść jak najlepiej. Głupio się czuł w stroju pajaca, jak nazywał elegancki frak i starannie ufryzowane włosy, jednak był gotowy na takie poświęcenie. Mimo to nie mógł opanować potu, który oblewał jego dłonie. Miał tylko nadzieję, że nikt nie zwraca szczególnej uwagi na ręce, które co chwilę wycierał pod stołem o spodnie.
Tuż przy jego boku siedziała Lotta. Z okazji wystawniejszego posiłku ubrała się dość starannie. Nie sposób jednak było przywrócić na jej twarz dawnej radości, mimo że Vincent ze wszystkich sił starał się osłodzić jej życie. Panna szczerze doceniała hrabiego, który tak nieoczekiwanie został jej bliskim przyjacielem. Wciąż bolało ją serce, które niezmiennie biło dla doktora, ale być może pewnego dnia Statham zdobędzie do niego kluczyk i wedrze się do środka, zajmując miejsce Douglasa? Tego Lotta nie mogła przewidzieć. Póki co zajmowała umysł komponowaniem kilku smutnych melodii.
Przy drugim boku panny został usadzony jej szwagier. Tony nie miał nastroju na jedzenie, mimo że tuż pod jego nosem stały półmiski z różnorodnymi mięsami, którym zwykle nie mógł się oprzeć. Tym razem tylko postukiwał palcem o blat stołu, wbijając wzrok w siedzącą naprzeciwko żonę. Marlee wyglądała szykowanie w błękitnej toalecie. Na jej twarzy odznaczał się zdrowy rumieniec, jednak oczy damy zdawały się dziwnie chłodne. Ciągle nerwowo kręciła się na krześle, unikając spojrzenia męża. Anthony dotychczas nie zdołał pomówić z Marlee o jej kłamstwie, co nie dawało mu spokoju. Sam nie wiedział, czy to złość, czy rozpacz ogarniały jego umysł, ale nie mógł zdzierżyć widoku swojej słodziutkiej żony, która wyglądała tak niewinnie.
Marlee z kolei próbowała za wszelką cenę zachowywać się nienagannie. Czuła na sobie spojrzenie Tony'ego, które wręcz paliło jej skórę. Bała się, że mąż sam wszystkiego się dowiedział i miał do niej żal, a może nawet zażąda rozwodu. Dzisiaj po raz pierwszy pani Blythe cieszyła się z obecności matki, zajmującej miejsce u szczytu stołu, która rozdzielała małżonków. Nie wytrzymałaby napięcia, gdyby musiała siedzieć koło swojego ukochanego, o ile miała jeszcze prawo go tak nazywać. Kochała go najbardziej na świecie, lecz czuła się winna ze świadomością, że zaraz oszuka go ponownie, wychodząc na próbę.
Każdego członka rodziny trapiły jego własne myśli, przez co atmosfera była dość napięta, a chętnych do rozmowy nie znalazło się wielu. Właściwie tylko Fred, chcąc wypełnić swoją misję, zagadywał pana Appletona, a Ruby co jakiś czas wtrącała się do rozmowy.
– Doszły mnie słuchy, drogi Freddie, że jakiś kuzyn Roberta Lefroya przyjechał do Greenfield – zagadnął Walter. – Czy to prawda?
Fred natychmiast poczerwieniał, a Ruby niemal zakrztusiła się winem. Gdy już udało jej się złapać oddech, przeniosła zaniepokojone spojrzenie na ojca, a cała krew odpłynęła jej z twarzy. Pomysł, by rozpowiedzieć w towarzystwie, że Frédéric jest daleką rodziną jej zmarłego męża, wydawał się genialny, gdyż to umożliwiłoby im życie w kłamstwie, ale razem i w dodatku pozbawione nieprzychylnych spojrzeń. Para nie przewidziała tylko, że te plotki tak szybko dotrą do Waltera, który przecież doskonale wiedział, kim był Fred.
– Tak, proszę pana. W rzeczy samej podróżujemy razem – wychrypiał Lefroy.
– Podobno jest młody i także ma na imię Fred... – zamyślił się pan Appleton.
Ruby upiła łyk wina, próbując ukryć zdenerwowanie i jednocześnie dać sobie czas do namysłu. Zaryzykowała przelotne spojrzenie na ojca, który szczęśliwie wyglądał na dość zrelaksowanego, a przede wszystkim na nieświadomego. Jak gdyby nic pałaszował jedzenie, które w zastraszającym tempie znikało z jego talerza.
Madame Lefroy, choć nie miała pewności, przypuszczała, że ojciec niczego nie podejrzewał, więc skinęła na Freda, by ten ciągnął ich małe kłamstewko.
– Co za zbieg okoliczności! – Młodzieniec uśmiechnął się szeroko, a jego ton był tak beztroski, że Walter nie mógł wyczuć fałszu.
Pan Appleton nawet nie zareagował, za to jego obwisłe policzki trzęsły się przy każdym kęsie. Brakowało mu pewnej przenikliwości, którą za to przez całe swoje długie życie mógł poszczycić się Robert. To dzięki niej zbił fortunę, którą później podzielił się z Walterem w zamian za rękę jego córki.
Ojciec zaniechał już dalszych rozmów na temat krewniaka Lefroya, co pozwoliło Fredowi i Ruby odetchnąć z ulgą. Oboje wbili w siebie spojrzenia pełne miłości, a ich twarze rozpromienił uśmiech. Po chwili dama poczuła, jak coś muska jej stopę. Nie musiała długo szukać sprawcy, gdyż łobuzerskie iskierki w oku ukochanego wszystko zdradzały.
Nagle drzwi do jadalni otworzyły się z hukiem, a do pomieszczenia wpadła zdyszana piastunka Alexandra. Jej policzki były całe czerwone z wysiłku, gdyż jeszcze przed chwilą w zawrotnym tempie zbiegała po schodach.
– Przepraszam, że państwu przeszkadzam – podjęła nieśmiało. – Panicz jest cały rozpalony, a słyszałam, że w mieście dzieci chorują na szkarlatynę.
Anthony natychmiast poderwał się do góry, przewracając przy tym krzesło. Jego teściowa również wstała, lecz jej udało się zachować więcej spokoju.
– Idź po doktora Calleba – poinstruowała służkę, po czym skierowała się prosto do pokoju dziecinnego.
Blythe ruszył za nią, jednak kątem oka dostrzegł, że jego żona nawet nie drgnęła i wciąż niczym niewzruszony posąg siedziała na krześle.
– Marlee, idziesz? – zagadnął.
Dopiero jego głos przywołał damę do rzeczywistości. Skinęła głową i pospiesznie ruszyła za mężem. Gdy dotarli do pokoju dziecinnego, Emma już kołysała chłopca w ramionach, wolną ręką przytrzymując zimny okład na jego rozpalonym czółku.
Marlee chciała choć spojrzeć na synka i pogładzić go po delikatnym policzku, lecz gdy tylko do niego podeszła, pani Appleton odwróciła się do niej plecami, zasłaniając Alexandra swoim ciałem, przez co jej córce nie pozostało nic innego, jak zająć miejsce z tyłu, tuż przy drzwiach.
Cała sytuacja nie umknęła Anthony'emu. Zachowanie teściowej ani trochę mu się nie podobało, lecz poczuł również zawód, widząc, jak szybko wycofała się jego żona. Sam podszedł do Emmy zdecydowanym krokiem i wręcz zażądał, by podała mu dziecko. Po chwili protestów dama musiała się poddać i oddać Alexandra ojcu.
Teraz to Tony trzymał malca w ramionach. Przechadzał się z nim po pokoju, kołysząc go delikatnie. Chłopcu z pewnością przydałby się sen, pozwalający zgromadzić mu siły na walkę z chorobą. Blythe obawiał się, że zbyt długi płacz może wycieńczyć jego syna. Wobec tego zaczął mu nucić cichutko kołysanki i coraz mocniej przyciskać go do piersi. Wkrótce Alexander rzeczywiście usnął, a w pomieszczeniu rozległo się słodkie pochrapywanie.
Marlee obserwowała całą scenę ze łzami w oczach. Martwiła się o swojego synka, choć nie potrafiła być dla niego matką. Cieszyła się, że chociaż Anthony spełniał się w roli ojca, jednak w sercu czuła ukłucia zazdrości.
Im dłużej stała w kąciku przy drzwiach, tym gorszy był jej nastrój. Nie mogła już wytrzymać napięcia związanego z oczekiwaniem na lekarza. Tak chciałaby jakoś pomóc Alexandrowi, jednak nie leżało to w jej mocy. Mogła tu tylko trwać, cała rozedrgana i bliska płaczu, ale to na niewiele się mogło zdać. Wobec tego cichutko uchyliła drzwi i wymknęła się na korytarz.
Anthony jednak nie był głupcem, a od pewnego czasu sam miał wątpliwości, czy może ufać żonie. Choć był wpatrzony w synka i co chwilę przykładał usta do jego czółka, dostrzegł, jak żona wyślizgnęła się z pokoju. Oddał Alexandra teściowej, a sam podążył za Marlee.
– Dokąd idziesz? – krzyknął, gdy wypadł na korytarz. – Nie zaczekasz chociaż na to, co powie doktor Calleb?
Pani Blythe niepewnie odwróciła się w kierunku męża. Jej oddech znacznie przyspieszył, a siły zupełnie z niej uleciały. Miała wrażenie, że opadnie zaraz bez życia na podłogę. Nic takiego jednak się nie stało. Choć cała drżała, musiała podejść do Tony'ego. Kroki stawiała dość powolnie, próbując jak najdłużej odkładać w czasie konfrontację. Mimo to już po chwili stała twarzą w twarz z mężem.
– Nie mogę pomóc Alexandrowi – szepnęła. – Mama mnie do niego nie dopuszcza. Nic tu po mnie, a przynajmniej odgonię złe myśli. Ja naprawdę się o niego martwię i nie mogę już znieść tego czekania. To mnie zabija...
– Taka jest rola matki. Być przy dziecku, kiedy cię potrzebuje – warknął Blythe.
Marlee miała wrażenie, że stoi przed nią zupełnie inny człowiek, nie jej kochany mąż. Widziała, jak Anthony wręcz kipi z gniewu, z trudem powstrzymując swoje emocje. Gdyby nie był tak opanowanym człowiekiem, z pewnością z jego ust wylałby się już cały potok słów pełnych krytyki dla niej.
– Będzie lepiej, jak pójdę...
Dama spuściła wzrok ze wstydu. Chciała jak najszybciej umknąć spod mężowskiego spojrzenia, lecz gdy tylko postawiła krok w tył, ten złapał ją za rękę.
– Dokąd? Chociaż może powinienem zapytać: do kogo?
Marlee poczuła się, jakby właśnie ją spoliczkowano. Tak, oszukiwała męża i zrobiła straszną głupotę, ale nigdy by go nie zdradziła. Po prostu była dziewczynką, goniącą za swoimi marzeniami. Zderzenie z dorosłością okazało się dla niej zbyt brutalne, ale gdzieś w niej zachowała się resztka odwagi, by sięgnąć po swoje pragnienia. Było to zachowanie zuchwałe, musiała to przyznać, jednak nigdy nie poważyłaby się na romans, szczególnie że kochała swojego męża.
– Ja... – zaczęła, nie wiedząc, jak ubrać w słowa prawdę. Okazało się to piekielnie trudnym zadaniem, choć jej ojciec zawsze powtarzał, że prawda broni się sama. – Zostałam aktorką. Gram w amatorskim teatrze po drugiej stronie rzeki. Nie zdradzam cię, Tony.
Blythe gwałtownie wyrzucił dłonie do góry, po czym umościł je na swoich skroniach. Poczuł się źle, zdając sobie sprawę, że rzucił na żonę fałszywe oskarżenia, ale to, co usłyszał, nie było dużo lepszymi wieściami.
– Kocham cię, Marlee, ale musisz dorosnąć. Sam nie dam rady prowadzić domu, zarabiać na nasze utrzymanie i wychowywać Alexa. Nie chcę, żeby czuł się zaniedbywany przez rodziców.
– Próbowałam, Bóg mi świadkiem, że naprawdę się starałam, ale polegałam. Nie nadaję się na żonę i matkę. Przepraszam.
– Nie możesz tego dłużej ciągnąć! Musisz wybrać albo nasza rodzina, albo teatr. Jeżeli teraz odjedziesz...
– Nie kończ, Anthony – przerwała mu Marlee, a potok łez zaznaczył mokrą ścieżkę na jej twarzy.
Od męża dzieliło ją zaledwie kilka kroków, jednak dystans, który między nimi powstał, zdawał się przepaścią niemożliwą do pokonania.
Blythe świdrował ją niemal błagalnym spojrzeniem. Tak bardzo pragnął zostać wybranym przez Marlee. Wiedział, że to wszystko jest także jego winą. Gdyby tylko nie wyjechał... Ale przecież chciał to wszystko naprawić, nawet mówił już z Fredem, podczas gdy jego żona oddawała się uciechom w szemranych towarzystwie.
Marlee także nie wiedziała, co począć. Kochała swoją rodzinę, lecz nie potrafiła być dla niej dobra. Czuła, że jest tylko ciężarem, straceńcem, który nie może uniknąć przeznaczenia. Skoro nie sprawdziła się w rodzinnym życiu, chciała zaznać chociaż nieco spełnienia, ale i tego nie było jej wolno.
Nagle z dziecinnego pokoiku zaczął dobiegać przeraźliwy krzyk, który łamał serca małżonków na drobne kawałeczki. Marlee nie mogła tego znieść. Musiała się stąd jak najszybciej wyrwać i... zacząć oddychać pełną piersią. Niewiele myśląc, wciąż drżąca i ze łzami w oczach, odeszła. Osłupiały Anthony mógł tylko obserwować, jak jej sylwetka niknie w ciasnym, ciemnym korytarzyku.
Vincent leżał w skotłowanej pościeli z rękoma założonymi pod głową, wbijając puste spojrzenie w pożółkły sufit. Zdążył już naliczyć przynajmniej dziesięć mniejszych lub większych pęknięć. Właściwie to zaczynał się dziwić, że strop nie spadł im jeszcze na głowę.
Maud z kolei dzielnie prężyła się przy jego boku, próbując zaprezentować wszystkie swoje wdzięki. Zalotnie zakręcała brązowe loczki wokół palca lub posyłała mu kuszące spojrzenia, trzepocząc przy tym rzęsami, jednak hrabia był wyjątkowo milczący i zdystansowany. Panna myślała, że skoro przyszedł, wszystko między nimi jest w jak najlepszym porządku. Teraz patrząc na jego zachowanie, miała co do tego wiele wątpliwości. Wydęła niezadowolona usteczka i ciężko opadła na poduchę, a do jej oczu napłynęły łzy. W dłoniach nerwowo obracała fajkę, próbując umiejscowić w niej kulę opium.
Statham dostrzegł niezadowolenie Maud, lecz poskąpił na nie reakcji. Kobieta irytowała go coraz bardziej. Właściwie sam nie wiedział, czemu jeszcze się z nią spotykał, skoro nawet cielesne uciechy z nią nie sprawiały mu już przyjemności.
– Słyszałam od pewnej wtajemniczonej osóbki, że planujesz oświadczyć się Lottcie – rzuciła, udając beztroskę.
– Nie, a przynajmniej jeszcze nie teraz – odpowiedział oschle hrabia.
Maud próbowała wtulić się w nagi tors Vincenta, lecz ten ciągle się odsuwał. Dama jednak się nie poddawała, wystawiając cierpliwość hrabiego na próbę. Ten w końcu straszliwie się rozsierdził, odepchnął kochankę tak, że uderzyła w drewniane wezgłowie, a sam wstał z łoża i zaczął się ubierać.
– Nie mogę bez ciebie żyć, najdroższy – jęknęła.
Odurzona opium nie czuła żadnego bólu, lecz zachowując resztki przytomności, sięgnęła dłonią do potylicy, w którą się uderzyła. Gdy podstawiła palce przed oczy, zobaczyła krew, jednak zupełnie się tym nie przejęła. W tej chwili ważniejszy był Vincent, nawet od jej życia.
– Obiecałeś, że mnie stąd zabierzesz!
Maud dopadła do ramienia hrabiego i wręcz się na nim uwiesiła. Ten wyszarpnął rękę z jej uścisku, pozwalając kobiecie upaść na podłogę tuż przy jego stopach.
– Zawsze miałaś bujną wyobraźnię – syknął. – Zapominasz, gdzie twoje miejsce!
Bezbronna istotka nagle zamieniła się w harpię, która z całą siłą wczepiła paznokcie w jego nogawkę. Maud już dawno zatraciła zdolność racjonalnego myślenia, a ogromna desperacja zatruwała jej umysł. Chciała zatrzymać hrabiego przy sobie za wszelką cenę, chociaż jej działania przynosiły dokładnie odwrotny skutek.
– Nie kocham cię, a w dodatku nie mogę już na ciebie patrzeć. To było nasze ostatnie spotkanie!
Vincent nie miał większych problemów, by uwolnić się z uścisku. Szybkim krokiem przeszedł do drzwi, obawiając się, że kochanka jest gotowa rozbić dzban na jego głowie. Wypadł na korytarz, poprawiając przy tym swój strój, a hotelowy pokój zostawił daleko za plecami, podobnie jak przeszłość, która się z nim wiązała.
Nie wiedział, czy uda mu się zbudować dobrą relację z Lottą. Nawet nie był pewien, czy tego chciał, ale nie powinien kalać czci szanowanej panny przez spotkania z prostytutką. Musiał mieć czyste sumienie, a lepsza okazja, by uwolnić się od Maud, mogła się już nie nadarzyć. Gdyby tylko wówczas potrafił przewidzieć, do czego zdolny jest otumaniony umysł zazdrosnej kobiety...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top