5.3
Douglas, po tym, jak uznał, że nic nie zamierza robić w swojej sprawie, postanowił doprowadzić wszystkie zobowiązania do końca. Nic nie udało mu się odkryć w kwestii choroby Hectora, dlatego zdecydował, że pora zająć się lady M. W tym celu musiał pomówić ze swoim małym pomocnikiem, który miał dać się schwytać w szpony tajemniczej damy.
Młody medyk już miał skręcać za róg kamienicy, gdzie Timmy zwykle przysiadywał, lecz usłyszał za sobą wołanie.
– Doktorze Scott!
Gdy Douglas się odwrócił, ujrzał za sobą pana Blythe'a spieszącego w jego kierunku. Mężczyzna w opinii doktora wyglądał nieco podejrzanie. Szczelnie owinął się płaszczem, a jego cylinder opadał nieelegancko na oczy. Wrażenie to potęgowała zgarbiona sylwetka, dłonie ukryte w kieszeniach i rozbiegany wzrok.
– Chciałbym uregulować rachunki – podjął Anthony, gdy był już wystarczająco blisko.
Rozejrzał się dookoła, a nie ujrzawszy żywej duszy, wyciągnął z kieszeni plik banknotów i szybko podał je doktorowi.
To, co Douglasowi wydawało się z początku dziwne, nagle stało się jasne. Mimo że lady M. oszczędziła go w gazecie, plotki rozchodziły się w zastraszającym tempie. Tak szanowany mężczyzna, jak pan Blythe nie powinien być widywany w towarzystwie mordercy, lecz jako honorowy człowiek chciał spłacić swoje długi.
– Nie przypuszczam, żeby ktoś jeszcze chciał skorzystać z moich usług, ale gdyby zaszła taka potrzeba, jestem do dyspozycji – stwierdził gorzko Scott.
– Moja żona jest bardzo związana z siostrą, ale nie wiem, czy znajdzie kogoś lepszego, by kontynuować leczenie.
– Kontynuować?
– Tego dnia, gdy po raz pierwszy chciał pan się oświadczyć Lottcie, Marlee poszła z panem...
– Och, tak, pamiętam. Pani Blythe odprowadziła mnie kawałek i zaraz zawróciła. Proszę się nie martwić, nic jej nie dolega.
Douglas spojrzał pocieszająco na Anthony'ego, który zmarszczył czoło. Doktor myślał, że mężczyzna podejrzewał żonę o jakieś schorzenie i stąd ta mina. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, jak daleko jest prawdy.
Pan Blythe wierzył swojej żonie, lecz Scott także nie miał powodu, by kłamać. W takim razie pozostawało pytanie, gdzie znikała Marlee, skoro jednak nie leczyła się u doktora? Przez głowę mężczyzny przeszło wiele złych myśli. Mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. Nie mógł się pogodzić z tym, że jego ukochana mogłaby go zdradzać. Wcale nie byłoby to dziwne, przecież zostawiał ją samą na tak długo. A może ten romans trwał jeszcze zanim wyjechał i dziecko wcale nie było jego? Czy to możliwe, że słodziutka Marlee, której oddał swoje serce, go oszukiwała? Zbyt wiele wątpliwości zrodziło się w głowie Blythe'a, by mógł teraz racjonalnie myśleć. Pożegnał się z doktorem skinieniem głowy i odszedł w tylko sobie znanym kierunku.
Douglasa zaniepokoiła nagła zmiana zachowania Anthony'ego, lecz nie wypadało mu pytać o jego przyczynę. Wzruszył ramionami i skręcił za róg kamienicy.
Nagle przystanął w połowie kroku. Coś mu nie pasowało. Nie słyszał dziecięcych głosików, ani też nie widział drobnych sylwetek braci spoczywających na krawężniku.
Serce doktora na chwilę przystanęło, a jego samego oblała fala gorąca. Co, jeśli chłopcom coś się przytrafiło? A może to lady M. zrobiła krzywdę Timmy'emu, wyczuwając fortel. Niewiele myśląc, Douglas biegiem rzucił się przez żeliwny most, przechodząc do robotniczej dzielnicy.
Tego dnia mgła spowiła miasto, dając nieco wytchnienia od czarnego dymu unoszącego się w powietrzu. Lepiej było błądzić w drobinkach wody niż w trujących oparach. Kolosalne fabryki, które zwykle były doskonale widoczne z daleka, teraz nagle wyrastały przed doktorem niczym olbrzymy czyhające na jego życie.
Nogi same poprowadziły Douglasa w dobrze znane miejsce. Mimowolnie przystanął przed zakładem Appletona i zajrzał przez żeliwną bramę na dziedziniec. Akurat musiała trwać przerwa, gdyż morze robotników oblepionych białymi strzępkami zalało plac niczym fala brzeg. Szczególnie jedna postać siedząca pod ceglanym murem przykuła jego uwagę. Scott podszedł bliżej, mając nadzieję, że nie spotka Waltera, który z pewnością zrugałby go za nieproszone odwiedziny. W miarę zbliżania się do drobnej osóbki dostrzegał coraz więcej. Z łatwością rozpoznał dziurawą czapkę i rezolutne spojrzenie. Nie mógł się też mylić, co do tożsamości chłopca.
– Timmy! – Douglas odetchnął z ulgą na jego widok. – Co ty tu robisz?
– Mam przerwę, dok – odpowiedział między kolejnymi kęsami czerstwego chleba.
– Od czego? – Scott zmarszczył czoło. Nie widział w pobliżu żadnego zajęcia dla chłopca w jego wieku.
– Mamusia kazała mi znaleźć pracę po śmierci ojca. Teraz ja jestem najstarszym mężczyzną w rodzinie, więc zbieram bawełnę, która wypada z maszyn na podłogę.
Douglas pokręcił głową z niedowierzaniem. Żal ścisnął mu serce na widok przyjaciela. Robocze, za duże ubranie zupełnie mu nie pasowało. Doktor wiedział, że taki los często spotykał małych chłopców, lecz póki nie zobaczył tego na własne oczy, nie odczuwał smutku.
– Co mu się stało? – zapytał z lekarską ciekawością.
– Ojciec przestał pić, więc umarł. – Timmy machnął ręką bez cienia rozpaczy.
– Dla takiej śmierci warto bić brawo. – Douglas uśmiechnął się delikatnie.
W rzeczy samej ojciec chłopców zaczął jawić się w jego głowie jako osoba wybitnie zdolna. To nie lada wyczyn doprowadzić się do takiego stanu, mając gromadkę dzieci na utrzymaniu. Scott nie rozumiał, jak można być tak nieodpowiedzialnym.
– Zabieram cię stąd – powiedział doktor stanowczo.
Złapał Timmy'ego za rękę i pociągnął go w kierunku bramy. Chciał zniknąć stąd z chłopcem jak najszybciej, zanim przyłapie ich kierownik zmiany. Zdziwił się jednak, gdy napotkał opór ze strony Timmy'ego, uparcie siedzącego pod murem.
– Nie mogę! – jęknął. – Mamusia będzie zła, jak nie przyniosę pieniędzy do domu.
– Zapłacę ci twoją dniówkę, ale chodźmy już stąd.
Tym razem Douglasowi udało się skutecznie wyprowadzić chłopca na główny trakt. Przejeżdżający po nim elegancki powóz, który z pewnością należał do właściciela jednej z fabryk, podniósł kurz z ulicy. Doktor mimowolnie zamknął oczy, gdy drażniące drobinki zaczęły dostawać się do jego oczu, ale co zadziwiające, mały Timmy zdawał się niewzruszony. Zamrugał kilka razy i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Serce Scotta podeszło do gardła, gdy zobaczył chłopca przekraczającego trotuar niemal na oślep, gdyż mgła i pył skutecznie zmniejszały widoczność. Oczami wyobraźni już widział, jak dziecięce ciałko jest tratowane przez konia, lecz szczęśliwie na jawie nic takiego nie miało miejsca. Douglas sam wziął głęboki oddech i odmawiając w myślach różne modlitwy, przeszedł na drugą stronę. Jemu także udało się pozostać w jednym kawałku, lecz nie był gotowy na dalsze podróże w taką pogodę. Wobec tego musiał nieco zmienić plany i zamiast do swojego mieszkania zabrał Timmy'ego do pierwszej knajpy, jaką napotkali.
Doktor wraz ze swoim małym przyjacielem wkroczyli do dusznego pomieszczenia, w którym unosił się zapach tanich trunków. Liche, popękane kafle na podłodze Douglasowi przypominały wnętrza szpitali z jego koszmarów. Poprowadził chłopca między garstką podpitych robotników umorusanych w sadzy do drewnianego stoliczka tuż przy oknie, po czym poprosił o zupę dla malca.
Oczy Timmy'ego zalśniły na widok miseczki, znad której unosiła się gorąca para. Natychmiast chwycił drewnianą łyżkę i zajął się pałaszowaniem zupy, mimo że ta wyglądała bardzo biednie, bowiem składała się głównie z zabarwionej wody. Douglas pożałował, że nie zabrał chłopca na coś lepszego, lecz w tę pogodę nie było mowy o dalekich spacerach.
Timmy niespodziewanie odłożył łyżkę i odchylił się do tyłu, wciągając ciężko powietrze. Przyłożył drobne rączki do nosa i trwał w takiej pozie, bujając się to w przód, to w tył.
– Możesz sobie kichnąć, nie krępuj się – powiedział doktor, domyślając się, co powodowało zachowanie chłopca.
– Przepraszam, zboczenie zawodowe. – Dziecięcy głosik Timmy'ego zabrzmiał bardzo poważnie, jak gdyby był już doświadczonym robotnikiem, a nie chłopcem.
– Zawodowe? – Rozbawiony Douglas uniósł brew.
– Gdybym kichnął pod krosnem, maszyna urwałaby mi łeb!
Doktor wydał z siebie przerażony jęk. Nie rozumiał świata, w którym dwunastolatek wykonuje wręcz morderczą pracę, a przy tym jest narażony na niebezpieczeństwo. Gdyby udało mu się odzyskać dawne wpływy, musi koniecznie zapamiętać, by pomówić z burmistrzem. Może udałoby się przenieść Timmy'ego do jego zakładu. Pakowanie herbaty z pewnością byłoby dla niego bardziej odpowiednim zajęciem.
– Nie udało ci się spotkać lady M.?
– Niestety! Kręciłem się tam przez kilka dni, ale potem umarł ojczulek i nie znalazłem już czasu, by tam wrócić, a Jimmy jest za mały, żeby sam mógł się bywać w takich miejscach – odpowiedział chłopiec, zeskrobując resztki warzyw z dna miseczki. – Przepraszam, doktorze. Mam nadzieję, że nie jest pan na mnie zły.
– Oczywiście, że nie! – Douglas posłał chłopcu dobrotliwe spojrzenie. Pogrzebał w kieszeni, po czym położył na stole jeden z banknotów, który wcześniej wręczył mu pan Blythe. – Zgodnie z obietnicą.
– Ale to znacznie więcej niż moja dniówka!
– Nie oddawaj matce wszystkiego. Za resztę kup jakieś porządne jedzenie dla siebie i rodzeństwa. A gdy skończą ci się pieniądze, wróć do mnie.
– Dziękuję, doktorze!
Chłopiec poderwał się z krzesła, strącając przy tym pustą miskę. Jednak nawet tego nie zauważył, zbyt był przejęty gestem Douglasa. Podszedł do niego i zarzucił swoje małe rączki na szyję doktora, a w jego niewinnych oczkach, które spoglądały na świat z ufnością, zaszkliły się łzy. Scott także był wzruszony tą chwilą. Może nie mógł zmienić całego świata, ale chociaż dla jednej istoty udało mu się zrobić coś dobrego.
Lotta pochylała się nad swoim instrumentem, jednak tym razem nie odgrywała muzycznego popisu. Uderzała jedynie palcem w przypadkowe klawisze, co zupełnie nie przypominało żadnej znanej melodii. Właściwie to ona sama bardziej wyglądała jak cień niż artystka. W ciągu ostatnich dni wychudła tak, że koronka przy dekolcie jej szarej sukni odstawała o dobre kilka cali. Oczom panny brakowało dawnego blasku, zamiast tego były czerwone, opuchnięte i smutne. Nawet obecność ukochanej pupilki u jej stóp nie mogła rozgonić ciemnych chmur. Daisy próbowała zachęcić swoją panią do zabawy, ale gdy Lotta pozostawała niewzruszona, zwyczajnie wtuliła się w jej suknię.
Panna Appleton już niemal widziała pierścionek na swoim palcu, gdy całe szczęście zostało jej odebrane. Była tak blisko wypełnienia swojego przeznaczenia i to z mężczyzną, który wydawał się miły. Lotta nie mogła pogodzić się z tym, co usłyszała o Douglasie, a co gorsza nie potrafiła wybaczyć. Ciągle wyobrażała sobie, że to ona i jej dzieciątko są na miejscu biednej pułkownikowej.
– Lotto, przestań walić w te klawisze! – jęknęła Emma, która siedziała przy okrągłym stoliczku w towarzystwie Violet i hrabiego Stathama.
– Dasz wiarę, że lady M. nic nie wspomniała o tym, co nawyprawiał doktor Scott? Od kiedy ona jest po jego stronie! – podjęła panna Statham, gdy przyjaciółka ponownie przeniosła na nią wzrok.
Pani Appleton już coś miała odrzec, kiedy Lotta z hukiem opuściła klapę pianina. Biedna panna oparła łokcie o błyszczącą powierzchnię instrumentu, a drobnymi dłońmi zasłoniła twarz i cichutko załkała.
– Lotto! Możesz nie hałasować? Przeszkadzasz nam! – ponownie upomniała ją matka.
Vincent, który do tej pory spokojnie siedział i popijał herbatę, odłożył filiżankę, po czym wstał ze swojego miejsca.
– Przepraszam panie – zwrócił się do ciotki oraz jej towarzyszki.
Gdy te nie zaprotestowały, z czystym sumieniem mógł podejść do Lotty. Usiadł przy jej boku i obrzucił ją współczującym spojrzeniem.
– Proszę się mną nie przejmować i nie psuć sobie humoru – szepnęła panna, ścierając mokry ślad, który pozostawiły łzy na jej twarzy.
Hrabia odwrócił głowę, by spojrzeć na damy przy stoliku. Z zadowoleniem stwierdził, że są one zbyt pochłonięte rozmową i nie zwracają na nich najmniejszej uwagi. Wobec tego nieśmiało złapał dłoń Lotty i delikatnie ją pogładził.
Panna poczuła przyjemne ciepło, które dotyk Vincenta rozpalił w jej wnętrzu. Miała wrażenie, że mrok, który ją ogarnął, znów opromienia światło. Dało jej to odwagę, by spojrzeć na hrabiego.
Mężczyzna wbijał wzrok w podłogę, co pozwoliło Lottcie obserwować jego przystojny profil. Elegancko ułożone, czarne loczki zdobiły jego głowę, zaś spod nosa wyglądał wypielęgnowany wąs. Kąciki ust Vincenta, które nieśmiało drgnęły do góry, dodały mu uroku. Panna, jednak gdy zobaczyła uśmiech, speszyła się. Czuła, że została przyłapana.
– Może masz ochotę na przejażdżkę konną po parku? – zagadnął.
– Nie lubię jazdy w mieście. Tutaj wszystko mnie krępuje: dopasowana suknia, fryzura, damskie siodło...
– W takim razie spodobałoby ci się w Cranborough House. Rezydencję otacza ładny lasek i tam mogłabyś jeździć z rozwianymi włosami, jak chcesz i w czym chcesz.
Lotta zachichotała. Jej twarz rozpromieniła się pierwszy raz od tych feralnych wieści. Vincent był w tym czasie dla niej ogromną podporą. Nigdy się nie narzucał, a zdawało się, że jako jedyny potrafi zrozumieć jej ból.
– Może kiedyś będę miała okazję, by odwiedzić to miejsce na dłużej niż jeden wieczór.
Po tych słowach, oboje spuścili wzrok, ale jednocześnie uśmiechali się niczym dzieciaki, bojące się obdarzyć przeciwną płeć choćby spojrzeniem.
– Jeżeli potrzebujesz przyjaciela, jestem tutaj dla ciebie – powiedział Vincent po chwili milczenia, ostrożnie ważąc każde słowo.
– Tylko przyjaciela?
Hrabia zaryzykował przelotne spojrzenie na pannę, lecz nic nie odpowiedział. Pamiętał, jak źle ją ocenił. Miał mnóstwo czasu, by dostrzec zalety Lotty, a jednak zrobił to dopiero, gdy inny mężczyzna stanął z nim w szranki. Statham musiał przyznać, że ciotka czasami się nie myliła, jednak teraz to on sam musiał zapracować na uznanie panny Appleton. Sam jeszcze nie był pewien swoich uczuć, ale dzięki kompromitacji doktora zyskał czas, by się zastanowić i spróbować przekonać do siebie Lottę.
– Prawie przyjęłaś zaręczyny innego mężczyzny. Coś was musiało łączyć i teraz bardzo cierpisz. Przyjaźń to dobry początek. Niczego więcej nie oczekuję.
Tym razem to Lotta posłała spojrzenie w kierunku matron, by upewnić się, że są zbyt zajęte, żeby śledzić poczynania swoich podopiecznych. Gdy spostrzegła, że rzeczywiście tak jest, ponownie odwróciła się do Vincenta i obdarzyła go słodkim uśmiechem.
– W takim razie chętnie skorzystam – powiedziała, po czym ułożyła głowę na ramieniu hrabiego.
Statham przeniósł dłoń na jej plecy, przyciskając ją mocniej do siebie. Panna w końcu czuła się bezpieczna, ale i pozbawiona zobowiązań, a dzięki temu spokojna. Znów mogła oddychać pełną piersią, bez krępującego gorsetu oczekiwań innych ludzi wobec niej.
Para nie mogła zbyt długo trwać w tej pozie, gdyż najpewniej zaraz Violet i Emma zwróciłyby na nich uwagę. Panie z pewnością byłyby zachwycone takim widokiem, lecz szybko od zwykłej sympatii przeszłyby do weselnych dzwonów i organizacji przyjęcia, a tego Vincent i Lotta nie chcieli, przynajmniej na razie.
– Nie możesz tu tak siedzieć i się zamartwiać. – Hrabia uśmiechnął się ciepło do panny Appleton, po czym wstał i zwrócił się do matron. – Chciałbym zabrać panienkę Lottę na spacer. Czy wybierzecie się z nami, drogie panie?
Oczy Violet natychmiast zalśniły, a Emma od razu porzuciła swoją filiżankę i podniosła się z krzesła, gotowa do wyjścia. Vincent zaś wyciągnął dłoń w kierunku Lotty, którą ta chętnie ujęła.
– Dziękuję – szepnęła.
Hrabia znacznie przewyższał drobną pannę i aby zmniejszyć dystans między nimi, nieco się pochylił. Lotta poczuła jego ciepły oddech na swoim policzku, co okazało się bardzo przyjemnym uczuciem.
– Następnym razem wymyślę coś lepszego. Obiecuję – odpowiedział Vincent, kierując słowa wprost do jej ucha.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top