4.5
Emma szczerze się zmartwiła na wieść o tym, że jej serdeczna przyjaciółka zaniemogła. Odwiedzała ją każdego dnia i z ulgą przyglądała się, jak Violet nabierała sił. Mniej więcej po tygodniu od operacji wymusiła na Lottcie i Marlee, by te udały się do rezydencji Stathamów razem z nią. Pani Blythe wtajemniczona w pewien sekrecik swojej siostry postanowiła zabrać męża ze sobą.
Wszyscy zebrali się w sypialni Violet. Dama tego dnia była wyjątkowo słabowita. Co chwilę pojękiwała, a siły nie starczyło jej nawet, by podnieść głowę z poduszki.
Pani Appleton całkowicie oddała się nadskakiwaniu przyjaciółce. Poiła ją, wycierała pot z czoła i poprawiała posłanie, by damie było jak najlepiej.
Lotta w normalnych warunkach śmiałaby się z zaangażowania matki, lecz dziś jej myśli krążyły gdzieś indziej. Siedziała w jednym z foteli, bawiąc się płatkiem, który odpadł z bukietu przyniesionego dla panny Statham. Zupełnie nie zważała na znaczące spojrzenia Vincenta i przelotne uśmiechy, które hrabia nieustannie posyłał w jej kierunku.
Poprzedniego popołudnia, gdy panna grała na pianinie, dostała sekretny liścik od doktora Scotta, w którym ten prosił o spotkanie. Jej serduszko od razu mocniej zabiło, przerywając znudzenie, które w ostatnich dniach ją dopadło. Szybko skreśliła parę słów, w których prosiła Douglasa, by czekał na nią w okolicy rezydencji hrabiego. Liścik oddała służącemu wraz z kilkoma monetami, aby mieć pewność, że ten nikomu nie doniesie o jej tajemnej korespondencji. Z wieściami od razu pobiegła do Marlee. Poprosiła siostrę, by ta jej towarzyszyła jako przyzwoitka, a ona w ten plan zaangażowała Anthony'ego.
Gdy wybiła odpowiednia godzina, na twarz Lotty wpełznął pełen podniecenia rumieniec. Spojrzała na siostrę, która natychmiast pochwyciła ten gest. Obie poderwały się ze swoich miejsc, ciągnąc za sobą pana Blythe'a. Życzyli chorej dużo zdrowia, po czym zniknęli za drzwiami.
– Jestem taka zmęczona – jęknęła Violet, patrząc na pozostałych gości. – Potrzebuję chwili odpoczynku w samotności.
Vincent nie czekał, aż ciotka zmieni zdanie i szybko opuścił jej sypialnię. Właściwie, od kiedy Violet zaczęło się polepszać, hrabia nie widział powodu, by zbyt często ją odwiedzać. Tym razem zrobił wyjątek dla Lotty, lecz panna była dziś wyjątkowo nieobecna, przez co nie udało mu się spożytkować z nią należycie czasu. Euphemia także nie zamierzała dłużej wysłuchiwać narzekań siostry, więc poszła śladem bratanka. Ostatnia do wyjścia zaczęła zbierać się Emma, lecz Violet wczepiła palce w rękaw jej sukni.
– Ty, moja droga, zostań – powiedziała, po czym usiadła na łożu.
Nagle wróciły jej wszystkie kolory, a w damę zaczęła rozpierać energia, jakby jeszcze przed chwilą nie leżała umęczona.
– Myślałam, że źle się czujesz – szepnęła Emma wyraźnie zdziwiona niespodziewanym ożywieniem przyjaciółki.
– Oj, głupia! Przecież wiesz, że szybko wracam do zdrowia, muszę być w formie na balu, ale oni niech myślą, że jestem słaba. Wtedy chętniej wykonują moje polecenia. Wystarczy, że szepnę słówko Vincentowi, to padnie na kolana przed twoją Lottą i za miesiąc lub dwa usłyszymy weselne dzwony.
– Obawiam się, że doktor Scott może pokrzyżować nam plany – westchnęła pani Appleton, nieporadnie nawijając sobie blond kosmyk na palec. – On nie jest dobrym materiałem na męża. Z jego charakterem pewnie uwiódł już jakąś pannę.
– I to nie jedną! – krzyknęła Violet, a jej twarz zajęła czerwień. Łatwo wpadała w gniew, gdy coś nie szło po jej myśli. – Pewnie w każdym mieście ma inną, w końcu tyle podróżował.
– Tylko jak to udowodnić?
Panna Statham pokręciła głową z niedowierzaniem. Nie rozumiała, jak jej przyjaciółka mogła być taka nieporadna. Gdyby nie Violet, Emma pewnie nie zrobiłaby nic więcej, niż bezmyślne przyglądanie się córce z niezadowoloną miną.
– Coś wymyślę! Prędzej czy później nadarzy się okazja, by pozbyć się naszego doktora...
Douglas skrył się pod drzewem rosnącym nieopodal rezydencji Stathamów. Krążył nerwowo w tę i z powrotem, gdyż nie mógł doczekać się Lotty. Wyrzuty sumienia, że tak zwlekał ze spotkaniem z panną, już zdążyły go dopaść. Małżeństwo jednak to poważna decyzja i musiał wszystko dobrze przemyśleć. Później zaczął planować zaręczyny. Chciał, żeby były idealne i bardzo spektakularne tak, by Lotta nie mogła mu odmówić. Niestety nie udało mu się wymyślić nic odpowiedniego, co dodatkowo opóźniło spotkanie z panną Appleton. Ostatecznie uznał, że po prostu musi to zrobić, uklęknąć na jedno kolano, a reszta ułoży się sama.
Postać panny Appleton zamajaczyła mu w oddali na schodach rezydencji. Wyglądała olśniewająco w zwiewnej, bladoróżowej sukni z tiulowymi rękawami. Od razu dostrzegła Douglasa, a na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Szybko podążyła w kierunku doktora. Tuż za jej plecami pojawiły się dwie kolejne postaci, na których widok mina Scotta nieco zrzedła. Jak mógł być takim głupcem, zapominając, że nie będą sami. Panna z dobrego domu potrzebuje przyzwoitki i nie było w tym nic dziwnego, że Lotta przyprowadziła siostrę i jej męża.
Douglasa oraz jego ukochaną dzieliła już niecała stopa. Dama spojrzała na niego wyczekująco, a szczęście wręcz od niej biło. Doktor zastanawiał się, czy to jest dobry moment, by paść na kolana.
– Panno Appleton – podjął uroczyście, nie spuszczając wzroku z Lotty.
Już miał klękać i prosić, by została jego żoną, jednak podniosłą chwilę przerwało czyjeś wołanie.
– Douglas! Douglas! – krzyczała Marlee, poruszając się zdecydowanie za szybko jak na stateczną mężatkę. – Poznaj mojego męża!
– Panie Blythe. – Doktor skinął na mężczyznę, a ten odpowiedział mu tym samym.
– Anthony, to doktor Scott, o którym ci tyle opowiadałam. Właśnie jemu jesteś winien niebotycznie dużą sumkę za sprowadzenie naszego syna na świat!
– Nie jestem aż tak drogi... – Douglas zawstydził się.
– Marlee jest panem zachwycona, a szczęśliwa żona to zadowolony mąż. Odpowiednio pana wynagrodzę – podjął Anthony.
Pani Blythe już miała wsunąć swoją rączkę pod ramię doktora, jednak jej mąż w porę przewidział jej zamiary i pociągnął ją za ramię, przypominając, że powinna trzymać się z tyłu.
Lotta spojrzała nieśmiało na Douglasa, trzepocząc przy tym zalotnie rzęsami. Scott ciężko przełknął ślinę i ruszył za panną. Najchętniej otarłby swoje czoło z potu, który je zrosił przez zdenerwowanie, jednak taki gest mógłby nie być zbyt elegancki. Kilkakrotnie otwierał usta, by podjąć temat zaręczyn, lecz nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Ostatecznie na początek postanowił podjąć mniej zobowiązujący temat, by kupić sobie więcej czasu na znalezienie odwagi.
– Jak idzie ci gra na pianinie?
– Wyśmienicie! Dziękuję, że pytasz. Zaczęłam nawet tworzyć własny utwór. Chciałbyś go kiedyś posłuchać? – odpowiedziała Lotta, a w jej oczach lśniła ekscytacja.
– Mógłbym słuchać twojej gry do końca życia...
– Do końca życia? – zdziwiła się panna Appleton.
Początkowo nie zrozumiała aluzji doktora, lecz gdy spostrzegła jego pociemniałe oczy, sama pobladła.
Douglas uznał, że to idealna okazja i lepsza może mu się już nie trafić. Co prawda nie tak wyobrażał sobie zaręczyny. Bardziej mu odpowiadało jakieś odosobnione miejsce, a nie gwarna, zakurzona ulica, lecz nie mógł wybrzydzać.
– Musisz widzieć, najdroższa Lotto, że nie wyobrażam sobie lepszej towarzyszki, z którą mógłbym dzielić wszystkie radości i troski, niż ty.
Doktor sięgnął do kieszeni po pierścionek. Mocno zacisnął wokół niego palce i już miał klękać, kiedy rozległ się głos Marlee.
– Chodźmy po drodze do sklepu pani Allen. Chciałabym obejrzeć kapelusze!
Magiczna chwila natychmiast spowszedniała. Wytrąciła i tak rozedrganego Douglasa z równowagi, któremu nie wiadomo kiedy cenny pierścień wyślizgnął się z dłoni. Scott z przerażeniem obserwował, jak krążek toczy się po bruku. Nie wiedział, co powinien zrobić. Cofnąć się po niego, czy iść dalej?
Nagle Anthony przykucnął, zwracając na siebie uwagę żony i szwagierki. Ukrył coś w dłoni i wstał, otrzepawszy się z ulicznego kurzu.
– Spinka mi się wypięła – powiedział jak gdyby nigdy nic.
– Przecież masz obie spinki. – Marlee wydęła usteczka oskarżycielsko.
– Ciiii – syknął.
Żona spojrzała na niego podejrzliwe, lecz Lottę z pewnością udało mu się zwieść. Ta szczera dziewczyna niczego się nie domyślała. Spojrzała dobrotliwie na Anthony'ego, po czym przeniosła rozmarzone spojrzenie na Scotta.
Lotta niechętnie dołączyła do siostry, kiedy ta przekraczała próg sklepu z kapeluszami. Kochała ją, jednak uznała, że Marlee kompletnie nie nadawała się na przyzwoitkę. Następnym razem powinna spróbować poprosić Ruby, by ta jej towarzyszyła. Może madame Lefroy będzie umiała trzymać się z tyłu, nie przeszkadzając zakochanym.
– To chyba pana – podjął Anthony, gdy upewnił się, że zostali sami.
– Bardzo dziękuję, że mnie pan nie wydał. Inaczej to byłyby najokropniejsze zaręczyny na świecie! – zaśmiał się nerwowo Douglas.
– Proszę się nie martwić, następnym razem pójdzie lepiej. – Pan Blythe poklepał doktora dobrotliwie po plecach. – Też miałem kilka podejść, nim oświadczyłem się Marlee.
Panowie szybko znaleźli wspólny język. Kwadrans, który damy spędziły w sklepie, minął im niezwykle szybko. Później wszyscy skierowali się w stronę rezydencji Appletonów, gdyż minęło dostatecznie dużo czasu, by Emma zaczęła być podejrzliwa.
Douglas szepnął Lottcie kilka czułych słówek wprost do ucha. Ujął jej dłonie i czule gładził, chcąc jak najdłużej odkładać chwilę rozstania. Jednak i ona musiała nadejść. Panna Appleton i jej szwagier niespiesznie ruszyli w kierunku drzwi. Marlee zawahała się. Ostatecznie wsunęła rączkę pod ramię doktora i posłała przepraszający uśmiech mężowi.
– Muszę się jeszcze zająć pewnymi sprawunkami, więc odprowadzę kawałek Douglasa.
– Chętnie pójdę z tobą, najdroższa. – Pan Blythe już zaczął zbiegać po schodach, by dołączyć do żony.
– Ale ja muszę sama – odpowiedziała Marlee nieco zbyt nerwowo.
W duchu rozpoczęła modlitwę, by mąż nie był zbyt ciekawski. Nie chciała dzielić się z nim swoim sekretem, gdyż miała pewność, że mąż uzna jej zachowanie za niewłaściwe. Wobec tego dama przygryzła wargi, aby nic więcej przypadkiem nie zdradzić i wbiła spojrzenie w Anthony'ego. Spoglądała na niego z pewnym strachem, ale i ufnością, jaką skazańcy obdarzają kata, licząc, że wyrok zostanie wykonany szybko i bezboleśnie.
Anthony zmarszczył czoło, lecz nic nie rzekł. To, co działo się w Greenfield, było dla niego wielką tajemnicą. Nie poznawał swojej żony. Początkowo uznał, że problemem jest jego teściowa, jednak teraz zaczynał podejrzewać, że Marlee może być chora albo wdała się w jakiś romans. Te myśli bardzo zatruły mu umysł, mimo że nie potrafił sobie wyobrazić Marlee w ramionach innego mężczyzny. Postanowił poczekać na jej powrót i wszystkiego się wywiedzieć.
Blythe zasiadł na skórzanym fotelu w swojej sypialni przylegającej do pokoju żony. Zajął myśli lekturą prasy i nawet się nie spostrzegł, gdy usnął.
Nagły huk wybudził Anthony'ego ze snu. Zdezorientowany przetarł oczy i sięgnął do kieszonki po zegarek. Dochodziła dziesiąta.
Anthony podźwignął się z fotela i zaczął rozpinać kolejne guziki fraku, będąc pewien, że Marlee już dawno wróciła i smacznie spała. Nagle jednak oblała go fala gorąca, która zasiała niepokój w jego sercu. Aby uspokoić swoje nerwy, udał się do sypialni Marlee po uprzednim przerzuceniu koszuli przez oparcie fotela.
Ku jego zaskoczeniu żona siedziała przy toaletce, a służąca na klęczkach próbowała wydobyć szczotkę spod mebla. Gdy zobaczyła pana Blythe'a, spuściła wzrok, po czym wymaszerowała wystraszona z pokoju, zostawiając małżonków samych.
Marlee zadrżała, kiedy do jej uszu doleciał trzask zamykanych drzwi. Wiedziała, że stąpa po cienkiej linie, wymykając się z domu. Anthony nie był głupi i należało się spodziewać, iż zainteresuje się tą kwestią, a ona nie zdążyła jeszcze wymyślić dobrej wymówki. Zresztą kłamstwo nigdy nie było jej mocną stroną. Oczy męża, które zagadkowo pociemniały, sprawiały, że denerwowała się jeszcze bardziej. Cóż to spojrzenie mogło znaczyć? Może przejrzał ją już na wylot i chce ją zostawić?
Dama zaczęła wykręcać nerwowo palce. Choć nie grzeszyła rozumem, zdawała sobie sprawę, że wygląda, jakby była winna, a takiego wrażenia nie chciała sprawić. Wobec tego zmusiła się do słodkiego, acz sztucznego uśmiechu i odważnie spojrzała na Anthony'ego.
– Dżentelmen nie powinien przechadzać się po korytarzu w niekompletnym stroju – zachichotała.
Spojrzenie Blythe'a natychmiast złagodniało. Pokręcił głową z niedowierzaniem, a na jego twarz wpełznął uśmiech. Właściwie to już zapomniał, po co tu przyszedł. Przy żonie cały świat zaczynął niknąć. Liczyła się tylko ona.
Anthony niespiesznie podszedł do Marlee, po czym musnął ustami jej blond kosmyki. Jego żona w rozpuszczonych włosach przypominała mu młodą panienkę, w której się zakochał. Nie pasowała do niej małżeńska otoczka, przytłaczające stroje i poważne fryzury.
– Co robiłaś cały dzień? – zapytał delikatnie.
Anthony pochwycił w lustrze spojrzenie żony. Zauważył, jak kącik jej ust nieznacznie zadrżał, a mięśnie zesztywniały. Ten stan nie trwał jednak długo. Marlee ponownie się uśmiechnęła, po czym pogładziła mężowską dłoń, którą ten trzymał na jej ramieniu.
– Nic takiego... – jęknęła.
– Coś ci dolega? Dlatego chciałaś mówić z doktorem Scottem?
Anthony odgarnął włosy z karku żony i złożył na nim pocałunek. Dzięki temu Marlee miała chwilę, by przemyśleć odpowiedź. Najchętniej wyznałaby całą prawdę, ale Anthony już wiedział, jak marną matką była. Bacznie jej się przyglądał, gdy obojętnie przechodziła obok syna, czy wyrażała się z niechęcią o trzymaniu go i tuleniu do snu. Nie potrzebowała kolejnej ujmy na swoim wizerunku, a mąż sam podsunął jej wymówkę.
– Ja... wstydzę się mówić o tym z moją matką, ale nie wszystko jeszcze wróciło do normy po porodzie i chciałam poradzić się doktora. Okazało się, że to nic poważnego. Rzekłabym wręcz, że to naturalne. Później postanowiłam odwiedzić moją nową przyjaciółkę i plotki nas zbyt pochłonęły.
Marlee miała nadzieję, że Anthony nie będzie dopytywał o kobiece sprawy. Nie myliła się, bowiem odchylił jej głowę do tyłu i złożył zachłanny pocałunek na ustach. Dama szybko oplotła ręce wokół szyi męża, poruszona tą nagłą żarliwością. Anthony jednym, sprawnym ruchem podźwignął żonę i przeniósł ją na łóżko, po czym ułożył się obok niej.
Marlee wodziła palcem po nagim torsie męża, kiedy ten sunął dłonią wzdłuż jej uda, ciągle obsypując jej skórę pocałunkami. Dama tęskniła za czułostkami Anthony'ego, którymi obdarzał ją niemal każdego dnia, gdy byli w ich londyńskiej rezydencji. Tam nie musieli się kryć przed czujnym okiem Emmy, jednak młodą damę trapiły inne problemy związane z prowadzeniem domu, w czym absolutnie się nie odnajdywała.
Blythe odsunął się od żony, mając w pamięci, co rzekła mu o swoim zdrowiu. Obawiał się, że jeszcze chwila, a nie będzie umiał się powstrzymać. Zamiast tego wsparł się na ramieniu i obdarzył Marlee pełnym czułości spojrzeniem. Ta wyraźnie skrzywiła się, a z jej oczu zaczął wyzierać smutek.
– Źle ci tu? – szepnął.
– Nie o to chodzi. Martwię się, że zaraz znowu mnie zostawisz. Tak ma wyglądać nasze wspólne życie? Ciągła rozłąka?
– Możemy przenieść się na stałe do Greenfield, jeśli chcesz.
– I będziesz tu przyjeżdżał tylko by płodzić kolejne dzieci i zostawiał mnie z nimi samą?
Marlee wydęła niezadowolona usteczka. Wizja przyszłości tak ją przeraziła, że aż poczuła okropny chłód przeszywający jej ciało.
– W takim razie przeprowadźmy się do Ameryki... – Anthony nie miał już innych pomysłów, by ulżyć żonie.
– Wtedy będziesz wyjeżdżał do Anglii i zostawiał mnie samą na obcej ziemi!
– Jakoś muszę nas utrzymać. Przepraszam, Marlee – powiedział ostrzej, niż zamierzał, lecz i jego zaczynała irytować cała ta sytuacja. – Nie odnajdujesz się w prowadzeniu domu, więc przywiozłem cię tutaj, biorąc wszystko na własne barki.
Dama poczuła się prawdziwie dotknięta. Jej mąż miał rację i nie mogła go winić, że głośno powiedział to, co o niej myślał. Mimo to łezki same napłynęły do jej oczu, a ochota na dalszą rozmowę uleciała w jednej chwili.
– Dobranoc – rzuciła bez emocji, po czym wślizgnęła się pod kołdrę i odwróciła plecami do Anthony'ego.
Andrew Neville nawet w strugach deszczu wyglądał niezwykle korzystnie. Drobinki wody wesoło podskakiwały wśród zmierzwionych kosmyków włosów. Gdy na jego twarzy rysował się uśmiech zamiast złośliwego grymasu, można by rzec, że doktor miał bardzo przyjemną fizjonomię.
Elizabeth potrafiła myśleć tylko o tym, gdy Andrew trzymał ją za rękę i razem biegli w poszukiwaniu schronienia przed deszczem. Nie przeszkadzało jej, że misterne upięcie, nad którym z ciotką trudziły się kilkadziesiąt minut, stawało się zlepkiem mokrych włosów ciężko opadających na plecy. Już nawet nie unosiła rąbka niebieskiej spódnicy. Nie dbała o to, że materiał jednej z jej najlepszych sukni broczył kilka cali w błocie.
Spoglądała jedynie na twarz doktora i z całych sił próbowała znaleźć coś, co jej się podobało. Uroda nie była wszystkim, lecz mogła stanowić poważną zaletę przy niezadowalającym charakterze. Panna musiała znaleźć jakiś powód, dla którego spotykała się z Neville'em, by samej sobie udowodnić, że nie robi tego tylko na złość Douglasowi.
Andrew brakowało poczucia humoru, więc Liz nie mogła pozwolić sobie przy nim na żarty i serdeczne złośliwości. Młody doktor był człowiekiem niezwykle poważnym, ale i o ograniczonych horyzontach, co mogło dziwić z racji wykonywanej przez niego profesji. Niechętnie mówił o swojej pracy, a jeżeli już to krytykował innych medyków. Wyglądało na to, że jego jedyną pasją były wyścigi konne, o których mógł rozprawiać całymi dniami. Liz wówczas zazwyczaj uśmiechała się grzecznie, posyłając Neville'owi skromne spojrzenia, raz po raz kiwając głową.
Para przebiegła już niezliczone jardy parku Hemlock. Tracili już nadzieję na odnalezienie schronienia, kiedy ich oczom ukazała się kamienna altanka.
Dopiero wówczas Lizzy przypomniała sobie o beżowej pelerynce z niebieskimi haftami dodatkowo ozdobionej licznymi koralikami. Zarzuciła ją na głowę, choć w tej chwili było to już bezcelowe. Mimo to Andrew objął pannę w pasie i także skrył się pod materiałem.
Oboje dopadli do altany, dysząc ciężko. Liz zaczepiła dłonią o jedną z kolumn. Jej pierś szybko falowała pod delikatnym materiałem. Natomiast doktor oparł się plecami o kamienną ścianę i uśmiechnął się łobuzersko, unosząc nonszalancko jeden z kącików ust.
– Przeklęta angielska pogoda – warknął.
– Przynajmniej dostarcza nam atrakcji...
Andrew oderwał się od ściany i pewnym krokiem dopadł do Elizabeth. Panna nie zwykła peszyć się nadmierną śmiałością kawalera, toteż wciąż odważnie wbijała w niego spojrzenie. Co prawda nie chciała, by ten cokolwiek czynił, jednak wierzyła, że w razie potrzeby zdoła się obronić.
Doktor wyciągnął dłoń i delikatnie przejechał nią po policzku panny. Zatrzymał się na podbródku i delikatnie go uniósł.
– Douglas nie jest taki, jak myślisz – szepnął niby troskliwie, lecz Lizzy natychmiast wyczuła jad. – Martwię się o ciebie. Powinnaś przemyśleć, czy chcesz z nim pracować.
Elizabeth przewróciła oczami. Odgarnęła z czoła mokry kosmyk włosów i odsunęła się na bezpieczną odległość.
– Nie wydaje mi się, żeby był złym człowiekiem... – Liz zmarszczyła nosek.
– Bo nie wiesz o nim wszystkiego.
– To mi powiedz. – Panna spojrzała na doktora wyzywająco.
Andrew starł krople spływające z jego twarzy. Liz dojrzała w tych gestach pewną złość. Neville z pewnością zauważył niechęć panny, ale był zdeterminowany, by przekonać ją do swoich racji.
– Scott jest bałamutnikiem... i mordercą!
Elizabeth wysłuchała całej historii. Z każdym słowem wzbierała w niej coraz większa złość. Może teraz kłóciła się z Douglasem, ale była pewna, że ta historia została wyssana z palca. Złość jednak powoli zastępował strach. Obawiała się, że gdyby ktoś inny wysłuchał Neville'a, to Scott miałby spore problemy.
– Przestań! – syknęła, gdy opowieść osiągnęła wyżyny absurdu.
– Słucham? – Andrew wybałuszył oczy zaskoczony.
– Nie zamierzam słuchać tych kłamstw!
– Nie wierzysz mi?
Doktor doskoczył do Lizzy i zacisnął dłoń na jej nadgarstku. Zacisnął usta w wąską kreskę, a na jego czole pojawiła się pulsująca arteria.
Cisza, która pomiędzy nimi nastała, zrobiła się bardzo niezręczna. Lizzy przez chwilę wahała się. Ostatecznie podniosła głową i spojrzała z całą surowością na Andrew.
– Nie chcę cię więcej widzieć... i nie próbuj rozgadywać tych bredni innym.
Panna Lyod miała coś jeszcze rzec, lecz ugryzła się w język. Pokręciła głową, wciąż nie mogąc uwierzyć, że ktoś może wygadywać tak paskudne kłamstwa i odbiegła, zarzuciwszy na głowę swoją pelerynę.
Przepraszam za opóźnienia i moją minimalną aktywność tutaj, ale jestem na wakacjach i nie mam komputera. Rozdział został w większości napisany na komórce, więc mogą być błędy. Jeśli coś znajdziecie, dajcie znać 😉
Pozdrawiam!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top