4.2

Straszliwy huk natychmiast wybudził Marlee ze snu. Coś z ogromną siłą uderzyło w drzwi jej sypialni. Dama nie musiała długo zastanawiać się nad źródłem hałasu, gdyż od razu powiązała go z Daisy, która nierozmyślnie próbowała wbiec do pomieszczenia, uderzając z impetem o drzwi.

Marlee szybko odwróciła się na drugi bok, zaś wolną poduszkę, na której powinien spać jej mąż, zarzuciła na głowę. Nie było mowy, by zwlekła się z łóżka tak wcześnie, gdyż do domu wróciła dopiero po północy.

Musiała czymś zajmować sobie czas, by nie myśleć o synku i porażkach, które poniosła jako matka i żona. Alexandrowi z pewnością lepiej było z babką, przy której przynajmniej był bezpieczny. Pani Blythe chociaż tyle mogła zrobić dla swojego dziecka, a sama przy okazji nie marnowała czasu na rozpacz. Co prawda odczuwała wyrzuty sumienia, ale wrażenie, że znów jest panienką, dodawało jej wiatru w skrzydła.

Klamka zazgrzytała, a po chwili drewniana podłoga zaczęła skrzypieć pod czyimś ciężarem. Marlee szczerze wątpiła, że wieczorem zostawiła uchylone drzwi, przez które Daisy teraz mogłaby dostać się do środka, więc to ktoś inny musiał być nieproszonym gościem. Może służąca przyszła rozsunąć kotary lub Lotta wpadła na siostrzaną rozmowę od serca? Pani Blythe miała jedynie nadzieję, że to nie jej matka postanowiła ją upomnieć za późne powroty i niewyjaśnione zniknięcia. Właściwie należało przyznać, że ku jej zdziwieniu Emma dotychczas tego nie uczyniła. Może swoboda w wychowywaniu wnuka okazała się ważniejsza niż dobro własnej córki.

Tych dźwięków Marlee już nie mogła zignorować. Odrzuciła poduchę na bok i podciągnęła się na łóżku, niechętnie otwierając oczy. Poczuła się zdezorientowana, gdy wszystko okazało się na swoim miejscu, a w pokoju poza nią nie było żywej duszy. Szmaragdowe story wciąż zasłaniały okna, a drobna postać Lotty wcale nie kryła się za baldachimem. Również przy sekretarzyku nie dostrzegła swojej matki, która z pewnością chciałaby wykorzystać tę chwilę na przyjrzenie się korespondencji należącej do córki.

Pani Blythe uśmiechnęła się do siebie. Wyglądało na to, że brak snu dawał jej się we znaki i powoli zaczynała wariować, słysząc nieistniejące dźwięki. Już miała ponownie przytulić się do poduchy obszytej złotą nicią, kiedy coś jej się rzuciło w oczy. Na sofce obitej ciemnozielonym, połyskującym materiałem w czerwone i żółte kwiatuszki spoczywał cylinder, który z pewnością nie był własnością Marlee.

– Nie chciałem cię budzić.

Dama aż podskoczyła na dźwięk tego głosu. Serce biło jej jak oszalałe, a oddech nie chciał się uspokoić. Była pewna, że w sypialni nie ma nikogo poza nią. Dopiero po chwili dotarło do niej, kto jest właścicielem tego ciepłego, nieco zachrypłego głosu. Odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał i ujrzała znajome rysy twarzy. Nawet w mroku bez trudu rozpoznała ciemnobrązową czuprynę elegancko zaczesaną na bok, wąskie oczy, zgrabny, choć nieco zadarty nos i kształtne usta.

– Anthony! Wróciłeś! – pisnęła.

Szybko wykopała się z pościeli i rzuciła wprost w ramiona męża, który klęczał przy łóżku, wbijając w nią rozmarzony wzrok. Wtulona w pierś Anthony'ego znów poczuła się bezpiecznie. Nic nie działało na Marlee tak kojąco, jak miarowy oddech męża, który zaczął czule ją gładzić po głowie.

Pani Blythe przejechała dłonią po żuchwie Anthony'ego, badając, czy zaszły w nim jakieś zmiany. Jego skóra była nieco szorstka przez włoski, które dopiero kiełkowały i były zbyt krótkie, by dało je się zgolić. Marlee mruknęła z zadowolenia. Najbardziej bała się, że mąż wróci do niej ze szpetnym zarostem zasłaniającym jego pociągłą twarz.

– Dziękuję, najdroższa – szepnął.

Jego ton podziałał na Marlee natychmiastowo. Dama poczuła, jak oblewa ją przyjemna fala gorąca. Z trudem oderwała się od mężowskiej piersi, by przyjrzeć się jego błękitnym oczom o przenikliwym spojrzeniu.

– Za co?

– Za to, że czekałaś – urwał, by złożyć pocałunek na jej skroni. – I byłaś taka dzielna... – Tym razem musnął wargami policzek żony. – I dałaś mi syna...

Anthony przez chwilę się zawahał. Początkowo złączył ich usta w dość niepewnym pocałunku, lecz gdy żona nie oponowała, pogłębił go.

Marlee nawet nie zdawała sobie sprawy, jak tęskniła za ciepłymi, suchymi wargami męża, które smakowały słodko niczym miód. Mocno wczepiła dłonie w beżowy materiał fraka i pociągnęła Anthony'ego na łoże.

Blythe ułożył jedną dłoń na biodrze żony, zaś drugą zatopił w jej blond włosach. Zaczął obsypywać pocałunkami szyję Marlee, czasem delikatnie ją przygryzając. Dama pragnęła, by ta chwila trwała wiecznie, dlatego nawet nie potrafiła ubrać w słowa tego, jak bardzo zawiedziona była, gdy mąż niespodziewanie się odsunął.

– To nie jest najlepszy moment – szepnął, układając jej głowę na swojej piersi.

– Nie stęskniłeś się za mną?

– Ciągle myślałem o chwili, gdy znów pochwycę cię w ramiona. Najchętniej bym się stąd nie ruszał, ale twoi rodzice nie byliby z tego zachwyceni. Poza tym bardzo chciałbym poznać Alexandra. Wstawaj, kruszyno, musisz mi go przedstawić. – Anthony pocałował Marlee w policzek, po czym poderwał się z łóżka i zaczął poprawiać swoje ubranie.

Dama wydęła gniewnie usteczka. Z takim grymasem na twarzy wyglądała niczym rozwydrzone dziecko, co wywołało uśmiech na twarzy Blythe'a.

Marlee nie pozostało nic innego jak zadzwonić po służącą i opuścić pierzynę, która szczególnie o poranku przypominała niebiański puch. Niechętnie podeszła do toaletki. Gdy ujrzała w lustrze swoje odbicie, jęknęła przerażona. Kątem oka spojrzała na męża, lecz ten rozsiadł się na sofie, a jego głowa bezwiednie opadła do tyłu. Dama z ulgą przyjęła, że po podróży zmorzył go sen.

Spojrzała ponownie w lustro, lecz i tym razem wydała z siebie niezadowolony pomruk. Jej policzki płonęły okrutną czerwienią, zaś blond włosy wykręcały się niesfornie w przeróżne strony. Czerwone ślady na szyi i dekolcie, choć to nie ona była ich autorem, również nie przypadły damie do gustu.

Marlee ciągle wyobrażała sobie, że powita męża w eleganckiej sukni, która nieco zatuszuje jej wciąż nieidealną figurę, z włosami ułożonymi w misterną fryzurę w stylu tych, które czesała sobie Ruby. Jej twarz powinna być rześka i promienna, a nie zaczerwieniona i opuchnięta. Jedyne co pocieszało damę to całkiem dobra reakcja Anthony'ego, który wydawał się zadowolony.

Dalszym rozmyślaniom położyło kres nadejście służącej, która ułożyła włosy Marlee w zgrabne fale i pomogła jej ubrać prostą, beżową suknię w lawendowe paseczki. Dzięki ciasno ściśniętemu gorsetowi figura pani Blythe przypominała niemal idealną klepsydrę. Mogła sobie nawet pozwolić na suknię z marszczeniami w talii, gdyż nieco wystający brzuch został sprytnie zamaskowany.

Gdy była już gotowa, przysiadła na sofie obok męża, a jej dłoń powędrowała do jego policzka, który zaczęła delikatnie gładzić. Anthony natychmiast się zbudził, a na twarzy mężczyzny wykwitł szeroki uśmiech.

– Kocham cię, najdroższa. – Uniósł dłoń żony do ust i złożył na niej delikatny pocałunek.

Marlee miała wrażenie, że kręci jej się w głowie. Nie dało się ukryć, że szalała za Anthonym. Nigdy nie widziała ani nie słyszała, by jakikolwiek mężczyzna okazywał tyle czułości żonie, co jej mąż. Był to dla niej prawdziwy powód do dumy. Gdyby pan Blythe nie opuszczał jej tak często, byłby niczym nieskalanym ideałem.

Małżeństwo w tej samej chwili poderwało się z sofy. Pani Blythe zauważyła, że mąż wyszczuplał podczas pobytu w Ameryce. Jeszcze bardziej zaczął przypominać smukłą brzozę. Nie dość, że był wysoki i od zawsze górował nad Marlee, to w dodatku mógł poszczycić się zgrabną sylwetką.

Para wyszła z pokoju. Anthony ułożył dłoń na talii żony i tak kroczyli wzdłuż korytarza. Marlee cieszyła się, że nie założyła bardziej okazałej, ale i szerszej sukni, gdyż wówczas jej mąż nie mógłby być tak blisko niej.

– Nie mieliśmy iść do pokoju dziecięcego? – zauważył, gdy dama doprowadziła ich do schodów.

Marlee nagle spochmurniała. Kiedyś cały czas rozmyślała o tym, kiedy nadarzy się okazja, by pobyć z synem. Teraz tak przywykła do unikania go, że całkiem bezmyślnie skierowała swoje kroki prosto na schody. Niechętnie zawróciła i poprowadziła męża do pokoju dziecięcego. Nim jednak nacisnęła na klamkę, ogarnął ją strach. Obawiała się, że Anthony przestanie ją kochać, gdy zauważy, jak kiepską jest matką. Jednak teraz nie mogła już się wycofać, więc z ciężkim sercem weszła do środka.

Anthony natychmiast rzucił się do kołyski. Chłopiec spokojnie drzemał, lecz gdy poczuł dłoń ojca na swoim policzku, otworzył oczka i obdarzył go szerokim uśmiechem.

– Witaj, synku – szepnął z czułością, po czym wziął Alexandra na ręce.

Marlee zadrżała. Z jej piersi prawie wyrwał się pisk, lecz zdołała go w porę zdusić. Bała się, że Anthony zrobi krzywdę ich dziecku, gdyż nie był wprawiony tak samo, jak ona. Mężczyzna jednak pewnie ułożył chłopca i przytulił go do piersi. Jego ręce ani trochę nie drżały. Alexander słodko ziewnął, a po chwili pokój wypełniło jego gaworzenie. Wyglądał na całkiem szczęśliwego. Podobnie Anthony, radość wręcz od niego biła, a w oczach zaszkliły mu się łzy.

Po twarzy Marlee również spływały samotne krople, jednak ich powód był inny niż w przypadku męża. Dama ponownie poczuła się jak małe, bezradne dziecko. Nawet Anthony potrafił wziąć Alexandra na ręce, choć to nie on nosił go przez te wszystkie miesiące pod sercem. Pani Blythe była pewna, że jej mąż będzie cudownym ojcem. Miała tylko nadzieję, że nie zostawi jej dla kobiety, która lepiej zajmie się jego dziećmi.

– Marlee, coś się stało? Czemu stoisz przy drzwiach?

Anthony spojrzał badawczo na żonę. Rzeczywiście widok mógł być niepokojący. Dama zaczęła cała dygotać, a jej oczy świeciły się od łez. Blythe szczerze się tym zmartwił, lecz zgonił to na wrażliwość Marlee. Zostawił ją samą na długie miesiące, więc nic dziwnego, że zareagowała tak emocjonalnie na jego powrót. Mężczyzna przypuszczał, że dzień lub dwa i jego słodziutka, młoda żona zajmie miejsce tej zalęknionej dziewczynki, która przed nim teraz stała.

Marlee wstrzymała oddech. Marna była z niej aktorka, skoro mąż ją tak szybko przejrzał. Dopiero uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, pozwolił wierzyć damie, że nie zdradziła się całkowicie. Aby utrzymać iluzję, chcąc nie chcąc, musiała podejść do Anthony'ego, choć bała się przebywać tak blisko syna. Miała dwie lewe ręce, a przez matkę zaczynała wierzyć, że nawet zbyt mały dystans między nią a Alexem może zrobić mu krzywdę. W dodatku wciąż drżała, że jej mąż zrobi coś nieodpowiedniego, w końcu on także nie miał doświadczenia z dziećmi. Marlee szczerze wątpiła, by Anthony w dzieciństwie opiekował się którymś ze swoich braci lub siostrą.

Blythe wyciągnął rękę w kierunku żony, którą ta niepewnie chwyciła. Po chwili oplótł ją w pasie. Wtuleni w siebie z dzieckiem w ramionach wyglądali niczym rodzina z obrazu.

Gdy Marlee zobaczyła z bliska twarz syna, do jej oczu napłynęło jeszcze więcej łez. Tak chciałaby go przytulić do własnej piersi lub pogładzić jego główkę, lecz zbytnio się bała.

– Chodźmy już na dół – jęknęła, mając nadzieję, że jej męki wkrótce się skończą.

– Dobrze. – Anthony pocałował ją w czoło. – Ale Alexandra bierzemy ze sobą!

Blythe poczuł, jak żona nagle zesztywniała. Wyplątała się z objęcia i ponownie stanęła przy drzwiach, jakby to było jedyne miejsce, gdzie czuła się bezpiecznie. Anthony nawet nie zdawał sobie sprawy, ile było w tym prawdy. Marlee zwykle nie przekraczała progu i to właśnie z tego miejsca spoglądała na syna, gdy jeszcze go odwiedzała.

– To nie jest dobry pomysł. Mamie chyba stanęłoby serce.

– Nie boję się twojej mamy! – Anthony posłał żonie łobuzerski uśmiech.

Położył główkę syna na swoim ramieniu i wyminął Marlee, nie widząc, jak ta bardzo pobladła. Nogi się pod nią uginały, ale pędziła za mężem najszybciej, jak potrafiła. W duchu modliła się, by nikogo nie zastała w bawialni przed śniadaniem.

Gdy usłyszała kobiecy lament, już wiedziała, że jej nadzieje okazały się płonne. Z ciężkim sercem przeszła przez drzwi. Zgodnie z przewidywaniami, ujrzała matkę, która już stała przy Anthonym. Nie minęła minuta, a ta zdążyła już wymienić tuzin rzeczy, które Blythe zrobił źle. Marlee nie potrafiła zliczyć, ile razy usłyszała już słowo „szaleństwo" padające z ust pani Appleton. Anthony na szczęście zdawał się głuchy na jej uwagi, gdyż zbyt był skupiony na synu.

Ku zaskoczeniu damy cała rodzina zebrała się w bawialni, choć nie spodziewała się zobaczyć Lotty przed śniadaniem. Ruby nie oczekiwała nawet podczas posiłku. Tymczasem siedziała na fotelu prosta niczym linijka, ubrana w elegancką suknię. W tej chwili wyglądała zupełnie tak samo, jak w pierwszych dniach po jej przyjeździe do Greenfield. Marlee wolała bardziej swobodną wersję siostry, ale teraz nie miała czasu głowić się, co spowodowało zmianę. Przysiadła koło Lotty, której twarz była dla niej niczym wyrzut sumienia. Ostatnio bardzo ją zaniedbywała.

– Co tu się dzieje?

– Matka zgoniła nas z łóżka, żebyśmy należycie powitali Anthony'ego.

Takie zachowanie rzeczywiście było w stylu Emmy, która lubiła, kiedy jej rodzina sprawiała wrażenie idealnej. Marlee mogła się po niej spodziewać, że będzie próbowała odegrać jakąś farsę.

– Najdroższa, weźmiesz Alexandra? Chciałbym się przywitać ze wszystkimi. – Słowa Anthony'ego wyrwały jego żonę z zamyślenia.

Serce Marlee przystanęło. Moment jej klęski nadszedł szybciej, niż się przypuszczała. Była tak przerażona, że nie potrafiła wykrztusić z siebie ani słowa. Na szczęście matka wybawiła ją od odpowiedzi.

– Ja go potrzymam. – Emma niemal wyrwała wnuka. – Marlee się do tego nie nadaje, jeszcze by mu zrobiła krzywdę. Lepiej dmuchać na zimne i powierzyć go piastunce.

– Myślę, że akurat pani nie powinna o tym decydować – odrzekł Anthony surowym tonem, który zwykle przybierał przy współpracownikach lub ludziach, których nie darzył zbytnią sympatią.

Pan Appleton uśmiechnął się pod nosem. Właściwie od dnia ślubu uwielbiał obserwować, jak zmienia się mina jego żony, gdy ktoś jej się przeciwstawiał.

Anthony swoje kroki skierował najpierw ku teściowi, przy którym siedział Greg. Wymienili uścisk dłoni, a potem zmierzwił miedziane włosy chłopca.

– W końcu mamy sprzymierzeńca! – ucieszył się Walter.

Oczy Grega zalśniły z ekscytacji. Mimo że swoje siostry, poza Ruby, uważał za paskudy, to Anthony'ego wprost ubóstwiał. Mężczyzna był dla niego wzorem do naśladowania, a w dodatku czasem towarzyszył mu w zabawach, o co i tym razem chłopiec nie omieszkał poprosić.

– Oczywiście, urwisie. Pobawimy się po śniadaniu – odrzekł mu Blythe, po czym podszedł do Lotty i ucałował ją w oba policzki.

Następna w kolejce była kobieta, której Anthony nie znał. Z rozpędu ją także chciał przytulić, lecz w porę się powstrzymał. Odetchnął z ulgą, gdyż dama wyglądała mu na jakąś arystokratkę i nie chciałby popełnić przed nią gafy. Choć musiał przyznać, że dziwiła go jej obecność. Nie przypuszczał, iż Appletonowie przyjmowali gości jeszcze przed śniadaniem.

Marlee nieco odzyskała rezon, lecz ciągle dygotała. Zauważywszy zmieszanie męża, podeszła do niego, wsuwając dłoń pod jego ramię.

– To moja siostra. Baronowa Lefroy. Niedawno owdowiała...

– Dość – przerwała jej, nie chcąc wywoływać niepotrzebnego zamieszania. – Już nie ,,baronowa" i wystarczy Ruby, w końcu jesteśmy rodziną.

– Miło mi. To dość niezręczne, że jeszcze nie mieliśmy okazji się poznać.

– Dotychczas nie wyjeżdżałam z Francji zbyt często, a jeśli już to na południe. Mam jednak nadzieję, że odpowiednio opiekujesz się moją siostrą. – Ruby zdobyła się na przyjacielski uśmiech.

Anthony mocniej przycisnął do siebie Marlee, jakby chciał udowodnić madame Lefroy, że się nie myliła. Gdy poczuł, że ciało jego żony ciągle drży, zaczął się poważnie martwić. Chyba domyślał się, co powodowało u niej takie zachowanie i w najbliższych dniach zamierzał się temu uważnie przyjrzeć.

– Możesz dzisiaj wyjść wcześniej – podjął Douglas, obserwując, jak Lizzy porządkuje gabinet.

Doktor postanowił wynagrodzić Hectorowi bazar dobroczynny. Wciąż trawiły go wyrzuty sumienia, gdyż to on zaciągnął komisarza do tych hien. Obiecał, że odwiedzi go w mieszkaniu i miło spędzą czas, więc i on musiał skończyć pracę o właściwiej porze.

– I tak zamierzałam wyjść punktualnie – odpowiedziała panna, nie odrywając wzroku od pucowanego instrumentu.

– Znowu Andrew?

Douglas denerwował się na samą myśl o Neville'u. Ściągnął brwi, a jego noga mimowolnie zaczęła podrygiwać. Najchętniej zamknąłby drzwi na klucz, tylko po to by Elizabeth nie spotykała się z Andrew. Nie mógł jednak dać jej poznać, że ta sprawa tak na niego wpływała.

– Tak. Masz z tym jakiś problem?

– Absolutnie! Jak to mówią, każda potwora znajdzie swojego amatora.

Elizabeth cisnęła ściereczkę na biurko z taką siłą, jakby to kawałek materiału jej w czymś zawinił. Jej usta ułożyły się w wąską kreskę, a oczy aż płonęły z gniewu, jednak ton panny pozostał spokojny.

– Humor ci dziś dopisuje – sarknęła. – A co u ciebie i Lotty?

– Wyśmienicie! – odpowiedział, mimo że od kilku dni nie widział panny Appleton. – Pokażę ci coś.

Douglas obszedł biurko i otworzył jedną z szuflad. Lizzy uniosła brew i podeszła bliżej doktora.

– Nie, tym razem nie będę cię poił alkoholem, bo jak się rozpijesz to ten twój, pożal się Boże, kawaler jeszcze cię zostawi.

– Andrew nie jest taki! W przeciwieństwie do ciebie to prawdziwy dżentelmen. Nie każdy byłby skłonny jechać dwie godziny, tylko po to, by spotkać się z kobietą. Ostatnio nawet kupił mi wielki bukiet kwiatów.

Elizabeth uśmiechnęła się triumfalnie. Była pewna, że jej słowa zburzą dobry nastrój Douglasa, lecz ten wciąż głupkowato wyszczerzał swoje zęby. Zanurzył dłoń w szufladzie i po chwili wydobył z niej małe pudełeczko.

Douglas obserwował twarz Liz, gdy powoli unosił wieko. Zdziwił się, gdy jej mina ani trochę się nie zmieniła, wciąż nie zdradzając żadnych emocji. Spodziewał się jakiejś reakcji na widok złotego pierścienia z ogromnym diamentem w towarzystwie dwóch mniejszych po bokach.

– Postanowiłem odwiedzić jubilera – podjął, by zachęcić Lizzy do powiedzenia czegoś, lecz ona tylko wzruszyła ramionami. – Zamierzam się oświadczyć.

– Gratuluję – odparowała chłodno. – Muszę już iść.

Panna z posągową miną ruszyła w kierunku drzwi. Douglas mógł przypuszczać, że jego plan się powiódł i to on wygrał polemikę z Lizzy. Choć jej twarz nie zdradzała żadnych emocji, zauważył, jak jej ciało zesztywniało. Doktor poznał pannę na tyle dobrze, by wiedzieć, że ta doskonale potrafiła kryć się ze swoimi uczuciami.

– Baw się dobrze! – rzucił za nią, chcąc udowodnić, że ma dystans do sprawy.

W środku jednak cały się gotował. Triumf nad Elizabeth wcale go nie cieszył, tak jak przypuszczał. Przygnębienie panny bardzo mu się udzielało. Chcąc jak najszybciej odgonić złe myśli, czym prędzej udał się do Hectora.

Ceglany dom, w którym mieszkał komisarz, prezentował się dość miernie. Drewniane drzwi były odrapane, a z dachu odpadło kilka fragmentów. Wykusze wyglądały nawet przyzwoicie, lecz szyby pokryły się szarym nalotem. Przy tej ulicy właściwie wszystkie domy były do siebie podobne, lecz tylko ten został tak zaniedbany. Douglas jednak się tym zupełnie nie przejął i podszedł do drzwi, które otworzył mu służący w zdezelowanym fraku.

– Doktor Scott – przedstawił się.

– Komisarz Eden oczekuje pana w bibliotece. Proszę za mną – odpowiedział podstarzały mężczyzna.

Medyk aż zachłysnął się drobinkami kurzu, które unosiły się w powietrzu. Wyglądało na to, że okna są szczelnie zamknięte, a w dodatku zakryte przez kotary, gdyż wnętrze było nad wyraz ciemne. Douglas zdziwił się tym, że nie oświetlała go żadna świeca, lecz to można było tłumaczyć oszczędnościami.

Służący zgrabnie poruszał się między kolejnymi przeszkodami, mimo że prawie nic nie było widać. Bez trudu ominął zawinięty kant dywanu, o który potknął się Douglas. Podobnie prowizorycznie skłonił się pod zbyt nisko opuszczonym żyrandolem i przeskoczył nad niestabilnym schodkiem. Widać było, że mężczyzna musi tu pracować od wielu lat, dzięki czemu doskonale znał dom.

Scott nabrał się na wszystkie możliwe przeszkody, lecz do biblioteki udało mu się dotrzeć w jednym kawałku. Służący go zapowiedział, po czym cichutko wyślizgnął się z pomieszczenia.

Biblioteka dobrze spełniała swoją funkcję. Regały z ciemnego drewna podpierały niemal każdą ze ścian, a ich półki aż uginały się pod ciężkimi woluminami. Jednak nie to było najbardziej zaskakujące. Douglas nie mógł zrozumieć, dlaczego meble zostały przykryte płachtami, które niegdyś z pewnością były białe.

,,Przynajmniej tutaj palą się świece. Może już na nic nie wpadnę" – pomyślał Scott.

Hector początkowo zdawał się nie zauważać gościa. Stał wpatrzony w jakiś punkt na ścianie z rękoma złączonymi za plecami. Dopiero po chwili otrząsnął się i przeniósł wzrok na doktora.

– Zapraszam, rozgość się – powiedział łamiącym się głosem.

Douglas podszedł do komisarza i dopiero wówczas zauważył, na co spoglądał Hector. Były to dwa obrazy w pozłacanych ramach, których wysokość mogła spokojnie opiewać półtora jarda.

Pierwszy z nich przedstawiał damę na tle lasu. Jej czarne włosy uczesane w gładki kok kontrastowały ze śnieżnobiałą cerą. Małe usta nieco niknęły pod garbatym nosem, lecz kobiecie nie można było odmówić uroku. Zaróżowione policzki i błysk w oku były największą zaletą jej urody. W białej sukni z delikatnego materiału wyglądała niczym anioł.

Na drugim obrazie widniał chłopiec, który w momencie wykonywania malunku mógł mieć najwyżej piętnaście lat. Młodzieniec tonął na ogromnym, czerwonym fotelu. Jego włosy i skóra do złudzenia przypominały te, którymi mogła poszczycić się kobieta z obrazu obok. Ich oczy także były bardzo podobne, lecz z chłopięcych bił przeraźliwy smutek.

– To moja Cassandra i John – wyjaśnił Hector.

– Była naprawdę piękna... – westchnął Douglas, próbując sobie wyobrazić ogrom straty Edena.

– John to jej czyste odbicie. Jestem ciekawy, czy jego dzieci też wdały się w Cassie... – Hector zamyślił się. – Jedyne, o czym marzę, to zobaczyć jeszcze przed śmiercią mojego synka i poznać wnuki.

– Masz jeszcze czas... Może gdyby John wiedział, jak ci zależy, to zmieniłby zdanie.

Eden oderwał wzrok od obrazów i podszedł do długiego stołu nakrytego dziurawym materiałem, spod którego przebijał zielony kolor. Stały na nim dwie kieliszki, do których komisarz rozlał koniak. Jeden z nich podał Douglasowi, zaś z drugiego sam szybko upił kilka łyków i dopiero wtedy ponownie przemówił.

– Czuję, że nie zostało mi go zbyt wiele. Wcale się tym jednak nie martwię – dodał, gdy spostrzegł zaniepokojone spojrzenie doktora. – Przywykłem do śmierci, w końcu często widuję ją w pracy. Obaj z nią obcujemy, lecz każdy inaczej. Dla mnie nie ma w tym nic wzniosłego. Większość z nas i tak umrze w brudnej dziurze. Chcę tylko zobaczyć Johna i błagać go o wybaczenie, o nic więcej nie dbam. – Po policzku Hectora spłynęło kilka łez, które ten szybko starł rękawem.

– Być może. – Scott z trudem przełknął alkohol, palący jego gardło. – Jednak kiedy umierają moi pacjenci... to głupie, ale dla mnie to magiczna chwila. Lekarze zajęci ratowaniem życia, często nie zauważają ostatniego oddechu, lecz uważam, że warto zwrócić na to uwagę. Pierś, w której przed chwilą jeszcze łomotało serce, nagle się zapada, wydając z siebie ostatnie tchnienie... i to koniec. Gdy słyszysz, jak powietrze ulatuje z płuc, już wiesz, że jest po wszystkim. Przegrałeś.

– Uważasz, że wówczas dusza uchodzi z człowieka? – Hector uniósł jeden z kącików ust, odsłaniając zbyt długi kieł.

– Jestem lekarzem, nie księdzem. – Douglas wzruszył ramionami. – Mówię tylko o tym, co sam widziałem. Nic więcej nie wiem o śmierci, poza tym, że nie warto się na nią przedwcześnie szykować. Rozumiem, że twoja choroba jest dla ciebie bardzo przykra, ale obiecuję, że zrobię wszystko, by ci pomóc. Czy upuszczenie krwi przyniosło jakieś rezultaty?

– Nie rozmawiajmy o tym dzisiaj. Chcę spędzić jeden wieczór, nie czując się jak dziwadło.

– Och, oczywiście... Wobec tego pozwól, że zapytam o coś innego. Czy to jest stół do bilardu? – wskazał na mebel, na którym wcześniej stały kieliszki.

– W rzeczy samej. – Hector pociągnął za płótno, ukazując stół w pełnej okazałości. – Dostaliśmy go z okazji ślubu. Cassie uwielbiała grać, choć nigdy by się do tego nie przyznała w towarzystwie. Spędziliśmy tu wiele godzin. Jeśli chcesz, to możemy zagrać, choć prawdopodobnie nie będę dla ciebie wymagającym konkurentem. Nie ćwiczyłem, od kiedy umarła Cassandra. Zresztą, nawet nie miałem sposobności, gdyż nikt mnie tu nie odwiedza. Sam wiesz, że nie cieszę się zbytnią sympatią.

Douglas pokiwał energicznie głową. On sam nie miał wielu okazji, by grywać, lecz każda sprawiała mu zawsze dużą przyjemność. Obszedł dookoła stół obity zielonym suknem z fikuśnymi nogami. Nie odrywając od niego wzroku, przyjął od Hectora kij ze skórzaną końcówką, który przygotował do gry za pomocą kredy.

Scott zajął się ustawianiem wytartych bili. Ich kolory były bardzo kiepsko widoczne. Doktor bez trudu rozpoznał, że zostały one zrobione z kości słoniowej. Pomyślał, iż ślubny podarek Edenów musiał wiele kosztować.

Hector, zachęcany przez Douglasa, pochwycił białą bilę w rękę i ustawił ją przy lewej krawędzi bazy. Następnie pochylił się i nie celując zbyt długo, wysunął mocne uderzenie kijem. Rozbicie było na tyle silne, że początkowy trójkąt rozproszył się we wszystkie strony, nie pozostawiając niemal żadnej z kolorowych bil w pierwotnym położeniu.

Do stołu podszedł Douglas, który po chwili namysłu ułożył się do wbicia jednej z całych bil. Gdy spostrzegł, że zagranie poszło tak, jak chciał, uśmiechnął się pod nosem. Podejście do kolejnej, tym razem czerwonej kuli, zakończyło się jednak chybieniem. Tura Hectora była o wiele bardziej udana, gdyż wbił aż cztery swoje ,,połówki".

Douglas był wyraźnie słabszy i znów ustąpił po wbiciu jednej pełnej. Komisarz posłał do łuz niebieską i pomarańczową, pewnie zmierzając po zwycięstwo. Ostatnia ,,połówka" sprawiła mu jednak kłopot. Dodatkowo biała powędrowała w miejsce idealne dla Scotta, by mógł po wbiciu swojej żółtej zdjąć ze stołu komplet pełnych kul. I rzeczywiście, pełna ,,jedynka" wpadła, ale wraz z nią biała.

Z faulu skorzystał Hector, przybierając wygodną pozycję do ostatniej ,,połówki". Przy okazji bez problemu ustawił się do czarnej stojącej w centralnej części stołu, a po chwili wbił ją do jednej ze środkowych łuz, kończąc tym samym rozgrywkę.

Eden przypieczętował zwycięstwo opróżnieniem kolejnego kieliszka. Rozluźnił się, gdy spostrzegł, że wcale nie wyszedł z wprawy. Douglas nawet mimo przegranej był chętny na kolejną rozgrywkę. Wieczór dla obu panów okazał się miłą odskocznią od trapiących ich problemów, a spożyty alkohol zachęcił do pogłębienia relacji, którą od dziś mogli nazywać przyjaźnią. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top