3.5

Ruby nie miała ochoty jechać do Bradford oddalonego o dwie godziny od Greenfield. Ten czas wolała poświęcić na pisanie swojej powieści, co robiła coraz śmielej. Gdy ktoś wkraczał do jej sypialni, już nie chowała pospiesznie stosiku kartek. Nie zawsze zakładała gorset, a czasem rezygnowała z upinania swoich włosów.

Podróż bardzo krzyżowała jej plany, ale matka uparła się, że nie puści dziewcząt samych. Oficjalnie tylko Lotta wymagała doglądania, jednak Emma szepnęła Ruby, by na Marlee także miała oko. Oczywiście madame Lefroy mogła odmówić, ale nie sprzyjałoby to budowaniu siostrzanych relacji, które nieco chciała naprawić.

Jedyną zaletą tej wycieczki miała być obecność doktora Scotta. Ruby niespodziewanie polubiła Douglasa, choć początkowo uważała go za zbyt młodego i niedojrzałego. Okazało się jednak, że posiadł on ogromną życiową mądrość i jako jeden z niewielu nie ocenił jej źle. Poza tym miał coś przyciągającego w spojrzeniu. Może były to wesołe ogniki, które nieustannie lśniły w oczach doktora. Dzięki niemu madame Lefroy odważyła się spełniać swoje głęboko ukryte, zakurzone marzenia, za co była mu ogromnie wdzięczna. Nie mogła jednak wytłumaczyć nowego uczucia, które oblewało ją, gdy tylko Douglas pojawiał się w pobliżu innych panien. Nagłe ukłucie w sercu na widok mężczyzny było dla niej czymś zupełnie niespodziewanym.

Mimowolnie, kiedy Ruby wybierała strój, myślała o Scottcie. Uznała, że pozostawi swoje długie, lśniące włosy rozpuszczone, gdyż taka fryzura odejmowała jej kilka lat. Nie będzie to zbyt duże przewinienie, ponieważ na koncert i tak je upnie, a w podróży mogła postawić na większą swobodę. Dama była nieco mniej zadowolona z wybranego stroju. Jasny kolor z pewnością rozpromieniłby jej urodę, jednak z uwagi na śmierć męża założyła luźną, granatową suknię w czarną kratę, która była odcinana pod biustem.

Madame Lefroy ostatni raz spojrzała w lustro. Uszczypnęła się w policzki, by jej cera wyglądała bardziej świeżo i wyszła na ścieżkę przed rezydencją Appletonów, którą wyznaczono na miejsce spotkania. Jej siostry już od dawna krzątały się przy powozie. Ani Douglas, ani panna Lyod jeszcze się nie pojawili, jednak jej uwagę przyciągnęła jeszcze jedna postać, która wbijała spojrzenie w ziemię, opierając się o karetę. Dopiero gdy mężczyzna podniósł wzrok i uśmiechnął się do Ruby, ta rozpoznała w nim Freda.

Nagła fala gorąca oblała damę. W jednej chwili jej myśli ucichły, pozostawiając spanikowane ciało same sobie. Ruby nie było stać na nic więcej jak szybki odwrót, po drodze ciągnąc za sobą Marlee.

– Co on tu robi? – syknęła madame Lefroy.

– Ucięliśmy sobie na bazarze miłą pogawędkę z monsieur Lefroyem. Wiesz, że on bardzo ładnie się o tobie wypowiada? Nie mogłam go nie zaprosić!

Ruby westchnęła ciężko, w duchu przeklinając siostrę i jej towarzyskość. Fred bacznie obserwował rozmowę dam. Szybko domyślił się, że to on jest jej głównym tematem, wobec czego postanowił do nich podejść. Akurat w tym samym momencie nadszedł Douglas w towarzystwie Elizabeth i pani Norton, więc Marlee się ulotniła, by powitać nowych przybyszów, zostawiając Ruby i Freda samych.

– Nigdy cię takiej nie widziałem – zauważył Lefroy.

Była już macocha dżentelmena spąsowiała. Natychmiast pożałowała swojej nieszczęsnej fryzury, ale skąd mogła wiedzieć, że dołączy do nich ktoś jeszcze.

Jej relacja z Fredem nie należała do najłatwiejszych, choć była przepełniona sympatią do tego mężczyzny. Początkowo miło spędzała z nim czas, ciesząc się, że w rodzinie Roberta jest choć jedna osoba, która ją akceptuje. Gdy uśmiechał się, ukazując urocze dołeczki w policzkach, wszystkie troski zdawały się znikać. Później między nimi narodziło się jakieś napięcie, szczególnie gdy Fred spoglądał na Ruby swoimi szarymi oczami. Madame Lefroy wiedziona własną przyzwoitością stopniowo dystansowała się od pasierba i szło jej to całkiem dobrze, aż do pewnego niefortunnego zdarzenia. Po nim stała się jeszcze bardziej chłodna i przesadnie poprawna, co z pewnością wpłynęło na decyzję Lefroya o wyprowadzce z rodzinnego domu.

– Nie powinien był przyjmować zaproszenia – podjął Fred, uświadamiając Ruby, że wciąż mu nie odpowiedziała.

– Nie, w porządku. – Dama zdobyła się na drobne kłamstwo. – Zwyczajnie się zamyśliłam, nie jestem zła, ale lepiej dołączmy już do pozostałych.

Ruby zaryzykowała spojrzenie na Freda. Żal ścisnął jej serce, kiedy dostrzegła smutek na jego twarzy. Szczególnie zmartwiły ją oczy mężczyzny, które niegdyś rozpalały ogniki, a teraz brakowało im dawnego blasku. Nic jednak nie mogła dlań uczynić. Tak było lepiej dla obojga.

Madame Lefroy skrzywiła się, gdy doleciał do niej wesoły szczebiot pani Norton. Najchętniej zawróciłaby do domu, ale takie zachowanie jej nie przystało. Westchnęła ciężko i ruszyła w jej kierunku, a Fred podążył za nią, chociaż oboje wyglądali, jakby właśnie prowadzono ich na szafot.

– Tu są ciasteczka, kochaniutki! – Margaret podała Douglasowi jeden z pakunków. – A tu masz kanapeczki, jakbyś zgłodniał.

– Dziękuję ciociu. – Scott uśmiechnął się szeroko, po czym pozwolił objąć się przez damę, która ledwo dosięgała dłońmi jego szyi.

– A ty, Lizzy, bądź grzeczna i słuchaj się doktora! – zwróciła się do bratanicy.

Panna Lyod poczerwieniała ze wstydu. Mimo wieku, w którym można było ją uznać za starą pannę, cioteczka Norton wciąż traktowała ją jak dziecinę. Z podobną czułością zwracała się do Douglasa, ale jemu zupełnie to nie przeszkadzało, gdyż lubił być rozpieszczanym, a w dzieciństwie nie zaznał za dużo miłości od rodziców.

– Mój chłopiec... – kontynuowała Margaret, tym razem ze łzami wypełniającymi jej oczy. – Jestem z ciebie taka dumna! Jeszcze wczoraj byłeś taki malutki, a dziś poważny pan doktor, którego proszą na prezentacje do wielkiego świata!

Scott nie miał serca, by mówić cioci, że Bradford to nie jest znowu taki wielki świat, a prezentacje nie są niczym nadzwyczajnym w tym zawodzie. Zamiast tego wolał cieszyć się chwilą, kiedy ktoś w końcu był z niego zadowolony.

– Ciociu, wystarczy! – Elizabeth musiała interweniować i niemal siłą odciągać panią Norton od Douglasa.

Zarówno Marlee, jak i Lotta przyglądały się tej scenie z szerokimi uśmiechami. Mina młodszej z sióstr jednak zrzedła, gdy ta uświadomiła sobie, że ukochany praktycznie został wcielony do rodziny panny, którą uważała za konkurentkę. Na szczęście humor pani Blythe wciąż dopisywał.

– Ależ wam zazdroszczę takiej cioci – podjęła swoim słodziutkim głosikiem.

– Musi pani korzystać, póki synek jest mały, bo nim się pani obejrzy, dorośnie i skończy pani zapłakana jak ja, wyprawiając dzieciaki w podróż!

Na to Marlee już nic nie odpowiedziała. Jej uśmiech nieco przygasł na myśl o Alexandrze. Słowa pani Norton przypomniały damie o ranie, która ani trochę się nie zagoiła. Wciąż bolało ją to, że nie potrafi zająć się swoim dzieckiem, a wręcz dla jego bezpieczeństwa powinna trzymać się od niego z daleka. Była przekonana, że nigdy nie zbuduje z Alexem takiej relacji, jaka w miesiąc narodziła się między Douglasem i Margaret.

Lotta wnet zauważyła zmianę nastroju siostry. Złapała ją za rękę, by ta czuła, że nie jest sama i wciągnęła ją do powozu. Douglas podążył za nimi, pilnując, by nikt nie zajął jego miejsca koło panny Appleton. Wobec tego Elizabeth oraz Ruby musiały usiąść naprzeciwko nich, rozdzielane jedynie przez Freda.

Madame Lefroy nie była z tego powodu zachwycona. Uważała, że jedyna osoba godna jej uwagi siedzi zbyt daleko, by z nią konwersować, a poza tym przechodziły ją dziwne dreszcze, gdy ramię pasierba ją muskało. Było to nieuniknione, ponieważ powóz ledwo mieścił sześć osób w tym trzy damy w rozłożystych toaletach.

Kareta szarpnęła do przodu, unosząc drobinki kurzu z ulicy. Mimo to Margaret biegła za powozem, wymachując chusteczką, póki nie opuściły ją siły. Wówczas musiała się poddać i wrócić do domu, gdzie miała zdać relację panu Nortonowi, nie pomijając żadnego szczególiku.

W karecie sytuacja była dużo bardziej niezręczna. W najgorszej sytuacji był Fred, który praktycznie nikogo nie znał, a nie zaznajomił się jeszcze w relacjach panującymi wśród socjety Greenfield. Mimo że ciągle żył w błogiej nieświadomości, nie mógł nie wyczuć napięcia, które unosiło się w powietrzu. Dziwił się, że pani Blythe w takiej atmosferze mogła przytulić się do jednej ze ścian i usnąć.

Douglas nie zwracał uwagi na obrażone miny Lizzy i Ruby. Zbyt był pochłonięty najpiękniejszą twarzyczką, jaką przyszło mu w życiu widzieć. Ciągle posyłali sobie z Lottą nieśmiałe uśmiechy, a ich dłonie z każdą chwilą się do siebie przybliżały, aż w końcu połączył je dyskretny uścisk.

Lottę na przemian wypełniały różne uczucia. Raz kipiała z zazdrości i modliła się w myślach, by doktor się jej jak najszybciej oświadczył, by już oficjalnie należał tylko do niej. Wówczas wszelkie nadzieje innych dam musiałyby lec w gruzach. Jednak w chwilach takich jak ta niczym niezmącone szczęście rozchodziło się z jej serduszka na całe ciało. Uwielbiała to uczucie, kiedy jej umysłu nie mąciły myśli o Vincencie czy wizji małżeństwa, które przez przykład sióstr wydawało jej się przerażające. Teraz jednak panna skupiała się na przyjemnym dotyku Douglasa, który czule gładził jej dłoń.

Scott przejechał od szczupłego carpus* przez ossa metacarpi* aż do ossa digitorum*. Nigdy nie sądził, że będzie myślał z taką czułością o terminach, które widniały w opasłych podręcznikach, jednak dziś nabrały nowego znaczenia i kojarzyły się ze słodką Lottą. Szczególnie długo zatrzymał się na digitus annularis*. Tak zgrabny paluszek powinien mieć odpowiednią ozdobę w postaci dużego diamentu. Douglas pomyślał, że nadszedł czas, by udać się do jubilera, wybrać najpiękniejszą błyskotkę i uklęknąć przed panną Appleton. Sam był zadziwiony swoimi przemyśleniami, gdyż nigdy nie spieszyło mu się do małżeństwa. Zawsze chwalił sobie kawalerski stan i jego przywileje, jednak zbliżała się jego pora, a naciski ojca stawały się coraz bardziej uporczywe. Lotta była mu prawdziwie miła, więc może należało wykorzystać okazję?

Bradford rozkwitło w zachodniej części hrabstwa Yorkshire. Można było je uznać za sztandarowy przykład miasta przemysłowego. Ogromne piece pracowały dzień i noc, wydobywany w lokalnych kopalniach węgiel, podobnie jak żelazo były znane na całe Yorkshire, a samo Bradford zostało okrzyknięte stolicą wełny. Nic więc dziwnego, że liczyło sobie blisko dwieście tysięcy mieszkańców.

Gdy tylko powóz przekroczył granicę miasta, każdy z podróżników zastanawiał się, czy właśnie taka przyszłość czekała Greenfield. Tutaj także liczne fabryki szpeciły krajobraz, wypluwając z siebie niezliczone kłęby dymu. Jednak centrum wyglądało na całkiem zadbane. Nawet miejski ratusz do złudzenia przypominał ten w Greenfield.

Kareta w końcu przystanęła przy jednym z hoteli, co wszyscy przyjęli z ulgą. Nareszcie mogli opuścić ciasny powóz, w którym ledwo starczało powietrza dla nich wszystkich i rozkoszować się widokiem urokliwego budynku. Jego elewacja kolorem przypominała złocisty piasek z plaży w Brighton. Miał cztery kondygnacje zwieńczone miedzianym dachem z ozdobnymi kopułami, co Ruby przywodziło na myśl jej ukochane paryskie kamienice.

Wnętrze hotelu okazało się równie wytworne. Pistacjowa tapeta ładnie komponowała się z kremowymi dodatkami, jednak największe wrażenie robiły kryształowe żyrandole, których światło padało niczym różnobarwne iskierki na ściany i marmurowe podłogi. Panie z wielką przyjemnością dalej podziwiałyby te wszystkie wspaniałości, jednak czas je naglił, jeżeli chciały zdążyć na koncert.

Wobec tego grupa rozstała się w hotelowym lobby, a każdy z członków wyprawy udał się do swojego pokoju, by po niespełna dwóch godzinach ponownie spotkać się w tym miejscu.

Panowie przybyli w wyznaczone miejsce nieco wcześniej niż damy. Oboje przysiedli na skórzanych fotelach, odziani w swoje najlepsze fraki.

– Strasznie dużo tu Prusaków – podjął Fred, by przerwać niezręczną ciszę, przy okazji wykorzystując fakt, że do jego uszu nieustannie dolatywały głosy obleczone w nieprzyjemny akcent.

– W rzeczy samej wielu ich tu zjechało w latach trzydziestych. Biorą dość czynny udział w życiu miasta jak na imigrantów. Zakładają własne fabryki, co nie wszystkim się podoba – odpowiedział mu Douglas. – Pan jest Francuzem, prawda?

– Tak, przybyłem do Anglii w sprawach majątkowych. – Fred odgarnął kasztanowe loki z twarzy i zmarszczył oczy, by lepiej przyjrzeć się Scottowi. Zastanawiał się, co go łączy z Appletonami i czy stanowi dlań jakąś konkurencję.

Dalszym niezręcznościom położyło kres nadejście dam, które dzięki swoim wspaniałym toaletom przyciągały wszystkie spojrzenia. Panowie niemal równocześnie poderwali się ze swoich foteli i z zachwytem obserwowali towarzyszki, których suknie szeleściły przy każdym ruchu.

Douglas błądził rozbieganym spojrzeniem od Lotty, przez Marlee i Ruby do Lizzy i z powrotem. Nie potrafił ocenić, która z dam prezentowała się najlepiej.

Panna Appleton wybrała jasnoróżową suknię z purpurowym kwiatem na dekolcie i wstążeczkami tego samego koloru powpinanymi w falbaniastą spódnicę, przez co wyglądała niczym cukiereczek. Również jej siostra postawiła na toaletę w podobnym odcieniu, jednak jej była prosta, wykonana z połyskującego jedwabiu. Rękawy sukni rozszerzały się ku dołowi, przypominając tym samym skrzydła motyla.

W opozycji do sióstr i przez wzgląd na niedawną śmierć męża Ruby odziała się w czarną kreację, jednak nie wyglądała przez to gorzej. Falbany wokół dekoltu i rękawy opadające na ramiona podkreślały jej piersi. Przez brokat, który mienił się na spódnicy, suknia przypominała nocne, rozgwieżdżone niebo.

Tylko Elizabeth prezentowała się nieco skromniej, nic więc dziwnego, że trzymała się z tyłu. Z pewnością wybrała jedną z najlepszych sukni, która przyciągała wzrok przez ceglastoczerwony kolor i liczne falbany, ale nie mogła równać się z toaletami jej towarzyszek. Scott jednak uznał, że nie stanowiło to żadnej ujmy dla jej urody, a wręcz ją podkreślało.

Bez zbędnego przedłużania towarzystwo podzieliło się na dwie grupy, gdyż panie stanowczo zaprotestowały przed podróżowaniem w jednym powozie. Nie chciały, by ich toalety się zanadto wgniotły, wobec czego postanowiono nająć dodatkową karetę.

St George's Hall mieściło się na rogu Bridge Street i Hall Ings w samym centrum Bradford. Neoklasycystyczna budowla z piaskowca została wzniesiona zaledwie przed rokiem, więc jako nowa atrakcja wciąż cieszyła się ogromną popularnością.

Była to jedna z pierwszych sal muzycznych w Anglii i należało przyznać, że prezentowała się wspaniale. Z zewnątrz przypominała starożytną świątynię dzięki kolumnom i naczółkowi, zaś wnętrze przywodziło na myśl prawdziwy pałac. Czerwone kotary ciężko opadały na podłogę. Ich barwa ładnie komponowała się z materiałem wyściełającym krzesła, a ozdobny sufit przyćmiewał złote ornamenty balkonów.

Marlee rozwarła swoje usteczka w niemym westchnieniu pełnym zachwytu, gdy wkroczyła do loży umiejscowionej dokładnie naprzeciwko sceny. Uznała, że warto było nagabywać ojca, który dla córeczki ruszył niebo i ziemię, odnawiając znajomość z jakimś lordem, dzięki któremu udało im się zdobyć miejsca na balkonie. Przez gapiostwo damy, Lottcie, która ciągnęła za sobą Douglasa, udało się ją wyminąć i zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Ruby od razu się do nich przykleiła i również usiadła przy doktorze. Ten jednak wciąż był pochłonięty rozmową z jej młodszą siostrą.

Madame Lefroy sama nie wiedziała, czemu tak zależy jej na kontakcie ze Scottem. Być może, dlatego że mężczyzna jako jedyny dostrzegł w niej kogoś więcej niż zgorzkniałą wdowę. To on pchnął ją w cudowne sidła literatury, o czym jeszcze nie wiedział. Ruby uznała, że powinna jak najszybciej pomówić o tym z doktorem. Ta informacja była na tyle priorytetowa, iż nawet usprawiedliwiała przerwanie rozmowy Scotta i Lotty.

– Douglasie, muszę ci powiedzieć o czymś bardzo ważnym, ale to tajemnica – szepnęła.

– Ach, tak... oczywiście! – odpowiedział jej, po czym uśmiechnął się przepraszająco do panny Appleton i wraz z Ruby odeszli na bok.

– Bo ja... – dama zawahała się. Wciąż uważała, że pisanie książki to nie jest zajęcie dla statecznej kobiety i czuła się zawstydzona z powodu swojego sekretu, a baczne spojrzenie Lotty, które na niej spoczęło, jeszcze bardziej ją onieśmielało. Jednak było już za późno na wycofanie się. – Posłuchałam cię i zapisałam kilkanaście stron. Nic z tego nie będzie, ale chciałam, żebyś wiedział.

– Ruby, to świetne wieści! – Douglas rozpromienił się, dzięki czemu dama poczuła, jak kamień spada jej z serca. – O czym piszesz?

– Och, to nic wielkiego. Główną bohaterką jest panna z zamożnej rodziny. Chciałabym pokazać prawdę o życiu młodziutkich dziewcząt, bo nie jest ono wcale takie kolorowe. Gdybym kiedykolwiek to wydała, myślę, że wiele czytelniczek mogłoby się z nią identyfikować.

– Znajdzie się tam miejsce dla jakiegoś przystojnego kawalera? – zapytał doktor, a na jego twarz wpełzł łobuzerski uśmiech.

– Oczywiście! Przecież nie piszę rozprawy filozoficznej, tylko powieść.

Nastrój Ruby niespodziewanie się poprawił. Już zapomniała o szarych oczach, które bacznie ją cały czas obserwowały. Najchętniej kontynuowałaby rozmowę ze Scottem, gdyż uważała, że on jedyny ją rozumie, jednak właśnie rozpoczął się koncert i należało zająć swoje miejsca.

Mężczyzna w eleganckim fraku niespiesznie przemierzał scenę, aż ustawił się naprzeciw grupy dżentelmenów z błyszczącymi instrumentami. Był to nikt inny jak Charles Hallé, co szczególnie zachwycało Lottę. Mężczyzna tego wieczoru występował w roli dyrygenta, lecz grywał także na pianinie. Panna Appleton wolałaby wysłuchać recitalu, jednak dzisiejsze przedstawienie miało być nie gorsze.

Hallé powiódł nerwowym spojrzeniem po członkach orkiestry. Wziął głęboki oddech i delikatnie uniósł ręce. Nagle wykonał nimi tak zamaszysty ruch, że serce podeszło Lottcie do gardła. Pierwsze, donośne dźwięki przerwały ciszę, a muzyka zdawała się płynąć. Panna od razu rozpoznała trzecią symfonię Beethovena. Gdy wpatrywała się w kilkanaście par rąk poruszających się w jednym tempie i instrumenty, z których wydobywała się niebiańska melodia, poczuła nagłe uczucie tęsknoty, za czymś, czego nigdy nie miała. Na scenie byli tylko mężczyźni, co dobitnie uświadomiło Lottcie, że koncertowanie nie jest dla niej, choć niczego na świecie bardziej nie pragnęła.

Instynktownie przeniosła wzrok na swoje dłonie. Rankiem dużo ćwiczyła, przez co ciągle mogła wyczuć na nich delikatne zgrubienia. Z trudem przychodziło jej wyprostowanie palców, jednak wcale nie chciała tego czynić. Wyobrażała sobie, że sunie nimi po klawiaturze i razem z muzykami koncertuje przed publicznością opiewającą ponad tysiąc słuchaczy.

Podobne uczucia dręczyły jej siostrę. Marlee z drugiego rzędu uważnie przypatrywała się dyrygentowi i jego orkiestrze. Nie zazdrościła im nadzwyczajnych umiejętności, ale z chęcią stanęłaby na scenie jako aktorka. W jej dziewczęcym serduszku wciąż tliła się nadzieja, jednak rozum nieustannie przypominał jej o synku, mężu i ciążących na niej obowiązkach, którym podołać nie umiała.

Każdy z zebranych miał swoje pragnienia. Jedni chcieli zmienić świat, inni przeznaczenie. Damy odczuwały to szczególnie wyraźnie, gdyż ich marzenia często wykraczały daleko poza małżeńskie łoże i domowe zacisze.

*nadgarstek
*kości śródręcza
*kości palców
*palec serdeczny

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top