3.4
Uśmiech nie schodził z twarzy Douglasa, od kiedy rozpakował skrzynię. Znajdował się w niej jego pierwszy, prywatny endoskop. Podłużny przyrząd składający się z sondy, lampy gazowej zużywającej mieszankę alkoholu i terpentyny, zwierciadło oraz soczewkę, która miała poprawiać oświetlenie, już spoczywał w dłoniach Scotta. Doktor przed rokiem wizytował Necker po raz drugi w swojej karierze, by obejrzeć pionierską operację przy użyciu endoskopu, wykonaną przez Antonina Desormeauxa.
Gdy Douglas otrzymał zaproszenie ze szpitala w Bradford, od razu wiedział, co chce zaprezentować. Zwrócił się do swojego patrona z prośbą, by ten zdobył dla niego przyrząd i wysłał go do Greenfield. Nim jednak Scott samodzielnie zlustruje pęcherz moczowy przed szacownym gronem kolegów po fachu, chciał potrenować w swoim gabinecie. Wprost nie mógł doczekać się, aż Elizabeth przyjdzie do pracy. Doskonale wiedział, że panna będzie podzielała jego entuzjazm.
– Nudzę się – zamruczała dama, która rozsiadła się na fotelu, przerzucając nogi przez podłokietnik.
Scott nawet na nią nie spojrzał, zbyt był zapatrzony w swoją nową zabawkę. Z dużym prawdopodobieństwem jej pojękiwania nawet nie doleciały do uszu doktora. Dama szybko pojęła, że medyk nie zwraca na nią najmniejszej uwagi, toteż poderwała się z fotela i stanęła tuż za plecami Douglasa, oplatając jego szyję i pierś wychudzonymi rączkami.
– Czy możemy zając się czymś innym? – szepnęła zalotnie, po czym zaczęła sunąć dłonią po ciele mężczyzny, zaczynając od torsu, powoli schodząc coraz niżej.
Nagle drzwi do gabinetu stanęły otworem, a do pomieszczenia wkroczyła Lizzy, od razu zaczynając niezobowiązującą paplaninę. Zdjęła z głowy swój kapelusik i dopiero wtedy dostrzegła Douglasa w objęciach kobiety, której obfity biust wprost wylewał się z wydekoltowanej, karmazynowej sukni. Liz nie wiedziała, co było bardziej gorszące, prawie nieosłonięte piersi, czy spódnica kończąca się przed kolanem. Panna była prawdziwie zdumiona takim strojem, gdyż uważała, że kobieta nie miała się czym chwalić. Potężne uda i łydki, których skóra niczym obwarzanek oplatała wysokie, ciasno sznurowane buty, nie uchodziły za powód do dumy.
– Douglas! – huknęła Elizabeth, przerywając swój radosny monolog. – Czy ty naprawdę nie masz już wstydu? Jak możesz sprowadzać ladacznicę do gabinetu, kiedy pracujemy?
– Jaką ladacznicę?! Jestem aktorką, słonko, i tylko trochę dorabiam – wtrąciła dama wyraźnie urażona.
– To samo – fuknęła Lizzy, wciąż krzywiąc się na widok kobiety w krzykliwym stroju obłapiającej Douglasa.
Scott wbił puste spojrzenie w pannę Lyod. Nie potrafił zrozumieć, czemu się złościła. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Liz przyłapała go w sytuacji, która z jej perspektywy mogła wyglądać niekorzystnie, a sam nie zwrócił na nią uwagi.
– To jest... – urwał.
Douglas nawet nie poznał imienia swojego gościa, na którego spojrzał wyczekująco, licząc na pomoc. Teraz, po raz pierwszy nadarzyła się okazja, by dokładniej się jej przyjrzeć. Miała długie, hebanowe włosy, które falami spływały na plecy. Gdyby nie zaczerwienione usta, można byłoby uznać twarz damy za ładną. Regularne rysy twarzy, oczy niczym dwa węgielki, prosty, zgrabny nosek i ponętne usta tworzyły przyjemną dla oka kompozycję. Jej uroda była bardzo dziewczęca, lecz ze spojrzeniem, w którym lśniły wyzywające iskierki, wyglądała prawdziwie intrygująco.
– Maud. – Dama wydęła swoje kształtne usta, a ręce skrzyżowała na piersi, wciąż niezadowolona z pogardliwego spojrzenia Elizabeth.
– Widzisz, to jest Maud. Powiedziała, że za nowe pończochy zrobi wszystko! – Douglas niezgrabnie przeczesał swoje, uśmiechając się głupkowato.
– A nie... to faktycznie w porządku. – Lizzy skrzywiła się jeszcze bardziej, a na myśl przyszły jej same paskudne rzeczy. – Jesteś ohydny. Wychodzę!
Panna Lyod porwała w dłonie swój kapelusz i niezgrabnie ułożyła go na głowie. Już miała wychodzić, ale Douglas skutecznie zagrodził jej drogę.
– To nie tak, jak myślisz! – tłumaczył się nieskładnie. – W Bradford zapewnią mi pacjenta, ale chciałem najpierw poćwiczyć, więc sam musiałem znaleźć chętnego, a Maud powiedziała, że za pończochy zrobi wszystko.
Mina Elizabeth nieco złagodniała. Szczerze odetchnęła z ulgą. Co prawda mogła spodziewać się po młodym mężczyźnie, że będzie chciał znaleźć ujście dla swoich żądz, ale cieszyła się, że Douglas jednak nie spotyka się ze zwykłymi ladacznicami. Nie zawsze dogadywała się ze swoim pracodawcą, ale ostatecznie miała go za porządnego człowieka niezdolnego do rozpusty.
– Hej, doktorku! Mówiąc „wszystko", nie miałam na myśli medycznych eksperymentów. To będzie cię kosztowało dwie pary pończoch i to jedwabnych! – Maud postanowiła wtrącić się do rozmowy zaniepokojona jej przebiegiem.
Często była świadkiem małżeńskich kłótni spowodowanych jej osobą i zwykle się nimi nie przejmowała. Bezmyślnie oglądała swoje paznokcie, czekając na wynagrodzenie. Dzielnie znosiła niewybredne epitety, którymi obrzucały ją żony klientów. Zawsze powtarzała sobie, że jeszcze trochę, a jej ulubiony sponsor wyciągnie ją z tego bagna i być może zostanie prawdziwą damą u jego boku. Tym razem posłyszała kawałek o tym, że doktor ma coś na niej próbować, więc musiała walczyć o swoje, szczególnie gdyby była przez to wyłączona z pracy na pewien czas.
– Dobrze, dostaniesz nawet trzy, tylko proszę, usiądź na tym krześle – powiedział Scott rozjemczo, licząc, że udobrucha Maud. Była mu bardzo potrzebna, gdyż nie miał już czasu na poszukiwanie nowego pacjenta.
Jeszcze dzisiaj chciał udać się na finałową loterię fantową na bazarze dobroczynnym, który trwał od przeszło trzech dni. Tego wieczoru mieli pojawić się tam wszyscy najbardziej wpływowi mieszkańcy Greenefield. Doktor liczył, że uda mu się poruszyć sprawę budowy szpitala, a przy okazji przyjrzy się Lettice i innym damom. Nawet gdyby chciał się wywinąć, obiecał Elizabeth, że skończą pracę odpowiednio wcześnie, by zdążyć na loterię.
Panna Lyod zarzuciła na suknię swój fartuszek i przysiadła na skraju biurka, z rozbawieniem obserwując, jak Douglas klęka przed Maud i czerwieni się ze wstydu. Scott wyznawał zasadę, że nic co ludzkie nie jest mu obce, nawet kobiece ciało, ale obecność Liz go krępowała. Nie wiedział, jak zapytać Maud, czy może zajrzeć pod jej spódnicę.
– Czy... czy... – jąkał się.
Znudzona dama przewróciła oczami. Szerzej rozstawiła nogi i jak gdyby nic zadarła kusą suknię do góry.
– Dziękuję... Lizzy, podałabyś mi ten przyrząd, który leży na biurku, a do tego szklanego pojemniczka przelała nieco alkoholu i terpentyny? Znajdziesz ją w torbie, którą ostatnio przyniósł Timmy.
Panna z namaszczeniem chwyciła endoskop i ostrożnie wręczyła go Douglasowi, po czym odszukała wspomniany pakunek. Przelała część z buteleczki do pojemnika, a następnie zniknęła za drzwiami pokoju, gdzie Douglas wykonywał poważniejsze zabiegi. Z gabloty wyjęła alkohol i zmieszała go z terpentyną. Scott przyłączył pojemniczek z przygotowanym przez Lizzy roztworem do dolnego otworu metalowej rurki. Założył sztywną sondę, którą ostrożnie wprowadził do cewki moczowej Maud. Sam przyłożył oko do okularu, ale szybko od niego odskoczył. Płomień, który miał rozświetlić korytarze ludzkiego ciała, znacznie rozgrzał materiał, z którego wykonano endoskop. Douglas jednak nie zamierzał się poddawać i ponownie przyłożył oko do okularu. Uśmiechnął się szeroko, gdy ujrzał wąski kanał. Jego powierzchnia zdawała się pulchna i przeorana licznymi czerwonymi nitkami, które musiały być niewielkimi arteriami. Choć obraz nie był najlepszy, udało mu się dostrzec pomarszczoną narośl, nieco przypominającą mu rodzynkę. Doktor właściwie ucieszył się na jej widok, gdyż pozwoliła mu ona wypróbować wszystkie możliwości endoskopu i usunąć brodawkę.
Elizabeth dyskretnie przesunęła się za plecy Douglasa. Chciała jak najlepiej zrozumieć działanie endoskopu. Domyśliła się już, że w środku znajduje się płomień i jakieś zwierciadło, ustawione pod odpowiednim kątem, aby dało się lustrować ludzkie wnętrzności. Brakowało jej tylko jednego elementu układanki. Chciała posiąść ten sam widok, co Douglas, który nieustannie szczerzył się niczym małe dziecko.
– Mogę trochę popatrzeć? – zapytała nieśmiało.
Scott oderwał wzrok od okularu, by spojrzeć na Lizzy. Wokół jego oka pojawiła się czerwona smuga, co sprawiało, że wyglądał naprawdę komicznie. Panna Lyod zasłoniła dłonią usta, by nie zostać posądzoną o naśmiewanie się, lecz cichutki chichot wyrwał się z jej krtani.
Douglas zapatrzył się w pomocnicę, która niespodziewanie wydała mu się bardzo ładna. Zaróżowione z ekscytacji policzki dodawały jej urody, podobnie jak iskierki w oku. Lizzy daleko było do porcelanowej laleczki, jej twarz zbyt pełna była życia. Doktor właśnie to w niej cenił, naturalność i szczerość, która czasem była okraszona niewybrednym słownictwem i drobnymi złośliwościami.
Przez chwilę nieuwagi Douglas przypadkiem oparł rozgrzany komin endoskopu o udo Maud, która głośno syknęła. Doktor natychmiast przywrócił instrument do właściwiej pozycji i posłał damie przepraszające spojrzenie. Właściwie był dla niej pełen podziwu, gdyż dotychczas nawet nie drgnęła. Rozłożyła się na fotelu i wręcz ze znudzeniem obserwowała swoje dłonie. Najwidoczniej Maud była przyzwyczajona do ciekawszych praktyk i badanie nie robiło na niej najmniejszego wrażenia.
– Mogę? – powtórzyła Elizabeth z nieco większym naciskiem.
– Pójdę za to do piekła, ale proszę – odpowiedział Douglas, który w tej chwili nie potrafiłby niczego odmówić pannie. – O ile Maud nie ma nic przeciwko...
– Obojętnie – westchnęła znużona pacjentka, jednocześnie wzruszając ramionami.
Lizzy, choć czuła pewne zażenowanie, nie mogła zrezygnować z takiej niepowtarzalnej okazji. Przykucnęła obok Douglasa, a falbany jej białej sukni rozlały się na podłodze niczym morskie fale. Przejęła instrument od Scotta i zafascynowana przyłożyła oko do okularu.
– Ależ to cudowne! W życiu nie widziałam czegoś ciekawszego!
– Dziękuję. – Maud uśmiechnęła się łobuzersko, wprawiając Lizzy w zakłopotanie.
– Och... miałam na myśli postęp medycyny, nie pani...
– Wiem, nie kłopocz się, słonko!
Elizabeth oddała Douglasowi endoskop i choć niewiele sytuacji potrafiło ją speszyć, już do końca wizyty Maud wbijała wzrok w podłogę. Jednak chwila wstydu była niczym w porównaniu z doświadczeniem panny. Wielu medyków jeszcze nie zajrzało do wnętrza człowieka, nie otwierając przy tym jego trzewi, a jej ta sztuka się udała.
Scott wyjął sondę z cewki moczowej damy, a instrument odłożył na biurko. Był bardzo zadowolony z tej próby i zyskał pewność, że zachwyci wszystkich w Bradford.
Maud jak gdyby nic zeskoczyła z krzesła, poprawiając swoją suknię, po czym spojrzała wyczekująco na doktora.
– Bardzo ci dziękuję. Wiem, gdzie cię szukać, więc niebawem spodziewaj się mnie z twoją nagrodą.
Dama uśmiechnęła się na myśl o nowiutkich pończochach. Douglas zdawał jej się honorowym mężczyzną, więc bez obaw opuściła gabinet, mając pewność, że doktor dotrzyma obietnicy. W drzwiach minęła się z komisarzem Edenem, który obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem, jednak nie zamierzał wypytywać Scotta o powód wizyty tej kobiety w jego gabinecie.
– Douglasie, panno Lyod. – Eden skłonił się grzecznie, po czym zdjął swój ociekający wodą płaszcz, gdyż w Greenfield po kilku dniach letniej spiekoty, w końcu spadł deszcz.
– Hectorze! – Początkowy uśmiech zgasł na twarzy Douglasa, gdy przeniósł wzrok na komisarza. Jego skóra pokryta była licznymi pęcherzami i niegojącymi się ranami. Najwyraźniej słoneczna pogoda bardzo dała mu się we znaki. – Często wychodziłeś z domu?
– Och, nie! Minimalnie, tylko rano i wieczorem, gdy słońce nie było zbyt ostre, chyba że jakieś przestępstwa zmusiły mnie do pilnego wyjścia na dwór.
– A więc moja terapia nie pomaga? – Douglas wyraźnie posmutniał.
Miał świadomość, że błądzi po omacku, ale bardzo chciał pomóc Hectorowi. Liczył, iż przypadkiem trafił na odpowiednie leczenie.
– Normalnie byłoby znacznie gorzej, choć to paskudztwo nie ustąpiło całkowicie – wyjąkał Eden. Było mu przykro, że musi zawieść jedyną przyjazną mu duszę w tym mieście.
– Spocznij, Hectorze. – Douglas podsunął mu krzesło, na którym przed chwilą siedziała Maud. – A ty, Lizzy, usiądź przy komisarzu.
Panna przystawiła sobie stołeczek koło Edena i posłała mu współczujące spojrzenie. Rany musiały go potwornie boleć. Douglas z kolei pobiegł do kuchni i odszukał tam naczynie, które nie mogło mieć więcej niż piętnaście uncji. Podał je Lizzy, a sam chwycił w dłoń lancet i naciął nim przedramię Hectora. Z ranki natychmiast wypłynęła strużka krwi, która znaczyła za sobą czerwony ślad na bladej, prawie białej skórze. W pomieszczeniu nagle zapanowała taka cisza, że słychać było, jak kolejne krople rozpryskują się na dnie miseczki.
Doktor wodził czujnym okiem po ciele Hectora, poszukując jakichkolwiek oznak słabości, by w razie czego interweniować. Nic takiego jednak nie zauważył, a po kwadransie zapełniło się całe naczynie. Scott zatamował krwawienie za pomocą bawełnianych szarpi, a Lizzy polecił opróżnić miseczkę. Eden, gdy tylko Douglas od niego odstąpił, poderwał się na równe nogi, ale nagle zakręciło mu się w głowie. Medyk szczęśliwie wciąż był niedaleko i zdążył podtrzymać komisarza, a następnie usadzić go z powrotem na krześle.
– To całkiem naturalna reakcja. Musisz tu chwilę posiedzieć, przyjacielu – powiedział kojącym tonem Douglas. – Liz, przynieś dla Hectora szklankę wody!
Panna posłusznie spełniła polecenie i już po chwili wręczyła Edenowi picie.
– Wybiera się pan na bazar dobroczynny? Dziś odbywa się loteria fantowa! – zagadnęła Liz.
– Och, raczej nie jestem tam mile widziany. – Eden uśmiechnął się blado, po czym upił łyk wody.
– Daj spokój, Hectorze! Musisz iść. Przecież nie możesz ciągle się przed wszystkimi chować. To nie twoja wina, że jesteś chory. – Do rozmowy włączył się Douglas.
– Mój syn by się z tym nie zgodził...
– A więc ma pan rodzinę! – krzyknęła zdumiona Elizabeth. Nigdy nie słyszała o żadnej pani Eden, a w Greenfield mieszkała od dawna.
– Już nie... – westchnął Hector ciężko, a w jego oczach zaszkliły się łzy. – Moja żona... moja słodziutka Cassandra umarła dwadzieścia lat temu, kiedy John był jeszcze malutki. Miał zaledwie sześć latek. Nie było mu ze mną łatwo. Ludzie od zawsze o mnie plotkowali. Twierdzą, że podpisałem pakt z diabłem, jestem wampirem i inne bujdy. John wiedział, że to nieprawda, ale przeze mnie jego także wytykano palcami. Cassie zawsze potrafiła rozgonić ciemne chmury, ale kiedy zostaliśmy sami... Nic dziwnego, że wyjechał przy pierwszej okazji. Na jego miejscu też wstydziłbym się takiego ojca. Podobno John ożenił się i nawet ma własne dzieciaki, ale nigdy ich nie poznałem.
Głos Hectora był tak przejmujący, że do oczu Lizzy aż napłynęły łzy. Douglas również się wzruszył. Nie potrafił nawet znaleźć odpowiednich słów pocieszenia, choć jako lekarz miał tę sztukę opanowaną. Zarówno panna Lyod, jak i Scott zgodnie uznali, że John musiał być okrutnikiem bez serca. On najlepiej powinien rozumieć, że Eden jest zwyczajnie chory, tymczasem pozostawał nieczuły na tragedię ojca i porzucił go, otwierając najgorszą z ran jego ciała.
– Tym bardziej powinieneś iść z nami... – powiedział Douglas po długim milczeniu. – Jesteś dobrym człowiekiem.
– Dobrze, pójdę z wami. – W oku Hectora błysnęła nadzieja. Może rzeczywiście nadeszła pora, by wyjść z cienia?
Elizabeth z zadowolenia klasnęła w dłonie. Douglas zaśmiał się, widząc jej nagłe ożywienie. Panna szybko zdjęła fartuszek i już byłaby gotowa, gdyby nie Scott, który pociągnął za granatową wstążeczkę zawiązaną na jej szyi, po czym obrzucił ją łobuzerskim spojrzeniem.
– Ależ wy się lubicie! – rzucił rozbawiony Hector.
Lizzy wydęła swoje usteczka niezadowolona z igraszki doktora. Stanęła przed lustrem i na nowo zawiązała kokardkę. Choć jej mina była skwaszona, w głębi duszy także się śmiała. Chętnie odegrałaby się na Scottcie, jednak nie było już na to czasu. Musieli wyjść, jeżeli nie chcieli spóźnić się na loterię fantową.
Bazar dobroczynny odbywał się w jednej z sal miejskiego ratusza. Gdy cała trójka przekroczyła jej próg, od razu doleciały do nich wonie alkoholi przemieszane z zapachem wody kolońskiej, a gorące powietrze buchnęło im prosto w twarze.
Na specjalnie przygotowanym podwyższeniu zorganizowano prowizoryczną scenę, zaś mniejsze stoiska wypełniały pozostałą część pomieszczenia. Arystokratki z prawdziwą żarliwością namawiały do zakupu porcelany, futer, skór czy innych bibelotów, przy okazji wymieniając najświeższe wieści z przyjaciółkami. Gwarne rozmowy odbijały się echem od bielonych ścian zdobionymi złotymi ornamentami.
Douglas zadarł głowę, jakby chciał się wyrwać z tego zgiełku. Jego wzrok natrafił jednak na sufit. Choć nie mógł przez niego dojrzeć nieba, kształt sklepienia przywodził na myśl gwiazdy. Doktor już miał stawiać pierwszy krok na marmurowej posadce, ale ku jego zdziwieniu wszystkie dźwięki umilkły. Niemal każda para oczu w tej sali zwróciła się ku nowym przybyszom, a dokładniej skupiły się wyłącznie na Hectorze. Niektórzy przeżegnali się ze strachem w oczach, a kilka matron ścisnęło krzyże zwisające z ich szyj, jakby chciały się nimi bronić przed samym szatanem.
Hector spuścił wzrok, a jego twarz poczerwieniała ze wstydu. Douglas położył dłoń na ramieniu komisarza i pchnął go w głąb pomieszczenia. Doktor uważał, że Eden został tylko chwilową sensacją i wszyscy zaraz wrócą do swoich zajęć. Jednak złośliwe pomruki coraz bardziej się wzmagały, aż w końcu gromada bardziej odważnych mężczyzn otoczyła komisarza i łypała na niego morderczymi spojrzeniami.
– Ja przyszedłem tylko na chwilę... – wyjąkał speszony Eden. – Chciałem kupić... o właśnie to! – Bez zastanowienia chwycił porcelanową filiżankę ozdobioną różyczką z najbliższego stoiska.
Chciał wręczyć pieniądze damie, która jeszcze przed chwilą namawiała do zakupów, a tym samym wspieraniu lokalnego sierocińca, gdyż wszystkie datki w tym roku miały zostać przeznaczone na ten cel. Kobieta jednak skrzywiła się i nie chciała przyjąć zapłaty od Edena, na którego spojrzała jak na jakąś nieczystą istotę. Wobec tego komisarz położył odpowiednią sumkę na stoisku i rzucił się biegiem w kierunku drzwi.
Douglas pokręcił z niedowierzaniem głową. Nie potrafił zrozumieć, jak ludzie mogą być tacy okrutni. Domyślał się, że powodował nimi strach, lecz nie był on uzasadniony, a bajeczka jakoby Eden miał być wampirem, została wyssana z palca. Doktor westchnął ciężko, po czym postanowił dogonić komisarza. Mężczyzna nie odszedł na szczęście daleko, gdyż jego sylwetka zamajaczyła Scottowi już w głównym holu.
– Hector! Zaczekaj!
– Nic się nie stało, Douglasie. – Eden uśmiechnął się blado. – Dziękuję, że próbowałeś, ale nic tu po mnie. Wracaj do środka i dobrze się baw.
Komisarz wyglądał na zdecydowanego. Szczelniej owinął się płaszczem, po czym opuścił ratusz. Doktor przyglądał się jego niknącej sylwetce. Nie próbował go już nawet powstrzymywać. Za to czuł okropne wyrzuty sumienia, gdyż to on wystawił Hectora na publiczny lincz. Zrezygnowany postanowił wrócić do sali, gdzie zorganizowano bazar.
Za chwilę loteria fantowa miała dobiec końca, toteż była to ostatnia okazja do nabywania losów. Zajmowała się tym Lettice Barley, która w zamian za opłatę zapisywała nazwisko nabywcy na karteczce, a następnie wrzucała ją do drewnianej skrzyni. Wokół niej nieustannie gromadził się wianuszek kobiet, które za wszelką cenę chciały dotrzymywać jej towarzystwa. Nieopodal burmistrz gawędził z Vincentem i doktorem Callebem, lecz co chwila spoglądał na żonę. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż dama kusiła swoim obfitym biustem wyeksponowanym przez szmaragdową suknię.
– Witam szanowne panie – uśmiechnął się Douglas nonszalancko. – Mogę jeszcze dołączyć?
– W samą porę, doktorze – odpowiedziała Lettice, która zalotnie zaczęła owijać blond kosmyki wokół palca. – W tej szkatule proszę umieścić datek, a ja już pana zapisuję.
Scott postąpił zgodnie z jej poleceniem, jednak jego wzrok ciągle uciekał na wisior damy, którego diament ciągle zatapiał się pomiędzy jej wydatnymi piersiami. Nagle do głowy wpadł mu iście genialny pomysł, toteż od razu postanowił wcielić go w życie.
– Moja narzeczona miała podobny naszyjnik – szepnął, pochylając się w kierunku Lettice.
Kłamstwo było oczywiste. Douglas nigdy się nie zaręczył, ale uznał to za tak ciekawą plotkę, że gdyby pani Barley lub ktoś z jej otoczenia był lady M., to ta informacja z pewnością znalazłaby się w prasie.
– Narzeczona? – natychmiast podchwyciła Lettice, również przyjmując konspiracyjny ton.
– Tak... rozstaliśmy się w nieprzyjaznych okolicznościach.
Gdy ich szepty zaczęły ściągać uwagę innych dam, w tym pani Appleton i panny Violet Statham, burmistrzowa odsunęła się od doktora, a na jej twarz wpełzł najpiękniejszy uśmiech, na jaki było ją stać.
– Wszystko gotowe! Życzę panu powodzenia!
– Dziękuję! Jeśli pani pozwoli, chciałbym pomówić z pani mężem.
Douglas skłonił się elegancko i odszedł w kierunku Barleya, wciąż pochłoniętego rozmową, lecz tylko z doktorem Callebem, gdyż hrabia Statham gdzieś zniknął.
– Panie burmistrzu! – zagadnął. – Bazary dobroczynne to taka cudowna inicjatywa. Domyślam się, że to głównie dzięki panu są organizowane w Greenfield. Wobec tego chylę czoła przed pańskim umysłem.
Barley słysząc komplement, natychmiast wyprostował się dumny niczym paw. Stanley nie był tak łasy na pochlebstwa i od razu wyczuł podstęp. Skrzyżował ręce na piersi i utkwił spojrzenie w Douglasie.
– Och, doktorze, dziękuję. W końcu ktoś to docenił – odpowiedział burmistrz. – Dobro mieszkańców jest moim priorytetem.
– Cudownie się składa! Wobec tego powinien być pan zainteresowany budową szpitala w Greenfield. Zdaje sobie pan, ile ludzkich istnień będziemy mogli uratować? W końcu nie tylko zamożni mieszkańcy będą mogli skorzystać z pomocy lekarza, ale także robotnicy, którzy przecież najczęściej ulegają wypadkom.
– A wie pan, doktorze, że brzmi to naprawdę sensownie...
– Gdyby dał pan temu miastu szpital, niechybnie wybudowano by panu pomnik w samiuśkim centrum placu księżniczki Amelii... W historii zapisałby się pan jako najlepszy gospodarz!
Barley pokiwał z uznaniem głową. Przez próżność, dżentelmena zainteresowała perspektywa sławy. Z chęcią wysłuchałby więcej wizji, w których jego osoba byłaby wynoszona na piedestały, lecz ktoś go właśnie zawołał.
– Proszę odwiedzić mnie w moim gabinecie. Omówimy ten pomysł... Tymczasem muszę was zostawić, panowie.
Douglas czuł, że jego misja postępuje we właściwym kierunku. Uśmiech na jego twarzy zgasł, dopiero gdy napotkał surowe spojrzenie doktora Calleba.
– Po co tam chodzisz, kolego?
– Tam, to znaczy gdzie? – dopytał Douglas, choć domyślał się, do czego zmierza Stanley.
– Do dzielnicy robotniczej.
– Tym ludziom też należy się opieka lekarza! – huknął Scott poirytowany.
Stary doktor pokręcił głową. Zacisnął wargi w wąską kreskę, a ręce same mu się wyrywały, by złapać Scotta za frak i udowodnić mu, że młodzieniec nie ma racji.
– Przez takich jak pan wychodzą z tych swoich slumsów, by żebrać o pomoc, a zaraza rozlewa się na nasze dzielnice. To leniwi, roszczeniowi ludzie. Da im pan palec, będą chcieli całą rękę – wysyczał starzec.
Douglas nie zamierzał się kłócić z głupcem, za jakiego miał Calleba. Scott uważał, że złość jego przeciwnika dowodzi temu, iż młodemu doktorowi powodzi się lepiej, a Stanley zwyczajnie obawia się porażki. Skłonił się więc i odszedł w nadziei, że uda mu się odnaleźć Lottę. Jednak nim zdążył się rozejrzeć, to Elizabeth do niego dopadła.
– Douglasie... – podjęła. – Muszę ci coś powiedzieć... Być może wspomniałam cioci coś o twojej prezentacji, a ona teraz wszystkim to rozgaduje. Proszę cię, nie złość się na nią. Ona jest z ciebie taka dumna! W końcu już uważa cię za członka rodziny...
– Niewiarygodna kobieta – roześmiał się Scott.
– Ale to nie wszystko... – kontynuowała panna Lyod. – Wcześniej nie było okazji, ale chciałam cię prosić, żebyś zabrał mnie ze sobą do Bradford.
– Co? Nie ma mowy, Lizzy!
Scott na wiele mógł się zgodzić, jednak prośba panny Lyod była zbyt śmiała. Tym razem w trosce o swoją karierę nie mógł ulec pracownicy.
– To niesprawiedliwe! Byłam przy tobie, gdy pierwszy raz samodzielnie trzymałeś endoskop w ręku. Chcę być też na prezentacji – jęknęła Elizabeth.
– Dlaczego cię to tak ciekawi?
– Pewnie z tego samego powodu, co ciebie!
– Ale ja jestem mężczyzną! – Cierpliwość Douglasa powoli zaczynała się kończyć.
Zmarszczył czoło i posłał pannie spojrzenie pełne dezaprobaty.
– Za każdym razem, kiedy to słyszę, robi mi się niedobrze – warknęła, zaciskając drobne dłonie w piąstki.
– W żadnym podręczniku nie czytałem o takiej chorobie... Chociaż może to histeria – zaśmiał się Douglas, co tylko bardziej rozwścieczyło Lizzy.
– To nie jest w porządku! Niczego nam nie wolno tylko, dlatego że urodziłyśmy się kobietami.
– Przykro mi. Tak już jest, Elizabeth.
– Ale to nie znaczy, że tak musi być!
– Idź powiedz to profesorom w Cambridge albo na Harvardzie. Zobaczymy, czy przyjmą cię na studia.
Douglasowi było szkoda panny. Właściwie uznał, że byli z Lizzy do siebie bardzo podobni. Oboje walczyli z zastanym porządkiem świata, choć starania Elizabeth nie miały żadnej przyszłości.
Scott postanowił, że bezpieczniej będzie przerwać rozmowę, szczególnie że w końcu zauważył stoisko Appletonów, a przy nim Lottę, Marlee i Ruby w towarzystwie cioteczki Norton, co nieco go zmartwiło. Wobec tego ruszył w tamtym kierunku, zostawiając Lizzy za plecami. Panna jednak nie zamierzała się tak łatwo poddać i pognała za nim.
– Co też pani mówi? – do uszu Douglasa doleciał słodziutki głos Marlee, która z uroczym uśmiechem na twarzy gawędziła z panią Norton.
Pani Blythe opierała się łokciami o ich stoisko, by lepiej słyszeć Margaret, która stała po jego przeciwnej stronie.
– Tak, tak – odrzekła jej ciocia Norton. – Nasz pan doktor został poproszony na prezentację do Bradford niczym jakiś autorytet! Widać, że światowy człowiek z niego! Nie spotkałam bardziej mądrego i uprzejmego młodzieńca.
– Ale mi ciocia schlebia! – wtrącił Douglas, który niespodziewanie pojawił się przy Margaret, a po chwili dołączyła do niego także niestrudzona Lizzy.
Głos doktora przyciągnął uwagę Lotty i Ruby, które niezainteresowane plotkami pani Norton, rozmawiały ze sobą nieco z boku.
– Panie doktorze! Ja nie wiedziałam, że przyjaźnię się z tak sławną osobą – zaśmiewała się Marlee.
Elizabeth przewróciła oczami, słysząc peany na cześć Douglasa. Jej sprawa zdawała się pilniejsza, wobec czego nie miała oporów, by pociągnąć Scotta za rękaw.
– Ja jeszcze nie skończyłam z tobą rozmawiać! – wysyczała.
Zarówno Lotta, jak i Ruby obrzuciły pannę Lyod pełnym zazdrości spojrzeniem. Nie podobała im się poufałość, z jaką Lizzy odnosi się do Douglasa. Panna Appleton podeszła do Marlee i zatrzepotała rzęsami w kierunku Scotta, zaś Ruby skrzyżowała ramiona na piersi i wbijała nienawistne spojrzenie w Elizabeth.
– Liz, daj spokój – jęknął Douglas.
– Powinien jej pan wysłuchać – wtrąciła Marlee żartobliwym tonem. – Powiedz nam, panno Lyod, z jaką sprawą przychodzisz do doktora. Może my ci pomożemy go przekonać!
– Chciałabym pojechać z doktorem do Bradford – szepnęła Lizzy nieco zawstydzona, czego dowodem były jej zaróżowione poliki.
– Ależ to świetny pomysł! Właściwie wszyscy byśmy mogli jechać! Papa z pewnością użyczy nam powozu, a wieczorem moglibyśmy pójść na koncert. Zgódź się, Douglasie! Lotta byłaby bardzo szczęśliwa... – Marlee chwyciła siostrę pod ramię i wbiła oczekujące spojrzenie w doktora.
Wzmianka o Lottcie podziałała na Scotta idealnie. Wnet zmienił zdanie. Uznał, że wycieczka pomoże mu rozwiązać nawet problem z Lizzy. Zabierze ją pod pretekstem koncertu, a w międzyczasie może uda mu się odwieść ją od absurdalnego pomysłu.
– Myślę, że mógłbym na to przystać...
– Tak się cieszę! – krzyknęła panna Appleton, która ostentacyjnie musnęła dłoń Douglasa, pokazując Lizzy, by ta trzymała się od niego z daleka.
Atmosfera prawdziwie zawrzała, a trzy damy posyłały sobie nienawistne spojrzenia. Na szczęście burmistrz zapowiedział, że za chwilę odbędzie się losowanie, wobec czego Lotta musiała wejść na scenę. Jako najładniejsza panna została poproszona o wyciągnięcie ze skrzyni nazwiska szczęśliwca. Również pani Norton i Elizabeth udały się bliżej sceny, z czym Douglas nieco się ociągał, zostając w tyle.
Ruby była tego wieczoru nad wyraz niezadowolona. Fred nieustannie krążył wokół niej, więc madame Lefroy musiała wkładać dużo wysiłku, by nie dać mu okazji do zagadnięcia jej. Za to damie brakowało uwagi ze strony innego mężczyzny, którego towarzystwo było dużo bardziej pożądane.
Madame Lefroy zauważyła, jak Fred znowu idzie w jej kierunku, toteż szybko wsunęła rączkę pod ramię Douglasa i poprowadziła go bliżej sceny. Scott nie wydawał się szczególnie niechętny jej zachowaniu, ale posłał jej zdziwione spojrzenie.
– Unikasz kogoś?
– Mój pasierb przyjechał do Anglii...
– Żeby cię dręczyć? Mam z nim pomówić?
Ruby uznała troskę doktora za przejaw cieplejszych uczuć, bo przecież nie martwiłby się o kogoś ze zwykłej uprzejmości. Wywołało to uśmiech na jej twarzy, która dotychczas częściej sprawiała wrażenie poważnej.
– Nie trzeba... Fred jest dobrym młodzieńcem, ale nie mam ochoty na spotkania z nim.
Douglas skinął głową ze zrozumieniem i postanowił podjąć inny temat.
– Obserwowałem dziś Lettice Barley. Wokół niej kręci się mnóstwo osób. Myślę, że nie można wykluczać jej z kręgu podejrzanych. Zastawiłem na nią małą pułapkę, więc najbliższe wydanie gazety może nam dużo rozjaśnić.
– Pani Barley zdaje się ciebie lubić, ale być może ktoś z jej kręgu jest Lady M. – powiedziała Ruby dokładnie w momencie, gdy Lotta wyciągnęła karteczkę i ogłosiła, że zwycięzcą został pan Lamb.
– Wiesz, jaka jest nagroda? – zagadnął Douglas. – Mi jakoś umknęła ta informacja.
– Królik – odpowiedziała Ruby, jakby fantem było coś zupełnie zwyczajnego.
Scott roześmiał się, jednak jego mina zrzedła, gdy zobaczył, jak pan Lamb odbiera żywego królika z różową kokardą zawiązaną na szyi. W opinii doktora wstążeczka wydawała się zbędna, gdyż obawiał się, że zwierzę i tak skończy jako obiad.
Doktor, widząc zadowolonego Lamba i jego dumną, piegowatą małżonkę, którzy bardziej cieszyli się z samej wygranej niż nagrody, uznał, że społeczeństwo Greenfield bywa prawdziwie fikuśne.
Jakiś czas temu pod Doktorem pojawiły się okrągłe liczby, 100 gwiazdek i 1000 wyświetleń. Bardzo Wam dziękuję!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top