2.4

Douglas wprost nie mógł doczekać się obiadu, na który zaprosiła go ciocia Norton, jak pieszczotliwie nazywał damę od ich ostatniego spotkania. Co prawda to nie Lizzy była powodem jego uciechy, a wizja pysznego posiłku. W gabinecie nie miał zbyt wielu okazji, by zjeść coś porządnego, szczególnie że był miernym kucharzem, a nie zatrudniał żadnej gospodyni.

Gdy stanął przed drzwiami, do jego nozdrzy doleciał cudowny zapach gotowanych potraw. Doktor już teraz miał pewność, że wszystko będzie smakowite i w końcu porządnie się naje.

Brzuch Scotta zaburczał głośno, dając sygnał, że nie było sensu dłużej zwlekać i należało zapukać do drzwi. Gdy to uczynił, usłyszał miarowe skrzypienie podłogi, która uginała się pod ciężarem biegnącej osoby. Ciocia Norton musiała ścigać się ze służącą, gdyż kiedy otworzyła drzwi, ciężko dyszała, a jej policzki się zaczerwieniły.

– Jesteś nareszcie! Pozwól, że cię wyściskam!

Margaret rozpostarła ramiona, dając znak, by młodzieniec się przytulił. Douglas uczynił to z niemałym uśmiechem. Czuł się jak chłopiec, choć w jego dzieciństwie takie sytuacje się nieczęsto zdarzały. Matka nie była uczuciową osobą, a ojciec wiecznie pracował. Tym bardziej Douglas doceniał ciepłe przyjęcie przez damę. Oboje zaśmiali się w głos, gdy Margaret zmierzwiła ciemną czuprynę Scotta.

Cioteczka poprowadziła go przez długi korytarz, gdzie podłoga straszliwie skrzypiała przy każdym kroku. Drewno wyłożone na ścianach musiało być równie wiekowe. Widoczne były na nim drobne ryski i pęknięcia.

– Zajrzę jeszcze do Lizzy – powiedziała i uchyliła jedne z drzwi. – Elizabeth Lyod! – huknęła na widok bratanicy. – Co ty wyprawiasz?

Panna z marnym skutkiem próbowała się uwolnić z sukni, którą wybrała dla niej ciotka na obiad. Pokaźna ilość falban, w które układały się nawet rękawy, jej to skutecznie uniemożliwiała.

– Nie będę się tak stroić dla doktora! Jeszcze czego – fuknęła Lizzy.

Ostatni raz pociągnęła za bieluśki materiał w granatowe kwiatuszki, jednak nie udało jej się zerwać nawet nitki. Westchnęła ciężko i opadła na łóżko ze skrzyżowanymi na piersi rękoma i złowrogim spojrzeniem wbitym w ciotkę.

Margaret była przygotowana na sprzeciwy ze strony bratanicy, dlatego bez ceregieli wkroczyła do jej sypialni, chwyciła ją za rękę i wywlekła na korytarz.

Chichot wyrwał się z ust Douglasa, gdy zobaczył obrażoną minę panny, choć doprawdy nie rozumiał, co jej się nie podobało. Suknia marszczyła się w talii, podkreślając jej szczupłą sylwetkę. Musiał przyznać, że falbany były nieco przytłaczające, ale nie psuły efektu.

– Ładnie wyglądasz – rzucił.

Elizabeth i jego zgromiła nienawistnym spojrzeniem. Scott powiódł dłonią do twarzy i udając, że się drapie, zakrył usta, by panna nie dostrzegła uśmiechu.

– Nie myśl sobie, że to dla ciebie się tak śmiesznie przebrałam – odparowała chłodnym głosem.

– Czyli jednak nie chcesz, żebym ci dał spokój. Przy tak szerokiej sukni nikt się do ciebie nie zbliży co najmniej na jard! Ale skoro to nie dla mnie...

Lizzy nic mu nie odpowiedziała. Wycelowała w jego ramię drobną dłoń zaciśniętą w pięść i z całej siły uderzyła.

– Auć – jęknął Douglas, po czym zaczął masować bolące miejsce.

– Elizabeth! – skarciła ją ciotka, badawczo spoglądając na gościa. Miała nadzieję, że nie obrazi się przez ten incydent.

– Sprowokował mnie! – broniła się panna.

Doktor posłał wyrozumiałe spojrzenie cioci Norton na znak, że wcale się nie gniewa, po czym wszyscy przeszli do skromnie urządzonej jadalni.

Na ścianach pokrytych niebieską tapetą wisiało wiele portrecików, prawdopodobnie krewnych rodziny. Jednak większość z nich była przekrzywione to w jedną, to w drugą stronę. W centralnej części pomieszczenia znajdował się masywny stół pokryty nieco poszarzałym obrusem, który swoim kolorem przypominał włosy mężczyzny, siedzącego na jednym z krzeseł.

Douglas szybko wywnioskował, że ma przed sobą pana Nortona, który uważnie śledził gościa, od momentu, kiedy ten przekroczył próg jadalni. Scott musiał przyznać, że mężczyzna nie wyglądał na typowego, angielskiego dżentelmena. Jego przydługie włosy były tak potargane, jakby od dłuższego czasu nikt się nimi nie zajmował. W przeciwieństwie do żony nie sprawiał wrażenia przyjaznego człowieka. Usta zaciśnięte w wąską kreskę niknęły wśród licznych bruzd. Podobnie niebieskie oczy pozbawione wyrazu chowały się pod krzaczastymi brwiami. Jedynie ogromny nos wyróżniał się na twarzy mężczyzny. Był idealnie prosty, ale wraz z długością stawał się coraz szerszy, a przy nozdrzach osiągał pokaźne rozmiary.

Początkowo speszony doktor przypomniał sobie o manierach i szybkim krokiem przemierzył jadalnię, by przedstawić się gospodarzowi.

– Doktor Douglas Scott.

Mężczyzna nie odpowiedział. Zlustrował przybysza, po czym sapnął niczym kobyła. Speszony Douglas spuścił wzrok. Chyba nie udało mu się zdobyć przychylności wuja Lizzy.

– Pan Norton nie jest zbyt towarzyski – wyjaśniła jego żona, nieco zawstydzona.

Elizabeth natychmiast stanęła w obronie wuja. Ustawiła się za jego krzesłem i zaplotła dłonie wokół jego szyi, po czym przelotnie ucałowała go w policzek.

– Wujaszek jest najlepszym człowiekiem pod słońcem!

Douglas uznał, że panna z charakteru bardzo przypomniała pana Nortona. Widać, że mieli ze sobą bliskie relacje. Gdy doktor miał już siadać we wskazanym mu miejscu przez Margaret, niski, zachrypiały głos mężczyzny przerwał niezręczną ciszę.

– Nazywam się Matthew Norton.

Mężczyzna przetarł dłoń o pożółkłą fularową chustę i wyciągnął ją w stronę doktora.

– Porywam na chwilę Lizzy do kuchni. Mój drogi, bądź tak miły i dotrzymaj towarzystwa doktorowi – zaćwierkała Margaret.

Po chwili wraz z Elizabeth zniknęły za drzwiami. Douglas zajął miejsce na prawo od pana Nortona. Jako że mężczyzna nie kwapił się do rozmowy, Scott wbił spojrzenie w swoje dłonie, które wyskubywały maleńkie drobinki kurzu z kamizelki.

– Czy jest pan dobry dla mojej Lizzy? – W pomieszczeniu ponownie rozbrzmiał głos wujka, choć był on ledwo słyszalny.

Douglas uważał, że pan Norton specjalnie mówił tak cicho, by panie go nie usłyszały. Doktor jednak bardzo się mylił. Matthew był z natury człowiekiem nieśmiałym i nim cokolwiek powiedział, musiał dokładnie przemyśleć swoje słowa. Zdarzało się nawet, że w ostatniej chwili głos zamierał w krtani i nic nie udało mu się rzec. Dobro jego kochanej Lizzy było jednak na tyle sprawą priorytetową, że zmusił się do rozmowy z lekarzem.

– Skarżyła się na mnie? – Douglas spojrzał na pana Nortona z przestrachem.

Był pewien, że panna zdążyła go oczernić przed wujem. Krople potu wpłynęły na czoło doktora, gdy twarz Matthew spochmurniała jeszcze bardziej. Douglas szybko przetarł je rękawem, po czym uśmiechnął się nieco głupkowato, próbując ukryć strach.

– Nie. Zastanawiam się tylko, czy będę musiał się do pana fatygować... Przybyło mi ostatnio ciała i już nie potrafię przetrzepywać skóry młodzieńcom jak niegdyś.

– Zapewniam, że nie ma takiej potrzeby, by... coś mi przetrzepywać – odpowiedział nieco zmieszany.

Scott nie wiedział, jak powinien interpretować blady uśmieszek, który przemknął przez twarz pana Nortona. Może to był przejaw jego humoru, a może niecnych planów?

Szczęśliwie panie wróciły do jadalni, przywracając poczucie bezpieczeństwa Douglasowi. Doktor jeszcze nigdy tak się nie cieszył na widok swojej pracownicy.

– Już jesteśmy. Mam nadzieję, że czas ci się bardzo nie dłużył, Douglasie.

– Właśnie uciąłem sobie miłą pogawędkę z panem Nortonem. – Doktor spróbował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu jedynie sztuczny grymas.

Margaret jednak tego nie zauważyła, gdyż posyłała mężowi spojrzenia pełne czułości i dumy. Lizzy zaś uniosła podejrzliwie jedną brew i uważnie przypatrzyła się Douglasowi.

– Widzisz, mój drogi, jak chcesz, to potrafisz – Dama pogładziła pana Nortona po poliku. – Niedługo zaczniesz z nami bywać w towarzystwie.

– Nie zamierzam, częściej niż to konieczne, widywać tych zakłamanych twarzy – burknął pod nosem.

– Siadajmy już, zaraz służba poda obiad – zaordynowała wyraźnie ucieszona Margaret.

Jak powiedziała, tak też się stało. Panie w podniszczonych fartuszkach wniosły wazy malowane w urocze wzorki, napełnione zupą po brzegi. Douglas, podobnie jak pan Matthew, w mgnieniu oka szybko opróżnił swój talerz. Na drugie danie podano bażanta, który zniknął równie szybko.

Serce Margaret rosło, gdy ta przyglądała się doktorowi, który jadł tak prędko, że aż trzęsły mu się uszy.

– Wszystko jest pyszne, cioteczko. Dawno nic mi tak bardzo nie smakowało – chwalił gospodynię, która często podawała mu dokładki.

– Taki mężczyzna jak ty powinien dużo jeść, żeby mieć siłę – powtarzała do znudzenia pani Norton.

Elizabeth przyglądała się temu z pewnym rozbawieniem. Nie przepadała za doktorem, ale musiała przyznać, że jego wizyta bardzo uszczęśliwiła ciocię, którą tak kochała. W ich domostwie rzadko gościły ważne persony. O rodzinie Nortonów można było powiedzieć, że należą do klasy średniej. Może nie byli tak bogaci, jak pozostali z towarzystwa, którego członkiem za wszelką cenę chciała być Margaret. Dlatego tym bardziej cieszyła ją sympatia Scotta, gdyż poniekąd była ona dla niej dużym wyróżnieniem.

– Czym się pan zajmuje? – zagadnął Douglas między kolejnymi kęsami.

Matthew nic jednak nie odpowiedział, wobec tego Elizabeth podjęła rozmowę za niego. Wiedziała, że wujaszek bywa piekielnie nieśmiały.

– Wuj ma warsztat tkacki. Najstarszy działający w Greenfield!

Nagle doktor zrozumiał, czemu jego pracownica tak świetnie odnajdywała się w dzielnicy robotniczej położonej po drugiej stronie rzeki. Musiała tam często bywać z uwagi na pana Nortona.

– Jeszcze działający – wtrąciła ciotka, a jej twarz nagle spochmurniała. – Catwright wyrządził nam wszystkim ogromną szkodę.

– A to dlaczego? – zdziwił się Douglas. – Przecież krosna mechanicznie znacznie usprawniają pracę i pozwalają na pewne oszczędności.

– Ale pan Norton nie chce ich kupić!

– Jedno krosno mechaniczne może zastąpić pracę nawet czterdziestu ludzi. – Lizzy poczuła się w obowiązku bronić wujka, który wciąż milczał, posępnie pochylając się nad talerzem.

– Właśnie! – zawtórowała jej Margaret, nie rozumiejąc prawdziwego znaczenia słów bratanicy. – Matthew swoją dobrocią doprowadzi nas do ruiny!

– A co mam zrobić? Pozbawić tych czterdziestu pracowników chleba, a może i dachu nad głową? – Norton w końcu postanowił się odezwać.

Jego głos był tak przeraźliwie smutny, że wszyscy natychmiast zamilkli. Nikt nie wiedział, cóż na to odpowiedzieć, by nie wyjść na personę pozbawioną serca. Powszechnie było wiadomo, że interesy nie są dla dobrych ludzi. Czasem, żeby zapewnić sobie lepszy zysk, trzeba było pozbawić go kogoś innego, a takie zachowanie nie leżało w naturze Matthew.

Po skończonym posiłku pan Norton bez słowa wstał od stołu i udał się w tylko sobie znanym kierunku, z trudem posuwając nogami do przodu.

– Kochany, a ty dokąd? – zapytała żona, obawiając się, że Douglas odbierze jego zachowanie za dyshonor.

Matthew tylko machnął ręką, zbywając Margaret. Nie minęła chwila, a wrócił z karafką wypełnioną jakimś trunkiem i czterema kieliszkami o krótkich nóżkach i szerokim dnie, które zwężały się ku górze.

– Matthew, ty stary psotniku! – zaśmiała się pani Norton.

Pan Norton ustawił przed wszystkimi kieliszki i wypełnił je po brzegi alkoholem.

– Nalewka własnej roboty – powiedział z dumą.

Lizzy nie raz już jej próbowała, ale nigdy przy cioci. Czasami z wujem chowali się na strychu i tam konsumowali trunek. Panna spojrzała badawczo na Margaret, ale ta zbyt była wpatrzona w Douglasa, dlatego bez skrępowania pociągnęła łyczek.

Twarz Matthew wyrażała pewne zdenerwowanie. On także z uwagą wpatrywał się w gościa, gdy ten unosił kieliszek do ust. Oczekiwanie na reakcję doktora tak mu się dłużyło, że aż zaczął wykręcać nerwowo dłonie.

Douglas początkowo upił drobny łyczek, ale gdy poczuł niebywałą rozkosz, na raz opróżnił całą zawartość kieliszka.

Pan Norton zaśmiał się w głos. Z uciechy aż klasnął w dłonie. Wielu gości krzywiło się przy konsumpcji, ale nie doktor Scott, który przez wuja został uznany za porządnego człowieka.

– Wyśmienite. Musi mi pan pewnego dnia zdradzić przepis! – zawołał Douglas.

Matthew przysiadł przy doktorze i z zapałem zaczął mu opisywać cały proces produkcji, którego sekretem były owoce z zaufanego źródła. Douglas nawet na odchodne dostał buteleczkę do domu.

Ciocia Norton z czułością pożegnała doktora i od razu zaprosiła go na kolejny obiad. Scott bardzo ucieszył się tą propozycją. Tęskno mu było do domowej atmosfery i ciepła. Nie spodziewał się, że może go tyle otrzymać od obcych ludzi.

Nawet Lizzy była całkiem zadowolona z przebiegu spotkania. Zdecydowała, że odprowadzi kawałek Douglasa.

– Dziękuję – wyrzuciła z siebie, jakby długo walczyła z sobą, czy należy to powiedzieć. – Ciocia i wujek byli dzisiaj bardzo szczęśliwi.

– Ależ nie ma za co! – uśmiechnął się doktor.

Chyba pierwszy raz spojrzał na Lizzy z prawdziwą sympatią. Czasami potrafiła być znośna.

– Nie myśl jednak, że teraz będziemy przyjaciółmi – dodała panna pośpiesznie.

Mimo słów, które wypowiedziała, Elizabeth uśmiechała się łagodnie i wcale nie miała nic przeciwko doktorowi, jak to bywało wcześniej.

– Jeszcze się zaprzyjaźnimy, zobaczysz! – krzyknął Scott, gdyż już zdążył wyjść na ulicę, a panna ciągle pozostawała na schodach kamienicy.

Lizzy, słysząc jego słowa, pokręciła z niedowierzaniem głową, choć przez chwilę nawet rozważała taką możliwość. Uznała jednak, że nie będzie w stanie odpuścić Douglasowi złośliwości. Odgarnęła za ucho kosmyk blond włosów i pomachała doktorowi na pożegnanie.

– Byłbym zapomniał! Jutro masz wolne! – Scott otoczył dłońmi usta, licząc, że wtedy jego głos przedrze się przez hałas gwarnej ulicy.

– Dlaczego?! – Panna dobiegła do niego, żądając wyjaśnień.

Lubiła pracę w gabinecie doktora, nawet jeżeli tym doktorem był Douglas. Tajemnice ludzkiego ciała od zawsze ją fascynowały i gdyby urodziła się jako chłopiec, z pewnością wstąpiłaby do akademii medycznej.

– Idę kruszyć kamienie panu Appletonowi – wyjaśnił, wciąż podążając w stronę domu.

Lizzy została nieco za jego plecami, ale szybko przedarła się między przechodniami i ponownie do niego dobiegła.

– Zabierz mnie ze sobą. Na pewno ci się przydam. Proszę! – Panna położyła szczególny nacisk na ostatnie słowo, licząc, że Douglas doceni jej poświęcenie.

– Umiesz prosić! Kto by się spodziewał? – sarknął. – Przykro mi, naprawdę bym cię zabrał, ale jesteś kobietą. To zbyt intymna sprawa...

Elizabeth westchnęła ciężko i bez słowa pożegnania zawróciła do domu. Smuciło ją, że przyszło jej żyć w czasach, gdy kobietom wciąż nie wolno było tego samego, co mężczyznom.

Douglas pewnie chwycił cieniutką rurkę kateteru zwieńczoną trójramiennymi kleszczami. Zanim sprawnym ruchem wprowadził instrument do cewki moczowej Waltera, wypełnił jego pęcherz wodą, a następnie pchnął kateter dalej. Mężczyzna nawet nie drgnął, mimo że wcześniej przyjął jedynie pastylkę opium. Doktor obiecał, że ból będzie niewielki, ale w razie potrzeby zastosuje narkozę.

Scott w ciemno poruszał instrumentem, aż natrafił na coś twardego. Po omacku chwycił kamień w kleszcze. Wziął głęboki oddech, by nieco uspokoić swoje serce. Musiał za pomocą świdra korbowego rozwiercić kamień, ale istniało niebezpieczeństwo skaleczenia pęcherza. Gdy upewnił się, że instrumenty są w dobrym miejscu, przystąpił do działania. Douglas odczuł ulgę, gdy usłyszał dźwięk kruszonego kamienia, a na twarzy pacjenta wciąż nie było śladu bólu. Ponownie obrócił śrubę i wodził kateterem po pęcherzu, aż natrafił na mniejszą część, wokół której zacisnął kleszcze. Szmery ponownie doleciały do ucha doktora.

– Teraz może zaboleć – rzekł ze spokojem.

Walter jęknął cichutko, gdy Scott wyprowadzał na zewnątrz pokryty żółtawym nalotem instrument, który wymienił na nieco grubszy kateter opróżniający. W krótkim czasie Walter wydalił kilka mniejszych i większych kamieni. Jednak zabieg należało powtórzyć. Szczęśliwie pacjent przyjął dobrze tę informację i nie obawiał się ponownych operacji.

– Kiedy możemy dokończyć dzieła? – zapytał pan Appleton tak entuzjastycznie, jakby wręcz oczekiwał na zabieg.

W istocie musiał przyznać, że był bardzo zadowolony z pracy lekarza. Prawie nie odczuwał bólu, w przeciwieństwie do metod Stanlleya, któremu postanowił już nigdy nie powierzać swojego zdrowia.

– Gdy tylko gorączka pana opuści.

– Ach, rozumiem... Jak tylko postawi mnie doktor na nogi, zapraszam pana na wycieczkę po mojej fabryce – dodał po chwili zastanowienia.

– Bardzo panu dziękuję. Interesuje mnie postęp nie tylko w medycynie, ale także w technice, więc chętnie przyjmę pańską propozycję! – Douglas uśmiechnął się łagodnie do Waltera.

– Zuch chłopak! A teraz, jeśli możesz, idź powiedzieć moim dziewczynkom i Gregowi, że tatuś żyje i ma się dobrze.

Douglas posłusznie wykonał polecenie, licząc, że w przyszłości uda mu się zaskarbić większą sympatię dżentelmena. Wyszedł na korytarz, gdzie mały Greg wydawał z siebie dźwięki lokomotywy i biegał z zabawką z kąta w kąt. Emma przerażona ciszą ukryła twarz w dłoniach. Marlee i Lotta wtuliły się w matkę i razem z nią oczekiwały na wieści. Tylko Ruby się nie pojawiła, uznawszy, że ojcu nic nie grozi i więcej dobrego zrobi, gdy zajmie się sprawami jego fabryki.

– Proszę się dłużej nie martwić, wszystko się udało. Co prawda, będzie potrzebne więcej zabiegów, ale jestem dobrej myśli – Douglas uśmiechnął się pocieszająco.

Pani Appleton spojrzała na niego podejrzliwie. Była tak przekonana o swojej racji, że aż zaniemówiła, gdy usłyszała dobre wieści. Otarła rękawem łezkę spływającą po jej policzku i mocniej przyciągnęła do siebie córki. Wszystkie trzy odetchnęły z ulgą.

– Nic mi nie jest, kochana! – Głos Waltera wypadł na korytarz przez uchylone drzwi.

Był silny i nie zdradzał śladów umęczenia, wobec czego damy musiały już uwierzyć w powodzenie operacji.

– Mamo, idź do niego! – Marlee delikatnie pchnęła Emmę w plecy, by dodać jej pewności i wysłać do ojca. – Ty też, mały urwisie. Papa pewnie chce cię widzieć – zwróciła się do brata, mierzwiąc jego czuprynę.

Po chwili zarówno pani Appleton, jak i Greg zniknęli w czeluściach sypialni. Gdy tylko to się stało, Lotta wystrzeliła niczym proca ze swojego miejsca i zarzuciła drobne rączki na szyję doktora.

– Dziękuję! Tak bardzo ci dziękuję!

– Ależ nie ma za co... – odpowiedział Douglas niepewnie.

Gest panny sprawił, że zrobiło mu się cieplej na sercu. Dla takich chwil postanowił zostać lekarzem. Chciał ratować ludzkie życie, przywracać nadzieję, walczyć z samym Bogiem, choć nigdy się za niego nie uważał. Wiedział, że ze swoimi umiejętnościami może znacznie więcej. Społeczeństwo w końcu musiało pojąć, że medycyna się zmienia i także podąża z duchem czasu. Douglas obrał sobie za cel udowodnienie tego. Pragnął zmienić świat, choć przyszło mu się zmierzyć na początku swojej drogi z Greenfield.

Napełniony nową motywacją, niepewnie położył dłoń na talii Lotty i delikatnie ją do siebie przyciągnął. Panna zadrżała pod jego dotykiem, jednak nie próbowała się wyswobodzić z objęcia. Zastygli tak przez chwilę, a na ich twarzach zagościły promienne uśmiechy.

– Udaję, że tego nie widzę – zachichotała Marlee. – Chyba marna ze mnie przyzwoitka. Jak już skończycie, mam nadzieję, że spędzisz z nami jeszcze chwilę, Douglasie, i dasz zaprosić się na herbatkę.

Panna speszyła się okrutnie. Nawet Scott poczuł się onieśmielony, choć miał już pewne doświadczenie z kobietami. Oboje od siebie odskoczyli niczym oparzeni i posłali pani Blythe niewinne spojrzenia.

Cała trójka przeszła do bawialni, gdzie Douglas i Lotta zajęli miejsca na sofce, zaś Marlee wybrała rozłożysty fotel. Scott ciągle posyłał jej ukradkowe spojrzenia, gdy nieznacznie przysuwał swoją dłoń w kierunku siostry damy. Pani Blythe zdawała się tym zupełnie nie przejmować i wesoło rozprawiała o pewnej zabawnej sytuacji, która niedawno jej się przytrafiła.

Lotta delikatnie się uśmiechała, by nie urazić swojej siostry, jednak jej dziewczęce serduszko drżało z ekscytacji. Już niemal czuła na swojej dłoni dotyk Douglasa. Jej oddech przyspieszył, oczekując, aż ich palce się złączą.

Marlee musiała w końcu zauważyć, że para nie zwraca na nią większej uwagi. Uśmiechnęła się pod nosem, przypominając sobie, jak jeszcze całkiem niedawno sama łaknęła choćby króciutkiej chwili spędzonej z Anthonym. Aż łezka zakręciła jej się w oku z tęsknoty za mężem, którego nie widziała już od kilku miesięcy. Mężczyzna nawet nie poznał ich synka, ale może to nawet lepiej. Z pewnością byłby zawiedziony, gdyby się dowiedział, jak mierną matką jest jego żona.

Marlee coraz częściej pragnęła wrócić do czasów, gdy była panną i mogła bawić się swoimi laleczkami, tworzyć prowizoryczną scenę i występować dla rodziców. Wszystko było dużo łatwiejsze, zanim zadebiutowała na salonach. Mogła garbić się do woli, nikt nie kazał jej sznurować tych okropnych gorsetów, a na krańcach jej warkoczy powiewały różowe kokardki. Po chwili jednak skarciła się za te myśli. Nie mogłaby już żyć bez Anthony'ego, przelotnych pocałunków, które skradał, gdy akurat nikt nie patrzył i tych pełnych namiętności, kiedy zostawali sami. Jedyne czego nie chciała to bycia żoną i matką. Wciąż nie dojrzała do nowych obowiązków, które tak ją teraz przytłoczyły. Czuła, że stała się potworem. Szczerze kochała męża i syna, ale najchętniej by się ich wyrzekła i uciekła w pogoń za niespełnionymi marzeniami. Pani Blythe jednak źle oceniła samą siebie. Nie była potworem, a dziewczynką, która nie zdążyła dorosnąć do nowej roli.

– Pójdę do Alexandra – oznajmiła, szybko wstając z fotela.

Dama przez własne doświadczenia zaczynała spoglądać na siostrę z pewnym niepokojem. Ona też była młodziutka. Nie mogła jednak jej niczego zabronić, wręcz chciała pomóc i dać jej wszystko, o czym pani Blythe sama jeszcze niedawno marzyła.

– Tylko bądźcie grzeczni! – zachichotała i odeszła.

Nieco zalękniona zajrzała przez szparę do pokoju dziecinnego. Na środku pomieszczenia zauważyła kołyskę, którą sama kilka miesięcy wcześniej wybierała, i piastunkę pochylającą się nad meblem. Marlee westchnęła ciężko i drżącą dłonią pchnęła drzwi.

– Możesz odejść.

Pani Blythe skrzywiła się na dźwięk swojego głosu. Był on słodki, wręcz dziecinny, a nie surowy i przepełniony chłodem. Obawiała się, że nawet służba nie będzie traktowała jej poważnie. Nie to, co Ruby... Ta w kilka dni poskromiła podwładnych i współpracowników ojca, by zająć jego miejsce na czele fabryki w czasie, gdy pan Appleton był niedysponowany.

– Witaj, synku – powiedziała z czułością.

Niepewnie zbliżyła palec do malutkiej dłoni chłopca i z ogromnym przejęciem zdecydowała się ją pogładzić. Uśmiechnęła się z ulgą, gdy spostrzegła, że nie zrobiła żadnej krzywdy Alexandrowi, a malec obdarzył ją uroczą minką. Wolną dłonią podsunęła mu pod główkę szmacianego misia, do którego chłopiec natychmiast się wtulił.

Nagle na jego twarzyczce pojawił się smutny grymas, a po chwili Alex wybuchnął płaczem. Jego policzki całe poczerwieniały, a usta rozwarte w krzyku odsłaniały bezzębne dziąsła.

Marlee odskoczyła od kołyski. Jej przerażony wzrok krążył między synem a drzwiami. Miała nadzieję na rychły powrót piastunki, ale ta jak na złość się nie pojawiała. Pechowym zrządzeniem losu to Ruby akurat przechodziła przez korytarz, a gdy usłyszała płacz, zajrzała do pokoju dziecinnego.

– Dlaczego go nie ponosisz? – zapytała, gdy spostrzegła, że Marlee jest obojętna na łzy syna.

– Skoro płacze, to pewnie jest głodny – odpowiedziała pani Blythe dumna z wiedzy, jaką posiadła ostatnim razem. – Helene na pewno to słyszy i zaraz do niego przyjdzie.

– Dzieci poza jedzeniem potrzebują też miłości.

Ton Ruby był karcący, a jej spojrzenie surowe, co nie umknęło uwadze Marlee. Naraz zalała ją fala złości, ale i rozpaczy. Czuła, że jej siostra lepiej radzi sobie z macierzyństwem, choć nigdy matką nie została.

Madame Lefroy pochyliła się nad kołyską i już wyciągała rączki, by porwać w nie chłopca, kiedy siostra ją powstrzymała.

– Przecież ty nie masz dzieci, skąd niby umiesz go wziąć na ręce... Jeszcze zrobisz mu krzywdę! – jęknęła prawdziwie wystraszona.

– Marlee, to tylko dziecko. Ma teraz ciągle tak płakać?

Gdy Ruby ponownie nachyliła się nad kołyską, kwilenie ucichło, a twarz Alexa posiniała. Chłopiec zachłysnął się i z trudem łapał oddech. Jego matka nie wiedziała, co czynić. W pokoju była sama z siostrą, a chłopiec siniał coraz bardziej. Nie chciała go stracić. Na szczęście Ruby zachowała więcej zimnej krwi. Szybko wyciągnęła Alexandra z kołyski i delikatnie postukała plecy chłopca, aż w końcu z jego piersi wydał się przeraźliwy ryk. Obie damy odetchnęły z ulgą.

– Dziękuję – szepnęła pani Blythe.

Ruby nic nie odpowiedziała. Skupiła się na dziecku, które kołysała w swoich ramionach, aż chłopiec się uspokoił i znów był rozkosznym maluchem.

– Widzisz, to nie jest trudne – rzuciła z wyższością w głosie.

– Dlaczego jesteś taka wyniosła? – Tym razem to ton Marlee był pełen pretensji.

Dama spoglądała na siostrę z zazdrością. Wszystko jej wychodziło. Nawet lepiej dbała o syna Marlee niż ona sama.

– Nie jestem wyniosła.

– Zgorzkniała?

– Może trochę – Ruby uśmiechnęła się pod nosem.

Ciągle wpatrzona była w siostrzeńca, gdyż próbowała uniknąć skrzyżowania spojrzenia z siostrą. Obawiała się, że mur, który wybudowała runie, a Marlee w jej oczach zobaczy prawdę.

– Dlaczego?

– Taki już mam charakter – skłamała. Ruby dobrze wiedziała, że to nie chodzi o jej cechy, a doświadczenia, które ją ukształtowały. – Nie wszyscy mają takie cudowne życie jak ty.

– Miałam szczęście, że zakochałam się we właściwej osobie.

– Miałaś szczęście, że pozwolono ci ją kochać – odparowała madame Lefroy nieco ostrzej, niż zamierzała.

Szybko odłożyła chłopca do kołyski i bez słowa opuściła pokój, pozostawiając Marlee w osłupieniu. Dama nie domyślała się, cóż mogły znaczyć słowa jej siostry. Przecież miała wszystko! Rodzice wysłali ją do Paryża, gdzie z pewnością wiodło jej się świetnie. Mogła podziwiać piękno stolicy, odwiedzać Luwr i odziewać się w wytworne suknie, w dodatku wyszła za piekielnie bogatego człowieka. Może jednak gorycz w jej głosie świadczyła o tym, że nie wszystko w jej życiu było idealne? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top