2.3
Doktor Calleb z samego rana przybył do domostwa Appletonów. Po krótkiej rozmowie z Walterem uznał, że przyczyną jego bólów są kamienie zalegające w pęcherzu moczowym. Wobec tego medyk wrócił do pacjenta następnego dnia wyposażony w liczne instrumenty. Gdy przemierzał wąski korytarz, przyrządy głośno obijały się o siebie w torbie. Metaliczny dźwięk przypominał łańcuchy ciągnięte przez upiorną zjawę, o jakich słyszało się w opowieściach, mających przestraszyć dzieci. Appletonowi zdawało się, że był prowadzony na śmierć. Doktor Calleb wyglądem niewiele różnił się od kata. Wrażenie to potęgowały córki i żona z minami cierpiętnic, które kroczyły w ciszy za mężczyznami. Damy zatrzymały się przed drzwiami sypialni. Dalej panowie poszli już sami.
Promienie słońca nieśmiało wpadały przez wąskie okno na korytarz. Lotta wyciągnęła przed siebie rękę, umieszczając ją w świetlnej smudze. Przyjemne ciepło rozgrzewało jej przeraźliwie chłodne dłonie. Tak bardzo bała się o ojca. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, co by się z nią stało, gdyby jej kochany papa umarł.
Nowe zmartwienie całkowicie pochłaniało jej myśli, odsuwając je od doktora Scotta. Po feralnym spacerze nie mogła spać. Całą noc płakała w poduszkę. W końcu jej smutek zastąpiła złość. Ostatecznie całkiem nieoczekiwanie pojawił się marazm. Panna postanowiła za radą siostry dłużej nie zadręczać się Douglasem, gdyż najwidoczniej nie był jej pisany. Niestety utrata zainteresowania mężczyzną odebrała Lottcie chęci do wszystkiego. Nie miała ochoty nawet grać na pianinie. Wcześniej myśli o doktorze pochłaniały jej cały wolny czas, którego nagle zrobiło się zbyt dużo. Jednak nie miała wielu pomysłów, co z nim zrobić i zwyczajnie snuła się smutna po domu.
Marlee była równie zaniepokojona. Martwiła się apatią, która ogarnęła Lottę nawet bardziej niż chorobą ojca. Przysiadła z tej zgryzoty na podłodze, a kolana podciągnęła pod brodę. Jej spódnica uniosła się do góry, odsłaniając kostki damy, przez co upodobniła się do dziewczynki, którą jeszcze niedawno była. Brakowało jej tylko dwóch warkoczyków, beztrosko opadających na ramiona i kolorowych kokardek. Emma pewnie skarciłaby córkę, ale była zbyt przejęta.
Twarz matrony pobladła ze zdenerwowania. Ciągle przykładała ucho do drewnianych drzwi w nadziei, że coś posłyszy. Dama niemal odchodziła od zmysłów. Małżeństwo z Walterem nie zawsze było dla niej łatwe, ale przeżyli ze sobą wiele lat. Emma kochała męża, mimo że jej miłość bywała nieodwzajemniona. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby zostać wdową. Była pewna, że nie poradziłaby sobie z domem i fabryką. Lotta wciąż pozostawała niezamężna, a Greg był zbyt młody, by przejąć interesy po ojcu.
Tylko Ruby wydawała się niewzruszona. Podpierała jedną ze ścian z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Wodziła nerwowym spojrzeniem to na siostry, to na matkę, jednak nie kwapiła się, by dodać im otuchy. Życie nauczyło ją, by zachowywać spokój w każdej sytuacji. Poza tym wierzyła, że złego diabli nie biorą i ojciec ma przed sobą jeszcze długie życie. Właściwie uważała swoją obecność przed pokojem za bezcelową, ale nieładnie by to wyglądało, gdyby odeszła. Wobec tego niezadowolona wydęła usta i ze znużeniem bawiła się pierścionkami lśniącymi na jej palcach. Próby przypodobania się rodzinie i tak zostały źle odebrane. Lotta i Marlee zgodnie twierdziły, że Ruby zbyt mało się przejmuje i z pewnością czeka na śmierć ojczulka.
Siostry wciąż nie znalazły wspólnego języka. Nieustannie mijały się w bawialni, jadalni czy ogrodzie, jednak każdorazowe pojawienie się madame Lefroy powodowało, że rozmowy dziewcząt cichły. Lotta i Marlee zwykły spędzać czas jedynie w swoim towarzystwie. Często wymykały się z domu, by uniknąć Ruby. Dama czuła się niczym intruz. Z każdym dniem narastała w niej złość na siostry, które w myślach nazywała niewdzięcznicami.
Tymczasem wewnątrz pokoju doktor Calleb zarzucił na ramiona fartuch sztywny od krwi i ropy. Wallter przełknął ciężko ślinę. Gdy ujrzał czerwone i żółtawe plamy, miał ochotę uciec i już do końca życia męczyć się z bólem. Stanley jednak położył dłoń na jego barku, jakby zrozumiał zamiary pana Appletona i chciał go powstrzymać.
– Czy podasz mi znieczulenie? – jęknął żałośnie, gdyż strach zacisnął mu krtań.
– Walterze, nie daj się mamić tymi bajeczkami. Narkoza to bujda!
Calleb wyciągnął z torby gruby, metalowy kateter, na którym wciąż widoczne były ślady zaschniętej krwi. Doktor przetarł instrument rękawem i polecił pacjentowi przebranie się w koszulę nocną.
Walter ze zgrozą spoglądał na przyrząd dzierżony przez Stanleya. Nie mógł sobie wyobrazić, do czego służy tak duże narzędzie, gdyż nie widział naturalnych otworów, które by je zmieściło. Dłonie drżały mu tak bardzo, że z trudem rozpiął guziki swojej kamizelki. Najchętniej odłożyłby badanie, ale było na to zbyt późno. Doktor już i tak zgromił go spojrzeniem, gdy spostrzegł, że pacjent ociąga się przy zmianie stroju.
– Nawet nie poczujesz – uśmiechnął się nieco złowieszczo Calleb i powolnym krokiem zaczął zbliżać się do pacjenta, jakby był on płochą zwierzyną.
Pan Appleton przymknął powieki i w myślach zaczął odmawiać wszystkie znane mu modlitwy. Nagle poczuł zimną rękę, którą doktor oparł na jego podbrzuszu. To uczucie nie wydawało mu się tak straszne i Walter zaczynał wierzyć, że może przetrwa badanie. Jednak po chwili jego ciało przeszedł rozdzierający ból. Zaniechał modlitwy, a w jej miejsce zaczął rzucać pod nosem przekleństwami, które milkły tylko wtedy, gdy mężczyzna wydawał z siebie przeraźliwe jęki.
Doktor z całej siły wepchnął kateter przez cewkę moczową do pęcherza. Wolną dłonią mocno uderzył w podbrzusze pacjenta. Nacisk był niezwykle bolesny i już nie zelżał do końca badania.
Stanley dość niezgrabnie poruszał kateterem w pęcherzu Waltera, próbując wyczuć kamienie. Fakt, że Appleton dziko miotał się przy każdym jego ruchu, wcale nie ułatwiał mu zadania. W końcu wyczuł kilka twardych fragmentów i po niespełna półgodzinnej męczarni postanowił zakończyć badanie.
Wyciągnął instrument z cewki bez żadnej finezji, ale panu Appletonowi było to już obojętne. Miał wrażenie, że całe jego trzewia zostały rozerwane na strzępy. Ból tak go wymęczył, że nie był w stanie nawet drgnąć.
Cisza, która nastała po tak długich jękach, zadziwiła panie. Serce Emmy stanęło, gdy głos męża ucichł. Pewna, że Walter wyzionął ducha, ze łzami w oczach nacisnęła klamkę i wpadła do pokoju, a za nią równie przestraszone córki.
Gdy ujrzała Waltera zlanego potem, ale wciąż żywego, odetchnęła z ulgą. Przysiadła obok niego na łóżku i z czułością pogładziła mokrą czuprynę. Lotta i Marlee przyklęknęły przy ojcu i zaczęły obsypywać pocałunkami jego dłoń.
– Papo, kochany! Jak dobrze, że żyjesz!
Ruby tylko przelotnie spojrzała na ojca. Skrzywiła się, gdy ujrzała jego tłuste nogi zwisające z łóżka i ogromny brzuch, który wydawał się większy nieskryty pod stosowną odzieżą.
– Co z nim, doktorze? – zapytała swoim głębokim głosem na dźwięk, którego nawet Calleba przeszły dreszcze.
– Sądzę, że pani ojciec ma w pęcherzu trzy kamienie. Jeden wydaje się dość mały, możliwe, że uda się go wydalić naturalnie. Jednak dwa większe trzeba wyciąć.
– Wyciąć? – wrzasnął Walter, który niespodziewanie znalazł w sobie siłę, by poderwać się z łóżka. Po chwili jednak poczuł palący ból, a strużka krwi spłynęła mu po nodze. Widząc to, zaczął odczuwać duszności i po chwili znów ciężko opadł na materac.
– Jak to ma wyglądać, doktorze? – Emma z trudem przełknęła ślinę, oczekując na odpowiedź.
Stanley przetarł brudną szmatką skrwawiony kateter, zanim odłożył go do torby. Niepewnie spojrzał na pannę Lottę i panią Blythe. Dziewczęta wydawały mu się młodziutkie i delikatnie, więc nie był pewien czy to, co ma zamiar powiedzieć, było przeznaczone dla ich uszu.
– Proszę mówić – zachęciła Ruby, widząc wahanie medyka. Ona nie przejmowała się tak siostrami, jak Calleb, a sama nie obawiała się o własne nerwy. Po latach małżeństwa była już gotowa na wszystko.
– Będę musiał ponownie wprowadzić sondę do pęcherza, a potem wbiję nóż w krocze Waltera i powiększę rozcięcie w kierunku kateteru. Trzeba otworzyć cewkę moczową, ale nie można przy tym naruszyć pęcherza, prostaty i zwieraczy. Później muszę umieścić odpowiednie instrumenty rozciągające ranę i spróbuję wyjąć obcęgami kamienie.
– Idź stąd, diable! Ty się nazywałeś moim przyjacielem? – krzyknął Appleton.
Jego ciało całe zadrżało, gdy usłyszał, co go czeka. Nie miał ponownie zamiaru przechodzić tego piekła, a Calleba nie chciał widzieć na oczy.
– Spokojnie, mój drogi. – Emma położyła dłoń na ramieniu męża, choć sama była blada ze strachu. – Czy to bardzo niebezpieczny zabieg?
– Najważniejsze to nie naruszyć otrzewnej, bo inaczej śmierć jest więcej niż pewna – rzucił beztrosko. – Być może trzeba będzie kilka razy go powtórzyć. Pierwsza sesja może odbyć się dopiero, jak Walterowi miną ciepłoty.
– Przecież ja nie mam gorączki! – wysyczał mężczyzna, patrząc wściekle na lekarza. Jeszcze chwila, a był gotów rzucić się na niego, uprzednio porywając ciężki lichtarz ze stoliczka.
– Niebawem to się zmieni... tak się dzieje po badaniu.
– Doktor Scott przynajmniej umył ręce, żebym nie miała gorączki po porodzie – wtrąciła nieśmiało Marlee, wzdrygając się na wspomnienie tamtego dnia.
– Szarlatan! – burknął Stanley.
– Sam jesteś szarlatanem! Lepiej stąd wyjdź, nim złamię ci nos, Calleb.
– Spokojnie, Walter... – Pani Appleton głaskała ramię męża, ale wiedziała, że doktor musi zniknąć, by jej małżonek spuścił z tonu. – Dziękujemy, Stanley, ktoś wskaże ci drogę do wyjścia.
Mężczyzna skłonił się, a na jego twarz wpełzł złośliwy uśmieszek. Cieszył się z sowitej zapłaty, jaką otrzymał przed zabiegiem, która w pełni mu wynagradzała przykre zachowanie przyjaciela. Jednocześnie był pewien, że Walter prędzej czy później ponownie do niego trafi.
Marlee spuściła wzrok, a dłonie zacisnęła na delikatnym materiale sukienki. Kilka razy jej usteczka rozchylały się, jakby chciała coś rzec, jednak się powstrzymywała. Westchnęła ciężko i przepraszająco spojrzała na Lottę.
– Wiem siostrzyczko, że już nie lubimy doktora Scotta, ale uważam, że powinniśmy poprosić go o pomoc. Sami widzieliście, jak dobrze się mną zajął.
Panna Appleton zacisnęła wargi w cienką kreskę. Wolałaby nie widzieć teraz Douglasa. Obawiała się, że jej dziewczęce serduszko jest w dużym niebezpieczeństwie i wystarczy jedno spojrzenie na medyka, by wybaczyła mu wszystkie przewiny. On jednak myślał o niej straszne rzeczy i z pewnością nie będzie chciał spotykać się z kobietą, która w jego mniemaniu oczerniła go na łamach prasy, a tego Lotta by nie przeżyła. Mimo to zdrowie ojca było dla niej najważniejsze i dla niego mogłaby poświęcić nawet swoje uczucia.
– Nie mam nic przeciwko – wydukała nieśmiało. – Jeżeli doktor tylko zgodzi się przyjść...
– A dlaczego miałby się nie zgodzić? – podjął Walter. – Zapłacę mu odpowiednią sumkę.
– Ja się nie zgadzam! Jakiś młodzik nie będzie leczył mojego męża. Poza tym, czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego doktor Scott stracił waszą sympatię, moje drogie? W czymś wam uchybił? – Emma posłała surowe spojrzenie córkom.
Dziewczęta w jednej chwili pobladły. Żadna z nich nie chciała, by matka poznała uczucia Lotty. Gdyby tylko wiedziała, co zaszło między nią a Douglasem, z pewnością przez co najmniej tydzień chodziłaby za córkami i powtarzała, że od początku miała rację. Szczęśliwie Walter wybawił dziewczęta od odpowiedzi.
– Nie dam się dotknąć Callebowi, choćby piekło miało mnie pochłonąć! Albo przyjdzie tu doktor Scott, albo nie zamierzam się leczyć.
Emma spojrzała na męża z litością. Po badaniu wyglądał niezwykle mizernie, a jego głosik był tak cieniutki, jak nigdy dotąd. Ledwo łapał oddech między kolejnymi słowami. Dama nie mogła dopuścić, by dłużej cierpiał. Wobec tego i tym razem musiała się ugiąć.
– Dobrze, poślemy po niego... – westchnęła zrezygnowana. – Ale to ostatni raz!
Następnego ranka Douglas zjawił się w rezydencji Appletonów. Musiał przyznać, że czyni to z pewnym wstydem, gdyż nie wiedział, jak będzie mógł spojrzeć Lottcie w oczy. Chciał przeprosić pannę, ale strach przed spotkaniem nieustannie go paraliżował. Najchętniej posłałby jej bukiecik z liścikiem. Zazwyczaj podrzucał jakiś swojej matce, gdy obawiał się konfrontacji z nią, ale takie zachowanie przystoi dziecku. Scott był już mężczyzną, w dodatku poważnym doktorem i tak powinien się zachowywać.
W holu służący odebrał od Scotta okrycie. Do jego uszu od razu doleciała melodia wygrywana na fortepianie, która na korytarz wpadała przez uchylone drzwi bawialni. Douglas niepewnie zakradł się w tamtym kierunku. Jednak, gdy bladoniebieska sukienka Lotty mignęła mu przed oczami, usłyszał chrząknięcie.
Pani Appleton z niechęcią spoglądała na doktora, którego obecność w swoim domu uważała za boską karę. Przymrużonymi oczami obserwowała, jak młodzieniec odsuwa się od drzwi, a jego twarz przybiera czerwony kolor.
– Proszę za mną – niemal warknęła.
Postanowiła czym prędzej poprowadzić Scotta do męża, by zbytnio nie przeciągać jego wizyty. Emmie zależało, żeby doktor zniknął z jej domu jak najszybciej.
Na czoło Douglasa zdążyły wpłynąć krople potu, które nieelegancko wytarł w rękaw, gdy pani domu zostawiła go za swoimi plecami. Tym sposobem stracił damę z oczu, przez co wystraszył się jeszcze bardziej. Szybko ruszył w niemal szaleńczy pościg za nią. Ta jednak oczekiwała go na piętrze z założonymi rękami i już bez większych problemów dotarli do sypialni.
Promienie słoneczne padały na zroszone potem czoło Waltera, który leżał na ogromnym łożu przykryty pierzyną niemal pod samą szyję. Mimo to mężczyzna dygotał, a jego poliki przybrały bordowy kolor.
– Ciepłoty? Kiedy się zaczęły?
Douglas podszedł do pacjenta i dla pewności przyłożył dłoń do czoła Waltera, które rzeczywiście było rozpalone.
– Niecałą godzinę po badaniu – odpowiedziała pospiesznie pani Appleton.
– Ten stary diabeł coś sknocił! Boli jeszcze bardziej niż wcześniej – wysyczał przez zaciśnięte zęby Walter.
– Obawiam się, że to normalne.
– Miałam rację, doktor Calleb to świetny specjalista!
– To nie znaczy, że ja nie potrafię lepiej – powiedział Douglas z wyższością w głosie.
Jego ton bardzo nie spodobał się Emmie, jednak jej mąż był zadowolony. Tym razem to on triumfował nad żoną. Jednocześnie miał nadzieję, że istnieje metoda, która ochroni go od ponownego przechodzenia tego piekła.
– Jest w Paryżu człowiek o imieniu Jean Civiale. Odwiedziłem go pewnego razu podczas przerwy letniej w szpitalu Necker. Przyznaję, że lekarz z niego wybitny. Opracował on metodę kruszenia kamieni, zamiast ich wycinania. Mógłbym spróbować użyć jej, by panu pomóc.
– Czy to boli?
– Nawet bez znieczulenia zabieg jest prawie bezbolesny. Z pewnością to, co pan poczuje, jest niczym w porównaniu z barbarzyńskimi metodami doktora Calleba.
– Czy pan powiedział „spróbuję"? – wtrąciła zaniepokojona Emma, która przysiadła przy mężu i z czułością gładziła jego dłoń.
– Sam jeszcze nigdy nie wykonywałem tego zabiegu, ale zapewniam, że jestem świetnie przygotowany. Mam odpowiedni instrument skonstruowany przez samego Civiale'a.
– Kochany, nie możesz oddać się w ręce tego młodzika – zawyrokowała dama. – Sam przyznał, że nie posiada żadnego doświadczenia.
– Przepraszam, ale chciałem tylko wtrącić, że tytułu doktora nie dostaje się za nic.
Douglas uśmiechnął się szeroko i z dumnie uniesionym podbródkiem posłał triumfalne spojrzenie pani Appleton. Kąciki ust Waltera także nieco drgnęły ku górze. Lubił osoby, które znają swoją wartość i nie boją się tego manifestować. Postawa Scotta, choć nieco złośliwa, bardzo mu imponowała. W dodatku młodzieniec nie miał oporów przed sprzeciwieniem się jego żonie, która aż kipiała z gniewu.
– Chcę spróbować i nie masz w tej kwestii nic do gadania, moja droga. Kiedy pan może wykonać zabieg?
– Będę mógł przystąpić do działania, dopiero gdy minie gorączka. Proszę kogoś po mnie wówczas posłać.
– Świetnie, doktorze! Bardzo panu dziękuję!
Walter z trudem usiadł. Ból w podbrzuszu ciągle nie dawał mu spokoju, a i ciepłoty bardzo go wymęczyły, jednak uznał, że Scott zasłużył na uściśnięcie ręki.
– Czy to już wszystko?
– Tak, doktorze. Odprowadzę pana do drzwi – westchnęła Emma.
Od dawna miała poczucie, że w tej rodzinie nikt nie liczy się z jej zdaniem. Jednak teraz czuła się upokorzona bardziej niż zwykle, gdyż młody doktor był tego świadkiem. Zrezygnowana puściła mężowską dłoń i podźwignęła się z łóżka.
– Ależ proszę się nie kłopotać! – krzyknął Douglas nieco zbyt nerwowo.
Scott obawiał się, że dama doprowadzi go wprost do drzwi i nie da mu okazji, by mógł pomówić z Lottą. Uśmiechnął się głupawo i posłał pani Appleton niewinne spojrzenie, licząc, że w ten sposób zatuszuje swoją zbyt żywiołową reakcję.
– Z pewnością musicie państwo ze sobą pomówić, a ja nie chciałbym tego utrudniać – dodał.
– Oczywiście, proszę iść – odpowiedział za żonę Walter, domyślając się, że doktor wolałby uniknąć towarzystwa damy.
Douglas z szybkością procy opuścił pomieszczenie. Zbiegł po schodach i ponownie dotarł przed drzwi bawialni, zza których wciąż dochodziła ta sama melodia.
Po drugiej stronie niezmordowana Lotta od rana ćwiczyła. Jej nabrzmiałe palce z coraz większym bólem sunęły po klawiaturze. Panna nie mogła się jednak poddać, mimo ogromnego zmęczenia. Wciąż w jej serduszku tliła się nadzieja na wielką karierę, więc musiała grać perfekcyjnie. Za każdym razem, gdy usłyszała jeden fałszywy dźwięk, krzywiła się i zaczynała utwór od początku. Właściwie ręce odrywała od fortepianu tylko po to, by schować za uchem kosmyki niesfornie opadające na jej twarz, która z wysiłku przybrała purpurowy kolor.
Wszystkiemu z fotela ustawionego po drugiej stronie bawialni przyglądała się Ruby. Dama miała już dość hałasów. Gdyby jeszcze siostra zmieniała melodię, mogłaby znieść jej artystyczne popisy. W tej jednak sytuacji odczuwała jedynie znużenie.
Ruby nic nie podobało się w tym domu. Niebieskie obicia sofek i foteli jej zdaniem ani trochę nie pasowały do czerwonego dywanu, podobnie kwieciste zasłony. Złote ramy obrazów z pewnością miały świadczyć o zamożności, ale Ruby uważała, że wyglądają one nieco groteskowo w tym pomieszczeniu. Jedynie bieluśkie ściany i drewniane stoliczki prezentowały się dobrze.
Madame Lefroy równie złe zdanie miała o siostrach. Dziewczęta dały jej się poznać jako przesadnie dziecinne, głupiutkie osóbki. Ciągle chichotały po kątach, mimo że powinny już cechować się pewną powagą. Może ich zachowanie nie raziłoby tak Ruby, gdyby rozmowy sióstr nie milkły, kiedy ta pojawiała się w pobliżu, zaś Lotta i Marlee nie odnosiły się do niej z dystansem. Obecnie nie potrafiła na nie spojrzeć bez odrazy. Obie żyły swoimi ckliwymi marzeniami, jakby zapomniały, co winno być celem w życiu kobiety. O ile Lottę mogła jeszcze zrozumieć, tak zachowania Marlee pojąć nie potrafiła.
Pani Blythe za każdym razem, gdy do jej uszu dolatywał płacz syna, dziwnie zamierała w bezruchu, niczym sparaliżowana. Nie kwapiła się do opieki nad malcem. Czasem tylko przyglądała mu się z bezpiecznej odległości, jak gdyby chłopiec był muzealnym eksponatem lub kolejną laleczką w jej kolekcji. Zamiast poświęcić mu nieco uwagi, Marlee przesiadywała w bawialni i czytała kolejne dramaty. Dziś w jednej dłoni dzierżyła Śluby Miłosne, zaś drugą przykładała do piersi w rozpaczliwym geście. Udawała, że jest aktorką grającą Agatę.
Twarz Marlee wykrzywiała się w najróżniejsze miny od łagodnego uśmiechu po pełen bólu wyraz, a wszystko to przy cichych westchnieniach, co chwilami wyglądało przekomicznie. Dama, mimo że była mężatką i matką, wciąż nie porzuciła swojej pasji. Gdzieś wewnątrz niej ciągle tliła się nadzieja, że zostanie sławną aktorką. Większość jej życia przypominała historię niczym z książki. Rodzina po latach nędzy znacznie się wzbogaciła, w Marlee zakochał się z wzajemnością odpowiednio zamożny, piekielnie przystojny mężczyzna, który do tego był wspaniałym człowiekiem. Dopiero później wszystko potoczyło się źle. Niemal w jednej chwili z dziecka musiała przeistoczyć się w kobietę. Nigdy nie czytała książki, w której bohaterka nie potrafi być żoną i matką, a jedynie biernie przygląda się swojemu synkowi, nie potrafiąc go nawet chwycić w ramiona. Dlatego Marlee wolała uciekać do innego świata, wolnego od wszystkich trosk, które spadły na głowę młodej mężatki.
Wszystkie trzy panie były równie skupione na swoich zajęciach. Gdy drzwi bawialni zaskrzypiały, a do pokoju wślizgnął się młody mężczyzna, zgodnie spojrzały w jego kierunku. Ruby uniosła z zainteresowaniem brew, domyślając się, że ma przed sobą doktora, o którym tyle szeptały jej siostry.
Lottcie natomiast serce podeszło do gardła. Spodziewała się wizyty mężczyzny, ale liczyła, że go nie spotka, jeżeli zaszyje się przy ukochanym instrumencie. Panna z całej siły próbowała zachować kamienną twarz, by nie zdradzić się ze swoimi uczuciami wobec doktora, który uprzednio je zdeptał.
Douglas poczuł się nieco zmieszany, gdy ujrzał beznamiętną minę Lotty. Może tak ją uraził, że nie było już sposobu na jej przebłaganie?
– Mozart? – zapytał niepewnie, nawiązując do granego jeszcze przed chwilą utworu.
Właściwie było to jedyne nazwisko, jakie znał. Gdzieś w odmętach pamięci zachowała się informacja, że niegdyś ojciec zaciągnął go na operę tego kompozytora i przeokropnie się na niej wynudził.
– Nie, Schubert – fuknęła panna, po czym wbiła wzrok w podłogę.
– Proszę wybaczyć mi mój nietakt. – Douglas ciężko przełknął ślinę. – Nie przywitałem się.
Marlee jako starsza wzięła na siebie obowiązek przedstawienia Ruby i Douglasowi, choć uczyniła to niechętnie z uwagi na paskudne zachowanie mężczyzny.
– Proszę poznać naszą siostrę, madame Lefroy. Ruby, to doktor Scott – wyrecytowała bez entuzjazmu.
– Miło mi – odpowiedział Douglas.
Nie skupił się jednak na nowo poznanej damie, a kątem oka wciąż obserwował Lottę, która ze skrzyżowanymi na piersi ramionami siedziała przy fortepianie.
Douglas zaczął grzebać w swojej lekarskiej torbie, wykonanej z najprzedniejszej skóry, aż w końcu wyciągnął z niej wymizerowaną piwonię. Zerwał ją z tego samego krzewu w parku Hemlock, jednak nie przewidział, że kilka płatków odpadnie. Nie miał jednak lepszego prezentu, dlatego nie zwlekając dłużej, ułożył kwiat na klawiaturze przed Lottą.
– Bardzo panią przepraszam. Jeżeli nie jest pani w stanie wybaczyć mi mojego potwornego zachowania, proszę choć rozgrzeszyć mnie z głupoty. Nie wiem, jak mogłem panią oskarżyć o takie potworności. Teraz już rozumiem mój błąd. Proszę rzec choć jedno słówko, a z przyjemnością spełnię każde pani życzenie. Musisz wiedzieć, panno Lotto, że bardzo zależy mi na pani przyjaźni, gdyż jesteś najcudowniejszą istotką, jaką dotąd spotkałem.
Douglas czuł się nieco zawstydzony swoim wyznaniem z uwagi na obecność świadków. Zaczerwieniony obserwował z zapartym tchem reakcję panny Appleton.
Lotta spojrzała na piwonię z pewnym rozrzewnieniem. Uważała to za niezwykle uroczy gest, który wnet otworzył jej serce. Uniosła kwiat do zgrabnego noska i wciągnęła głęboko do płuc jego zapach. Wiedziała już, że doktor nie trwał w swoim błędzie, a ona nie jest mu obojętna. Z uroczym uśmiechem na ustach wstała od instrumentu i spojrzała Douglasowi prosto w oczy.
– Każdy z nas popełnia błędy, dlatego nie chowam do pana urazy.
Ogromny ciężar spadł z barków doktora. Uskrzydlony słowami panny, chwycił ją w ramiona i delikatnie uniósł nad ziemię. Nie potrafił powstrzymać swojej radości. Dostał od losu drugą szansę i tym razem nie zamierzał jej zmarnować.
Lotta nieco zaskoczona gestem Scotta, pisnęła z zachwytu, a po chwili jej chichot wypełnił pomieszczenie. Nic bardziej nie cieszyło panny niż wizja ponownych spotkań z przystojnym doktorem. Posłała Marlee spojrzenie pełne ulgi, na co ta odpowiedziała słodziutkim uśmiechem.
– Przepraszam, że byłam wobec pana taka oschła – powiedziała pani Blythe z nieukrywaną satysfakcją. Miała dość patrzenia na swoją siostrę, która snuje się po domu niczym duch.
– Zasłużyłem – przyznał zawstydzony medyk. Jednak jego mina szybko się rozchmurzyła. – Skoro wszystko sobie wyjaśniliśmy, mam nadzieję, że możemy ponownie mówić do siebie po imieniu.
– Oczywiście, Douglasie. Jednak nie myliłam się, co do ciebie.
Niespodziewanie uwaga wszystkich skupiła się na Ruby, która gniewnie fuknęła. Dama miała już dosyć patrzenia na idealne życie swoich sióstr, gdy jej w udziale przypadł najgorszy los.
– Coś nie tak, siostrzyczko? – zapytała nieco złośliwie Marlee. – Odkąd przyjechałaś, tylko się na wszystkich obrażasz.
– Mdli mnie na wasz widok – odburknęła.
– Oczywiście, wielka dama z Paryża postanowiła odwiedzić znienawidzonych krewnych i unosi się dumą. Nikt cię tu nie trzyma!
– Jak śmiesz? – Ruby poderwała się z fotela i w jednej chwili doskoczyła do Marlee. – Zastanawiałyście się kiedyś, jaka jest cena waszych marzeń?
– Czemu miałybyśmy się nad tym zastanawiać? Tatuś za nie płaci – odpowiedziała rezolutnie Lotta, która stanęła tuż za plecami Marlee.
– Nie, moja droga – Ruby energicznie pokręciła głową. – Wasze marzenia kosztowały mnie moje! I co z tego mam? Dwie niewdzięczne siostry i męża, którego nie kochałam!
Madame Lefroy obrzuciła wściekłym spojrzeniem całą trójkę i czym prędzej wybiegła z bawialni, pozostawiając resztę w osłupieniu.
Marlee wzruszyła tylko ramionami, uważając, że Ruby przesadza. Podobnie Lotta uznała siostrę za niezwykle wyniosłą kobietę.
Tylko w Douglasie obudziły się wątpliwości. Nie znał madame Lefroy, więc nie był do niej uprzedzony. Wydawało mu się całkiem możliwe, iż w jej słowach jest nieco racji. Jednak nie mógł tego przyznać głośno, gdyż dopiero co odzyskał względy panny i nie chciał ich ponownie utracić. Wobec tego posłał Lottcie pocieszające spojrzenie i delikatnie pogładził jej dłoń.
Witam po długiej przerwie!
Obiecuję, że postaram się publikować częściej ;) Mam nadzieję, że nie wypadłam z formy. Bardzo czekam na Wasze opinie.
Pozdrawiam!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top