2.2

Douglas nie należał do przesadnie pedantycznych osób. Jako lekarz przestrzegał z dużą surowością zasad higieny, ale nie przekładało się to na jego życie codzienne. Najlepszym tego przykładem była szafa. Scott zawsze, kiedy musiał coś z niej wyciągnąć, zakradał się do mebla, jak gdyby bał się, że go wystraszy i z chirurgiczną precyzją uchylał coraz szerzej drzwiczki, cal po calu, obawiając się, iż coś spadnie mu na głowę.

Nie inaczej było tym razem. Sterta zwiniętych w kłębuszek ubrań wysypała się na podłogę. Douglas chwilę przekopywał górkę złożoną z koszul, kamizelek i innych przedmiotów, o których istnieniu dawno zapomniał. W końcu na półce dostrzegł to, czego szukał.

Łezka zakręciła się Douglasowi w oku, gdy poczuł znany, nieco szorstki materiał w dłoniach. Ze wzruszeniem przejechał palcem po bawełnianych szwach skórzanej piłki. Do głowy doktora mimowolnie powróciły wspomnienia studenckich czasów, kiedy z kolegami rywalizowali w zaciętych pojedynkach. Nieraz polała się krew, co było wspaniałą okazją do ćwiczenia medycznych zdolności przy kieliszku dobrego trunku.

Scott poczuł ukłucie w sercu na myśl, że postanowił oddać swoją piłkę. Wmawiał sobie, że przecież od dłuższego czasu już jej nie używał, a tak przynajmniej przysłuży się jego sprawie. Przetarł łzy, które zaczęły spływać po jego policzku i z piłką pod ramieniem wyszedł przed kamienicę.

Timmy jak zwykle siedział na krawężniku, tym razem w towarzystwie brata. Obaj ściskali w dłoniach po kilka kamyczków i konkurowali który z nich rzuci dalej.

– Witam panów – zaczął Douglas ceremonialnie, z dumą prezentując piłkę.

Chłopcy spojrzeli na przedmiot z takim zachwytem, jakby mieli przed sobą sztabkę czystego złota. Ich oczy lśniły, a szczęka mimowolnie opadła.

– Witam, doktorze! – odpowiedział dziarsko Timmy, węsząc okazję. – Przywitaj się, gamoniu! – dodał, szturchając młodszego brata.

– Dzień dobry. Nazywam się Jimmy.

– Chcielibyście dostać to cudeńko?

– Tak! Tak! – przekrzykiwali się chłopcy.

Już niemal położyli na piłce swoje drobne dłonie, kiedy Douglas niespodziewanie się cofnął.

– Musicie coś dla mnie zrobić.

– Co tylko pan chce!

– Podobno Lady M. przekazuje do redakcji swoje teksty przez dzieci, a one odnoszą jej honorarium. Wiecie coś o tym?

– Nas nigdy nie prosiła... – westchnął Timmy, obawiając się, że stracili szansę na prezent.

Douglas też wydał się zawiedziony, ale nie zamierzał się poddawać. Przecież ktoś musiał coś wiedzieć.

– Nie możecie popytać kolegów?

– Wie pan, ile jest dzieci w Greenfield? To jak szukanie igły w stogu siana!

– Timmy, pamiętasz, jak Jill kiedyś pysznił się, że jakaś dama sporo mu zapłaciła za dostarczenie przesyłki? – zapytał z wypiekami na policzkach Jimmy. Piłka nie mogła przejść im koło nosa.

– Sporo – fuknął starszy z braci. – Doktor Scott płaci mi więcej! Też mi powód do dumy...

– Nie o to chodzi, półgłówku! Jill może coś wiedzieć.

– Znajdę go i wypytam. Obiecuję!

– Wiedziałem, że mogę na was liczyć! – Douglas uśmiechnął się szeroko, a jego oczy się zaświeciły. – To gramy?

Chłopcy z radością pochwycili piłkę w swoje dłonie. Obaj wyrywali ją sobie z rąk, by móc chociaż przez chwilę dotknąć wysłużonej skóry. Doktor w tym czasie znalazł dwa spore kamienie i wyznaczył bramki między nimi a krawężnikiem.

– Jestem w drużynie z Jimmym, bo jest młodszy – zdecydował. – Ale możesz zacząć, Timmy.

Starszy z chłopców położył piłkę na ulicy i energicznie ją kopnął. Niestety potoczyła się wprost pod nogi brata. Ten podał ją Douglasowi, który ruszył w kierunku bramki, jak za starych dobrych czasów. Strój eleganckiego dżentelmena nieco go uwierał, ale liczył się tylko wiatr we włosach i piłka pod stopą. Wycelował i z całych sił kopnął, ale strzał niestety okazał się niecelny. Wściekły Scott machnął rękoma. Jimmy również spoglądał na niego zawiedziony. Piłka minęła kamień dosłownie o cal.

Po wznowionej grze Timmy ruszył do ataku. Brat czujnie podstawił mu nogę, przez co chłopiec się wywrócił. Jimmy był przy piłce i szybko zaczął biec przed siebie. Timmy już miał ruszyć w pogoń za nim, ale Douglas zaplótł swoją silną dłoń na jego piersi i uniósł go do góry.

– Dawaj, mały! Trzymam go! – wrzeszczał Scott.

Timmy niesfornie wierzgał w powietrzu nogami i ze złością spoglądał na brata, który strzelił gola.

Douglas wypuścił przeciwnika i w porywach szaleńczej radości podbiegł do Jimmy'ego, świętując triumf.

Wszystkiemu zza rogu kamienicy przyglądała się panna Lyod, która właśnie przyszła do pracy. Skrzyżowała ramiona na piersi i pokręciła głową.

„Gorzej niż z dzieckiem", pomyślała Elizabeth o swoim pracodawcy.

Cała trójka ponownie wróciła do gry. Tym razem Timmy nie dał się zatrzymać i mocno uderzył piłkę, posyłając ją do bramki. Piłka jednak doleciała dużo dalej, wprost pod obcas Lizzy.

– Widzę, że znalazłeś towarzystwo na swoim poziomie.

Douglas spłonął czerwienią, słysząc jej uwagę. Wygładził kamizelkę i otrzepał kurz ze spodni. Chłopcy natomiast zrobili kwaśne miny.

– Bez urazy, dzieciaki – dodała Lizzy, widząc ich reakcję. – Zamierzasz leczyć dzisiaj pacjentów, czy będziesz tak kopał piłkę do końca dnia?

– Już idę – odpowiedział Douglas potulnie i ruszył w towarzystwie panny do gabinetu.

W korytarzu czekali już pierwsi pacjenci. Doktor przywitał ich uroczym uśmiechem, czym skradł serce niejednej damy. Gdy tylko zamknęły się drzwi za medykiem i jego pomocnicą, panie zaczęły piać z zachwytu.

Scott pospiesznie uprzątnął papiery z biurka. Wieczorem znowu do późna przeglądał najnowsze medyczne doniesienia, licząc, że znajdzie sposób, by pomóc komisarzowi Edenowi. Tymczasem Elizabeth otworzyła metalowy zatrzask swojej torebeczki z jasnoróżowego materiału, do której sama doszyła ozdobne koraliki i wyciągnęła z niej bieluśki jak śnieg fartuszek. Gdy z wprawą związywała sznureczki na swoich plecach, Douglas uniósł rozbawiony brew i zagadnął:

– Zamierzasz mi coś ugotować?

– Gdybym miała jeszcze przygotowywać dla ciebie posiłki, nie byłoby cię na mnie stać – fuknęła. – Przecież nie będę tylko stać i patrzeć, a cioteczce stanęłoby serce, gdybym wróciła w pokrwawionej sukience.

– Dodatkowa para rąk zawsze się przyda. – Douglas uśmiechnął się pod nosem. – Poproś pierwszą osobę.

Elizabeth wyszła na korytarz. Zanim zdążyła zapytać, jaka jest kolejność, wszyscy zaczęli się przekrzykiwać, twierdząc, że to oni jako pierwsi powinni otrzymać pomoc.

– Cisza! – krzyknęła, a towarzystwo umilkło.

Panowie spoglądali na nią z przerażeniem, zaś panie wyglądały na obruszone, ale bały się pisnąć choć słówko. Lizzy rozsądziła, że mężczyzna z raną na głowie jest najpilniejszym przypadkiem i zaprosiła go do gabinetu.

– Co się stało? – zapytał Douglas, odsuwając brudny skrawek materiału od rany.

– Wypiłem za dużo i spadłem ze schodów. Miałem nie przychodzić, ale ciągle leci mi krew, a żona się wścieknie, jak mnie zobaczy w takim stanie. Czy da się to jakoś szybko załatać?

Doktor dokładnie przyjrzał się rozcięciu, które znajdowało się nieco powyżej brwi. Ciągle sączyła się z niego świeża krew, ale spora część rany pokryta była brunatną skrzepliną.

– Liz, przygotuj miseczkę z wodą i coś, czym można to przetrzeć.

Panna Lyod szybko zorganizowała potrzebne materiały, a Douglas zabrał się do przemywania.

– Ale głęboka! – krzyknęła zachwycona Elizabeth, gdy rana stała się lepiej widoczna.

Poszkodowany mężczyzna poruszył się nerwowo i posłał doktorowi zaniepokojone spojrzenie. Liczył, że to tylko powierzchowne rozcięcie i nie będzie po nim nawet śladu.

– Lizzy! – syknął karcąco Scott.

Ostatnie czego potrzebowali to zdenerwowany pacjent. Wyglądało na to, że panna nie ma pojęcia, o tym jak ważny w sztuce medycznej jest spokój i odpowiednie przekazywanie wieści.

– Co? Przecież mówię prawdę! Nawet widać czaszkę!

Delikwent w jednej chwili stał się blady niczym trup. Douglas zapobiegawczo położył mu dłoń na ramieniu, gdyby miał zemdleć i posłał Liz spojrzenie pełne nienawiści. Jeszcze nigdy nie czuł tak ogromnej żądzy, żeby zacisnąć ręce na czyjejś szyi, szczególnie kobiecej.

– To nie jest czaszka! – warknął. – Proszę się nie martwić. Zaraz to zszyję.

Douglas całkiem dobrze radził sobie z praktyką chirurgiczną i kilkoma sprawnymi ruchami załatał ranę na głowie mężczyzny, który odetchnął z ulgą, gdy przejrzał się w lustrze.

– Prawie nie widać – stwierdził zadowolony. 

– Proszę wrócić do mnie za kilka dni. Muszę wyjąć nici, zanim zaczną gnić.

Po tych słowach wdzięczny pacjent pokłonił się kilka razy i szybko opuścił gabinet. Dla Douglasa był to doskonały moment, by przestać hamować złość, choć odstąpił już od pomysłu uduszenia swojej pracownicy.

– Jesteś niemożliwa!

– Doktor Edwards zawsze mnie chwalił za moją spostrzegawczość – broniła się panna.

– Ale nie jestem doktorem Edwardsem i takie zachowanie wcale mi się nie podoba! – Scott wypluwał z siebie kolejne słowa, a jego twarz stawała się coraz bardziej czerwona.

Mina Lizzy także była nietęga, choć nie wyrażała tak silnych emocji. Odpowiadała spokojnie, ale jej głos był pełen sarkazmu.

– Uważaj, bo... – Elizabeth miała odburknąć, że z wielką przyjemnością zrezygnuje z pracy, ale powstrzymała się w połowie słowa, obawiając się, iż Douglas przytaknie jej pomysłowi.

– Bo co? Obrazisz mnie w swoim pamiętniku? Proszę bardzo, Liz. Pisz w nim, co ci tylko ślina na język przyniesie. Nie dbam o ten przejaw wątpliwego artyzmu.

Scott opadł na swój fotel. Nastrój nieco mu się poprawił, gdy dostrzegł, że panna się skrzywiła. Wyglądało na to, że trafił w czuły punkt. Wolał zabawiać się jej kosztem, niż samemu być obiektem drwin Elizabeth.

– Nie jestem naiwną panienką, przelewającą swoje żale i nieszczęścia na kartki papieru. Umiem je wykrzyczeć prosto w twarz temu, kto jest ich przyczyną!

– Więc słucham! – Douglas posłał jej złośliwy uśmiech, czując, że triumfuje.

– Ależ ty jesteś narcystyczny. Cieszy cię, że myślę o tobie choćby najgorsze rzeczy. Ale nie dam ci tej satysfakcji, oj nie! Muszę cię poinformować, że wcale nie zaprzątasz mojej głowy.

Panna wyrzuciła z siebie wszystkie słowa, nie łapiąc ani razu oddechu. Taki wysiłek sprawił, że i jej policzki się zarumieniły, a ona musiała chwilę odpocząć przed kolejnymi oskarżeniami. Doktor wpatrywał się w nią oniemiały, nie mając przygotowanej równie dobrej odpowiedzi.

Z niezręcznego, pełnego napięcia milczenia wybawiły ich hałasy dochodzące z korytarza. Do uszu Elizabeth i Douglasa dolatywały tylko urywki, takie jak „pani tu nie stała", „mam specjalne względy", „na koniec kolejki!", „paskudna kobieta".

– Lepiej pójdę to sprawdzić – westchnęła Lizzy i wychyliła się na korytarz.

Nie spodziewała się ujrzeć swojej ciotki, która właśnie szarpała się z inną damą. Widok był naprawdę przekomiczny. Obie panie zaciskały palce na skrawku rękawa przeciwniczki, myśląc, że to powstrzyma którąkolwiek przed wejściem do gabinetu.

– Co ciocia tu robi? – jęknęła niezadowolona panna.

– Mówiłam pani, że mam specjalne względy! – fuknęła Margaret i minęła Elizabeth w drzwiach.

Liz pobiegła za cioteczką, licząc, że jeszcze zdąży ją powstrzymać, ale dama już witała się z Douglasem. Jej przybycie nie mogło oznaczać niczego dobrego, ale bratanica pomyślała o jej ewentualnej chorobie dopiero na końcu.

– Ciociu, źle się czujesz? – zapytała z lekkim niedowierzaniem, że to mógłby być powód jej wizyty.

Pani Norton cieszyła się końskim zdrowiem, męską krzepą, a energii miała za dwóch. Elizabeth wiedziała o tym najlepiej, gdyż mimo ogromnego przywiązania do ciotki, chwilami ciężko było pannie z nią wytrzymać.

– Nie, głupia! – zachichotała.

– Miło panią widzieć! – Douglas posłał gościowi swój słynny uśmiech, ukazujący urocze dołeczki w policzkach. Margaret w przeciwieństwie do bratanicy wielbiła Scotta już od pierwszego spotkania, więc takie przywitanie było niczym miód na jej serce.

– Pana również, doktorze – szczebiotała. – Pomyślałam, że skoro moja Lizzy pracuje u doktora, to mógłby pan przyjść do nas na obiad.

– Ciociu! Douglas... to znaczy doktor Scott... – Elizabeth skarciła się w duchu za tę pomyłkę – ... z pewnością jest bardzo zajęty.

Panna Lyod spoglądała z dezaprobatą na ciotkę, co nie umknęło uwadze Douglasa. Doktor postanowił zrobić na złość Lizzy i z szerokim uśmiechem na twarzy obserwował reakcję panny na jego słowa.

– Ależ nie! Z wielką przyjemnością przyjmę pani zaproszenie!

– Cudownie! Ja już traktuję pana jak własnego krewniaka – zachichotała. – Może pan nawet do mnie mówić „ciociu".

– W takim razie proszę skończyć z „panem".

Margaret nie posiadała się ze szczęścia. Klasnęła w dłonie i z wyciągniętymi ramionami podeszła do Douglasa. Lizzy przewróciła tylko oczami. Jeszcze tego brakowało, by jej ukochana ciocia przytulała doktora. Na szczęście tylko wytargała go za delikatnie wystające uszy.

Elizabeth odetchnęła z ulgą, ale ciągle była nieco zazdrosna. Pani Norton zwykle obdarzała wszystkich swoją sympatią, nawet jeśli dana osoba sobie tego nie życzyła. Oczywiście nie mogło być mowy, by ktoś odebrał palmę pierwszeństwa ulubienicy Margaret, ale Liz uważała, że ciocia powinna tak samo nie lubić Scotta, jak ona.

– Tyle mam ci do powiedzenia o mojej Lizzy. Taka była z niej śmieszna dziecina! Do tej pory pamiętam...

– Wystarczy! – warknęła panna Lyod i złapała ciotkę pod ramię, doprowadzając ją do drzwi, które z chęcią sama by dla niej otworzyła. – Mamy dużo pracy...

– Oczywiście. Nadrobimy na obiadku! – zaćwierkała Margaret. Pomachała jeszcze w kierunku Douglasa i zadowolona wyszła z gabinetu doktora.

Uważała się za najbliższą znajomą Scotta, skoro jej bratanica u niego pracowała. Z wielką przyjemnością będzie obserwowała minę przyjaciółek, kiedy zda im relację z dowodu tej zażyłości.

– Dlaczego to zrobiłeś? Przecież nawet mnie nie lubisz! – syknęła Elizabeth przerażona wizją wspólnego obiadu. Biedny wujaszek tego nie przeżyje, a i jej samej będzie ciężko znieść kolejne chwile w towarzystwie doktora.

– Nie mógłbym sprawić przykrości twojej cioci. W przeciwieństwie do ciebie jest bardzo miła. Poza tym chętnie zjem w końcu porządny obiad.

Po całym dniu pracy Douglas pognał do biblioteki. Idąc za radą komisarza, postanowił przejrzeć stare numery gazety.

Gmach z czerwonej cegły do złudzenia przypominał budynki londyńskiego uniwersytetu. Już sama ich forma była przytłaczająca niczym ciężar wiedzy, który miał spocząć na młodych adeptach sztuki medycznej. Nie inaczej było z biblioteką, na której widok Scotta ogarnęło znużenie.

Doktor przeszedł przez ozdobny hol do głównej sali, gdzie półki aż uginały się pod ciężkimi woluminami. Biada temu, kto musiał się przekopywać przez te wszystkie książki. Douglas wybrał łatwiejszą drogę. Postanowił odszukać kogoś, kto tu pracował. Wystarczyło tylko rozejrzeć się, by zauważyć około trzydziestoletnią kobietę, która siedziała przy masywnym stole i zszywała stare kartki.

– Witam, czy szanowna pani mogłaby mi pomóc? – zagadnął.

Dama podskoczyła na dźwięk jego głosu, który wyraźnie wybrzmiał w pomieszczeniu, gdzie zwykle panowała idealna cisza. Biedaczka aż ukłuła się w palec. Szybko wytarła go o skraj sukni, by nie zabrudzić dokumentów krwią i z niezadowoloną miną spojrzała na Douglasa.

– Widzę duże podobieństwo między naszymi zawodami, tylko ja zszywam ludzi – uśmiechnął się uroczo, na co twarz kobiety nieco złagodniała.

– A więc to pan jest tym nowym doktorem! Co mogę dla pana zrobić?

– Chciałbym obejrzeć stare wydania gazety Greenfield Post.

– Od którego numeru?

Bibliotekarka delikatnie uniosła kąciki ust, zaczynając się domyślać, co przyciągnęło tu doktora. Walka na łamach prasy między Scottem a lady M. ciekawiła wszystkich mieszkańców, nawet tych, który nie nawykli do czytania gazet. Większą popularnością cieszyły się tylko zakłady. Niemal w każdym zakamarku czekał ktoś gotowy przyjąć mniejszą lub większą sumkę i zapisać nazwisko danej osoby, jako tego, który przewidywał na długo przed rozwiązaniem sprawy, jak to wszystko się rozstrzygnie.

– A od kiedy Lady M. prowadzi swoją kronikę?

– W debiutanckim artykule opisała ślub mojej przyjaciółki, Fanny. Biedaczka przez miesiąc płakała po tym, jak przeczytała, że bufki podkreśliły jej zbyt szerokie ramiona i wyglądała bardziej męsko od męża. Synek Fanny ostatnio obchodził drugie urodziny, więc kronika musi ukazywać się gdzieś od trzech lat... Proszę za mną.

Dama poprowadziła go na wyższe piętro do mniejszego pokoiku w znacznej części wypełnionego biurkami. Właśnie tam przechowywano też wszelakie gazety. Przez chwilę przeglądała wydania, aż wyciągnęła niemały stosik i podała go Douglasowi, który westchnął ciężko, widząc, że czeka go sporo pracy.

Po kilku godzinach czuł się, jakby w Greenfield mieszkał od urodzenia. Poznał historie ubarwione piórem lady M., a ich bohaterowie zdawali się doktorowi najbliższymi przyjaciółmi. Od tych wszystkich falbanek, tasiemek i kolorowych toalet aż kręciło mu się w głowie. Wyglądało na to, że nie było osoby, której tajemnicza dama by nie opisała z typową dla siebie złośliwością. Dopiero po chwili do Douglasa dotarło, że choć Lotta była często wspominana na łamach kroniki, nigdy nie została skrytykowana. Scottowi początkowo wydawało się to naturalne, w końcu jak można napisać coś złego o najsłodszej pannie w okolicy. Jednak im więcej peanów na jej cześć czytał, tym bardziej stawał się podejrzliwy. 

Z każdą chwilą niepokój Douglasa narastał. Doktor nie potrafił sobie wyobrazić, by te wielkie oczy o szczerym spojrzeniu mogły wyszukiwać nieszczęśników, których można ośmieszyć. Czy możliwe było, że słodkie usteczka Lotty mogły wypowiadać słowa pełne fałszu? Serce mężczyzny krzyczało "nie", jednak rozum ciągle podsycał wątpliwości. Nie było innego wyjaśnienia dla nieustannych pochwał pod adresem panny Appleton, kiedy reszta lokalnej społeczności nieustannie była wyśmiewana za swoje przywary. Douglas musiał się pogodzić z tym, że ta śliczna dziewczyna kryje paskudne wnętrze. 

Nagła fala gorąca oblała medyka, gdy zrozumiał, jak dał się oszukać. Chciał przecież stanąć w konkury o względy panny, która przymilała się do niego, jedynie węsząc sensację. Zacisnął dłonie w pięści i uderzył w blat stołu. Zamaszystym ruchem strącił archiwalne wydania gazety na podłogę, a w przypływie złości kopnął krzesło, które z hukiem uderzyło o kamienną posadzkę. Szybkim krokiem skierował się do wyjścia, będąc już całkiem przekonany, że to Lotta jest lady M.

Targany własną wściekłością mocno pchnął drzwi, które z hukiem uderzyły w ceglaną ścianę. Sam nie wiedział, co go tak rozzłościło. Szybki triumf został przysłonięty przez upokorzenie, jakiego doznał Douglas. Jak mógł zalecać się do panny, która słodko się uśmiechała, a potajemnie oczerniała go w prasie? Czuł się jak zwyczajny głupiec.

Ku jego nieszczęściu, gdy tylko wyszedł na ulicę, niemal wpadł na pannę Appleton, spacerującą w towarzystwie pani Blythe.

– Jak mogłaś? – rzucił oskarżycielskim tonem.

Twarz Lotty, która ucieszyła się z niespodziewanego spotkania, nagle pobladła. Odruchowo postawiła krok do tyłu, kryjąc się za siostrą.

– Słucham? – wydukała przestraszona.

– Mogłaś mi powiedzieć, że jestem ci niemiły, zamiast pisać o tym w gazecie!

W oczach panny pojawiły się łzy. Szczerze bała się Douglasa, który w furii wyglądał niczym dzikie, nieokiełznane zwierzę. Marlee także nie była zachwycona tonem, którym doktor zwracał się do jej siostry. 

– O czym pan mówi? – wtrąciła pani Blythe, widząc, jak Lotta trzęsie się niczym w febrze.

– Pani siostra jest lady M.!

Te słowa przelały czarę goryczy. Panna wciągnęła głęboko powietrze do płuc. Cała poczerwieniała, jakby brakowało jej tchu. Po chwili przestała ze sobą walczyć i wybuchła płaczem. Upokorzona otarła łezki, po czym rzuciła Douglasowi spojrzenie pełne wyrzutu. 

– Jak pan może tak mówić? Nie zasłużyłam sobie na takie traktowanie – wychlipała. 

Lotta zawsze starała się być uczynną, grzeczną panną i daleko jej było do obrażania ludzi, nawet jeżeli nie darzyła kogoś sympatią. Oskarżenia, które padły z ust Douglasa złamały jej delikatne serduszko, które dopiero uczyło się kochać. Panna myślała, że doktor jest inny niż wszyscy, dlatego tym bardziej bolało ją, że mężczyzna ma o niej takie złe zdanie. Nie mogąc dłużej narażać się na upokorzenie, rzuciła się do ucieczki. 

– Myliłam się co do pana – syknęła Marlee. 

Dama pokręciła tylko z niedowierzaniem głową i pognała za Lottą, której drobna sylwetka szybko niknęła między mijanymi przechodniami. Pani Blythe zawiodła się na Douglasie jeszcze bardziej niż siostra. Bardzo polubiła lekarza i wiele mu zawdzięczała, ale nie mogła znieść jego potwornego zachowania. Z chęcią by go spoliczkowała, jednak nie wypadało tego czynić w centrum miasta. Więcej dobrego zrobiłaby, jeżeli odnalazłaby Lottę i ukoiła jej nadwyrężone nerwy.

Reakcja panny Appleton dała Douglasowi do myślenia. Szybko zrozumiał, że jego podejrzenia nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, a on naskoczył na delikatną niczym kwiatuszek damę. Wściekłość ustąpiła, jednak wciąż było mu gorąco. Z jego twarzy odpłynęła cała krew, a on nie był w stanie wykonać nawet ruchu. 

Mylił się, musiał to sam przed sobą przyznać. Co prawda odczuwał ulgę, że panna tak bliska jego sercu od początku była z nim szczera, jednak obawiał się, że jednym nierozważnym ruchem położył kres tej znajomości. Po raz kolejny dzisiejszego dnia Scott czuł się głupcem i żałował swojej impulsywności. Gdyby nie to, że ogarnął go paraliżujący wstyd, pewnie ruszyłby za Lottą. 

Nagle zza jego pleców zaczęły dochodzić oklaski. Gdy się odwrócił, zobaczył Elizabeth ze swoim typowym, złośliwym uśmiechem przyklejonym do twarzy.

– Nie wiem, kto ci przyznał tytuł doktora. Lotta jest ostatnią osobą, która nadaje się na lady M.

– A ty nie masz swoich spraw? Na pewno jest jakiś kawaler, który tylko czeka, aż go usidlisz! – warknął, niezadowolony z nieszczęśliwego zrządzenia losu. Że też akurat musiał spotkać Liz w chwili swojej największej porażki.

– Mam zbyt gwałtowny charakter i ciągle popełniam jakieś głupstwa. Nie nadaję się na żonę, więc poszukiwania męża nie są moim priorytetem.

– Dlatego mścisz się na mnie?

Panna Lyod potrząsnęła głową, zaprzeczając, a jej pogardliwy uśmieszek stawał się coraz lepiej widoczny.

– Też wolałabym cię nie spotykać poza pracą. Może to kara za wproszenie się do cioci na obiad...

– Nie wprosiłem się, sama zaproponowała! – bronił się Douglas, a jego ton był coraz bardziej rozpaczliwy.

– Mogłeś się nie zgadzać... Cóż, muszę już iść, zanim ciotka mnie dogoni i zaciągnie do kolejnego sklepu. Przyznaję jednak, że zaczyna mi się podobać znajomość z tobą i twoim małym rozumkiem. Jeszcze nie raz dostarczysz mi mnóstwo rozrywki!

Po tych słowach Lizzy minęła poczerwieniałego ze wstydu Douglasa i pognała w labirynt ulic Greenfield. Doktor westchnął ciężko i także ruszył do domu. Wizyta w bibliotece miała dostarczyć mu nowych wskazówek, ale dał się ponieść emocjom, przez co skrzywdził Lottę. Ciągle miał przed oczami jej przestraszoną twarz i łezki spływające po delikatnych polikach, które na koniec przerodziły się w szloch. Czuł się okropnie przez swoje zachowanie! Musiał jakoś przebłagać pannę, ale wcielenie tego planu w życie mogło wcale nie być łatwe. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top